, Jókai Mór - OCEANIA, ◕ EBOOK, 190 POWIEŚCI POLSKICH XIX WIEKU - NOWE W SIECI, pobierz pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jókai Mór

 

OCEANIA

 

Historya Świata Zaginionego

 

 

 

I.

 

Wielki filozof klasycznej Grecyi, Platon, wspomina w swoich pismach o osobnej

części świata, której historycy i geografowie szukali gdzieś na morzu między

wyspą Świętej Heleny i brzegami Afryki.

Poeci i filozofowie nazywali ją w starożytności Atlantydą, Oceanią, Szczęśliwemi

wyspami, Ziemią hyperborejską.

Jeszcze wówczas ziemia była bóstwem i budowano dla niej ołtarze; jeszcze wówczas

nie doszli ludzie do tej wiedzy, że ziemia jest tylko drobnym atomem wobec

wielkiej kuli słońca, które ją w przestrzeniach niebieskich w równowadze

utrzymuje i pcha naprzód. Nie wiedzieli, że ziemię można wymierzyć, granice jej

oznaczyć, odgadnąć zkąd powstała, gdzie stoi, dokąd biegnie. Jeszcze wówczas

ziemia była bóstwem: tak była nieskończona, tak bezgraniczna, tak niezmierna jak

ono a słońce i gwiazdy były jej sługami.

Nad ziemią było niebo, pod ziemią był Styks, a na ziemi samej ludzie, przerażeni

ogromem obudwu. Nikt nie wiedział, jakim sposobem z tych błękitów wysokich,

przez atmosferę powietrzną, przypływa do nas promień słońca i że tam na

wysokościach tak jest zimno, jakby tam bogów nie było i że ziemia jest tylko

cienką skorupą kuli, w której wnętrzu szatani palą wieczny ogień i burzą spokój

jej powierzchni.

Ziemia była wówczas wolną równiną; poeta mógł wyobrażać sobie po za zimnemi

krajami nowe części świata, gdzie

 

 

 

żyli ludzie inni, zkąd pochodziły cuda a wyobrażenia te zmieniały się stosownie

do fantazyi ludu.

Jakże wspaniały widok przedstawiał się duszy poety! Na trzy tysiące lat przedtem

żyły duchy poetyczne u dwojga wrót znanego świata starożytności. Pierwszy na

wysokim północo-wschodzie żył na śnieżnych wierzchołkach Atlasu i odgraniczał

ludy ówczesne od nieznanych przestrzeni. Za tym łańcuchem gór huczały walki

synów Goga i Magoga, których zaborca Aleksander Wielki oderwał od świata

żelaznemi wroty a którzy później wciąż łamali góry, podrywali wyspy, kopali

drogi podziemne, aby się od kajdan uwolnić. Biada światu, biada tym, którzy żyli

wtedy, gdy odkryli drogę przez lesisty Imaus i gdy stanęli wobec twarzy

kosmatych, wobec czaszek kwadratowych, wobec nieznanej mowy, oręża i ubiorów;

gdy otoczyli ziemię z końca w koniec, jak olbrzymia ręka potężnego ducha, który

napełnił te puste przestrzenie groźnemi ludy, wspaniałemi miastami, bohaterami i

królami i nagle zburzył to wszystko, aby inne malować obrazy.

Na drugim końcu ziemi, na ciepłym południo-zachodzie, gdzie fantastyczne

widziadła kąpią się w błękitnych lustrach wód morskich, tam marzył poeta

szczęśliwszy świat, gdzie niebo i ziemia w słodkim spoczywają uścisku, gdzie

powietrze wolniejsze, miłość słodsza, mąż odważniejszy, kobieta wierniejsza;

gdzie blaski są bez cieniów, gdzie radości bez smutków, gdzie kwiaty nie więdną,

gdzie wszystko wiecznie młode: trawa i drzewo i serce ludzkie.

Zadziwiająco piękne były te ułudne obrazy narodów starożytnych, które ze

wstrętem i strachem, ciemnemi, ponuremi barwy malowały północ, a na nieznanem

południu oczekiwały ziszczenia niedościgłych nadziei i tam słali swe mary i

westchnienia.

 

 

 

W owym czasie, kiedy powstający Rzym zaczynał być panem tej części świata, którą

ówcześni geografowie zwali ziemią znaną, — drugie młode miasto powstało nad

brzegami morza; a powstało ono prawie naprzeciw tego wielkiego buta, który się

zowie Italią, który tak wielką rolę miał w świecie odegrać i który nowe to

miasto miał zdeptać.

Nowe miasto świata wyrosło z ziemi również szybko jak Roma. Jeszcze żyła legenda

o pięknej założycielce miasta, Dydonie, która kupiła od obcego króla taką miarę

tej ziemi, iaką skóra wołu. obejmie i pokrajawszy ją na cienkie pasy, otoczyła

nią nabyty grunt i wnet stała się panią krajów i mórz okolicznych i stworzyłaby

pewnie miasto największe na świecie, gdyby na nim Romy nie było. Dwa główne

punkty nie mogą być na świecie, około dwóch osi nie może się obracać ziemia.

Imię młodego miasta była Kartagina. Trzysta trzydzieści lat liczyła Kartago od

swego założenia, co podług rachuby naszej, wyjdzie na lat pięćset pięćdziesiąt

przed narodzeniem Chrystusa, — gdy miał miejsce w Kartaginie wypadek

następujący.

Pewien wódz okrętu handlowego, który często opływał brzegi Afryki i długie lata

już od ojczyzny był oddalony, tak, że za umarłego był uważany i żona jego za mąż

wyszła a miejsce jego inni zajęli — zjawił się nagle, gdy go nikt nieoczekiwał,

w porcie rodzinnego miasta, w porcie najbogatszym na świecie, jakim nie był

nawet Tyr, najstarożytniejsze miasto handlowe.

Żeglarza tego zwano Hannonem a imię jego wnet rozbrzmiało po całem mieście i

każdy ze drżeniem dowiadywał się, że powrócił Hanno, którego tak długo za

umarłego mieli.

 

 

 

A przywoził ze sobą skarby i drogie kamienie, o jakich nikt nawet we śnie nie

marzył.

Był zwyczaj u ludu kartagińskiego, że kupcy, którzy w dalekich ziemiach bywali,

zaznaczali na marmurowych tablicach czas i przygody swej podróży i tablice owe

zamieszczali w świątyni Kronosa, w blizkości Byrsy, świątyni boga czasu; gdyż

wówczas już kartagińczycy wiedzieli, że czas to największy skarb, że czas to

pieniądz.

Tablice Hannona stały już na ołtarzu Kronosa. Ale nie wolno było tłumowi tych

tablic oglądać, tylko starym doradzcom, siwym senatorom, którzy mądrze i uczenie

obliczali z tego, jaką korzyść państwo na tem odnieść może.

Gdy już tablice Hannona stały przed ołtarzem, nazajutrz wezwał go-starosta do

swego domu, który zbudował na małej wysepce, między dwoma portami miast,

naprzeciw wrót słoniowych.

Kartago miała wówczas sześćdziesiąt dwie bramy i pięćdziesiąt tysięcy sześciuset

mieszkańców; trzydzieści murów ochronnych otaczało półkolem miasto nad brzegiem

morza, kopuły pałaców lśniły od złota a nad dworcami unosiły się szczyty

świątyń, których ściany były z czarnego marmuru, kolumny z alabastru, kapitele

słupów ze srebra, a na dachu złoty bocian o czterech srebrnych skrzydłach.

Kiedy Hannona archont jeden prowadził przez krwawy most, lśniący od żywicy,

którą był wysmarowany, stanęli wpośrodku pod kolumną Baaltis i spojrzeli przed

siebie. na imponujące ulice miasta, na place obszerne, któremi przebiegały tłumy

pracowitego ludu. Całe stado słoni prowadzono w drogę a na potężnych ich

grzbietach leżały paki olbrzymie i stały śmiałe wieżyce.

— Spojrzyj, Hannonie! Czyś widział w twych dale kich podróżach miasto lepiej

zabudowane, więcej zaludnione ?

— Widziałem większe — odrzekł marynarz.

 

 

 

— Czy nie czułbyś boleści, gdyby się te pałace rozpadły w ruinę i gdyby zamiast

tłumów ludu, zamieszkały tu Węże i nietoperze i gdyby przyszedł tu jaki obcy

człowiek, nieznający imienia Kartaginy i zapytał: Cóż to jest? któż co wie o

tera?

— Pewnie, byłaby to szkoda.

— A gdyby tak powiedział: Oto było tu niegdyś miasto, władające połową świata,

miasto, którego upadek zaczyna się od chwili, - gdy powrócił doń z dalekiej

podróży żeglarz, zwany Haunonem. Czy i wtedy byś go żałował?

— Niech Astarte zachowa mnie od tego, niech wszyscy bogowie mnie bronią.

— Zatem zważaj na usta twoję, abyś wiedział, co przed radą masz mówić.

Wkrótce byli w senacie. Starsi miasta siedzieli pod ścianami, a najstarszy

senator, Hiercos, z siwą, po pas długą urodą, trzymał w ramionach wielkie

marmurowe tablice, na których Hannon czyny swoje opisał.

— Hannonie! — rzekł najstarszy do marynarza — długo byłeś w dali od ojczyzny,

czekaliśmy cię i nie wracałeś.

Tutaj jest twój pałac, tu skarby twoje, twój bogaty ogród, moja ojcowizna, tu

twoja piękna żona, twoje miłe niewolnice, jednak tyś umiał być tak długi czas w

oddali. Czy prawdą jest to, coś na tych marmurowych tablicach napisał?

— Prawdą jest, nie wymysłem.

— Czy prawdą jest, że pchnięty burzą ku południowi, kryłeś część świata większą,

niż wszystkie znane dotąd części świata razem?

— Takem napisał, tak jest.

— Czy prawdą jest, że tam zima tak ciepła jak u nas wiosna, trawa tak wysoka jak

u nas drzewo, zwierzę tak rozumne jak u nas człowiek?

— Zaprawdę, tak.

— Czy prawdą jest, że tam kobieta piękniejsza, mąż od-

 

 

 

ważniejszy niż u nas, że tam powietrze samo uzdrawia chotnikom daje siłę,

tchórzom męztwo, brzydkim piękność;

— Tak powiedziałem.

— Czy prawdą jest, że ziemia tam złotym piaskiem kryta, że góry tam są z drogich

kamieni a na brzegu rza perły i purpura?

— Tak rzekłem, tak jest.

— Czy prawdą, jest, żeś widział tam rośliny niosące owoc słodszy od chleba; żeś

widział tam trzcinę, z które miód wypływa; żeś widział tam krzaki, które dają

nici bielsze od śniegu; żeś widział tam drzewa, z których owoców słodkie wino

wypływa a z pod ich kory mleko się sączy?

— Widziałem wszystko i przywiozłem ze sobą okazy.

— A czyś przywiózł ze sobą tego ptaka, który jest rozumny jak człowiek, który

ludzkim mówi językiem i cuda czyni?

— Jest w okręcie moim.

— A czyś mówił już o tem innym?

— Tylko na tych marmurach spisane są moje tajemnice

— Czy twoi żeglarze nie byli w mieście ?

— Żaden z nich portu nie opuścił.

— Wróć do twego okrętu, Hannonie. Poszli wiec razem z nim do portu.

Późnym wieczorem wywiedli okręt na pełne morze, otaczając go czterema wojennemi

nawami, rozdarli jego żagle zniszczyli jego ster, złamali jego maszty i..

podłożyli z czterech stron grecki ogień, który w wodzie płonął. Ogniste iskry

podpaliły okręt a niezgaszony płomień ognia greek go przeniknął żelazne pokrycia

i wpośrodku morza pochłoną okręt Hannona, wraz z jego właścicielem i załogą i z

przywiezionym z nowych światów złotym piaskiem i z chlebowym owocem i z

miodonośną rośliną i z mlekodajnem drzewem i z ptakiem gadającym: wszystko to

razem do szczęścia w wodzie spłonęło.

 

 

 

A w Kartaginie postanowiono, że ktoby o szczęśliwej ziemi  Hannona ośmielił się

jednem wspomnieć słowem, ten straci głowę na rynku Astarty, a gdyby którykolwiek

senator powtórzył choć jedno słowo z tego, co Hannon na tej tablicy napisał, ten

w porcie związanym zostanie i z kamieniem u szyi w morze rzucony.

Gdyby bowiem lud kartagiński mógł się dowiedzieć, że istnieje kraj tak

szczęśliwy pod niebem, tłumnie porzuciłby ojczyznę i te pałace rozpadłyby się w

ruinie a węże i nietoperze zamieszkałyby na gruzach a cudzoziemiec takby się

pytał o Kartaginę: Cóż to jest? któż wie co o tem?

 

II.

 

Kiedy Tyr był jeszcze w stanie kwitnącym, i kiedy nawy jego aż do Indyj

dopływały, żył wówczas w tem mieście bogaty żeglarz, który nazywał się Bar

Noemi. Jak widać z nazwiska, był on pochodzenia palestyńskiego; jeden z tych

potomków Beniamina, którzy w czternastu mężów wypędzeni zostali z miasta i

zabici za obrazę jednej kobiety.

Kara była rzeczywiście zasłużoną. Dzicy ci ludzie zhańbili kobietę, która jako

gość do miasta przybyła; dlatego też godziło się znieść ich z oblicza ziemi.

Bar Noemi jednak był wówczas jeszcze dzieckiem, wskutek czego uwolniony został

od kary, jako nie mający udziału w winie ojców; wiedział on dobrze, że kara ta

nastąpiła na rozkaz Pana, na rozkaz wszechmocnego, mściwego Jehowy, który wśród

błyskawic i gromów własną ręką napisał na marmurowych kowanych tablicach:

Niechaj świętą będzie obcemu człowiekowi twarz kobiety obcej, a kto jako wróg

przychodzi, niech umrze.

 

 

 

Bar Noemi wiedział dobrze, że wyrok wypełniono w sposób bezwzględny i

bezlitosny, ale nie porzucał wiary swych ojców, gdy pomyślał o krainach

szczęścia, o ziemi obiecanej, o wspaniałych podaniach Syonu, o błogosławieństwie

potężnego a mściwego Boga, który grzechy ojców karze do czwartego pokolenia, ale

cnoty ich nagradza do tysiącznego.

Ale bogowie Tyru i Sydonu, bogowie greccy byli milsi; oni znosili miłość na

swych ołtarzach i przyjmowali ofiarę gołębia czy kozy, według tego, czy miłość

była czysta, czy nieczysta; nie rachowali zresztą nikomu grzechów wesołych,

mysteryami uczyli śmiertelnika, jak po niepojętych stopniach rozkoszy zbliżyć

się do zbawienia — lub potępienia.

Bar Noemi nie odwiedzał świątyń Astarty; zamiast tego, spędzał święta ojców na

postach i modlitwie, oblewał próg swego domu krwią paschalnego baranka i co rok

stawiał na ' dworze swoim namiot pokryty zielenią. Lud tyryjski pozwalał mu

czynić, co mu się podobało, gdyż zawsze ludność handlowa w. rzeczach wiary jest

bardzo tolerancyjną; nie mówiono też wobec niego nigdy o wierze Izraela; dość

się kłócili ze sobą, jeżeli nie na żelazo, to na srebro i złoto.

Bar Noemi, kiedy dorósł, był najbogatszym prawie z kupców tyryjskich:

pięćdziesiąt okrętów wiozło mu srebro, złoto, purpurę, perły i zamorskie zioła —

i niosło je z jednej części świata do drugiej. Sam on był najśmielszym

żeglarzem. Często całe lata nieobecny w domu, był na swym okręcie, którego

załogę stanowiła wyborowa młodzież hebrajska.

Bar Noemi był pierwszy, który wpłynął na morze Czerwone, który na swym statku do

Kartaginy umiał dopłynąć, nie używając do przenoszenia ciężarów od jednego

brzegu morza do drugiego karków wielbłądzich, co pod Ptolomeuszami było ogromnie

płacone i bardzo utrudniało handel. Nikt nie wiedział, nawet z pośród

najstarszych kupców, jakim sposobem możnaby było tę drogę skrócić. Przylądek

Dobrej

 

 

 

Nadziei był wówczas jeszcze dla kupieckiego świata nieznanym punktem, od którego

odpychały go nieprzyjazne huragany i burze morskie.

W Kartaginie poznał Bar Noemi córkę pewnego kupca, jednę z tych punickich

piękności, których czarom rzymskie damy ustępowały daleko. Miała ona cerę twarzy

jaknajbielszą; jasny, prawie w szafran wpadający, bujny włos na głowie, błękitne

oko z czarną rzęsą, wązkie, ciemne, łukowate brwi; usta ciemno-czerwone jak

purpura a skórę gładką jak aksamit.

Piękne rzymianki, po ukończeniu pierwszej wojny punickiej, widząc, jak ich

mężowie stają się niewolnikami pięknych cudzoziemek, wszelkiej sztuki używać

poczęły, aby walczyć z pięknościami kartagińskiemi. Malowały więc włosy swoje

szafranem, twarz na noc świeżem pokrywały mięsem, usta czerwoną maścią różowały.

Ale kartaginkom wszystko to dała natura: dała im ona, złociste warkocze, bujne i

długie, z których w ostatnich klęskach wojennych swej ojczyzny plotły cięciwy do

łuków — łuków, które miały w rozpaczliwych dniach Kartaginy łamać szeregi wrogów

i, bronić twierdz od naporu oręża rzymskiego.

Jedną z takich piękności była Byssenia.

Ojciec był zadowolony z losu, jaki Bar Noemi córce jego miał stworzyć. Kupcy

zazwyczaj w czasie ważnych i dobrych interesów zakładają sobie kółko rodzinne.

Bar Noemi był nietylko bogaty, ale tez i piękny mężczyzna. Był odważny, rozumny

i głowę nosił wysoko, gdyż wiedział, że to nadaje twarzy wyraz imponujący a

uważałby za hańbę spuścić przed kimkolwiek oczy. Zwykł był mawiać:

— Nie masz straszliwszego spojrzenia nad błyskawicę i straszliwszej mowy nad ryk

morza, ale ja już i do nich się przyzwyczaiłem.

Znajomi, pierwsi znaczeniem w. mieście ludzie, przyja-

 

 

 

ciele, zeszli się w dzień wesela Byssenii u jej ojca. Ją zaś kartagińskie

dziewice powiodły do gaju Astarty, aby tam po raz ostatni w świętym ruczaju się

wykąpała i zaprowadziły ją do ołtarza bogini, gdzie miała być onemu oddana.

Kiedy grono tych dziewic żądać poczęło odeń, aby według fenickiego zwyczaju,

wyrzeźbionym bogom się pokłonił i aby prosił ich o błogosławieństwo, Bar Noemi

na podziw wszystkim zawołał:

— Jehowa jest Bogiem! — i bogom się nie pokłonił. Starcy i kapłani, przerażeni

tym zuchwałym okrzykiem,

szeptać poczęli między sobą, co mają począć z tym śmiałym cudzoziemcem.

"Zaprowadzili go do amfiteatru Astarty, którą lud czcił w postaci białej,

wyrzeźbionej z marmuru niewiasty i pokazali mu mysterye czci jej oddawanej,

słodkie tajniki miłości, przy których rozum ludzki blednieje, podniecające

obrazy zmysłowe, które pod różną nazwą, w każdym wieku, aż do naszych czasów

znajdowały bałwochwalców!

Bar Noemi odwrócił twarz od tej oślepiającej ułudy i zawołał:

— Jehowa Bóg!

Starcy i kapłani, opuściwszy głowy wyszli i zaprowadzili Bar Noemiego do

świątyni wielkiego, wspaniałego boga Dagona, który błyszczał od srebra i złota,

który stał na okręcie perłowym, pokrytym drogiemi kamieniami i szlachetnym

metalem i zamiast fal morskich, płynął w olbrzymiej cysternie, rtęcią

napełnionej.

Tu rzekli Bar Noemiemu. że jeżeli przed czarem miłości głowy nie schylił, aby

schylił ją przed obrazem bogactwa. Gdyż Dagon-to daje pieniądz i władzę tym,

którzy weń wierzą.

Ale Bar Noemi pogardliwie spojrzał na olbrzymie bogactwa, jakie widział wokół i

śmiało powtórzył:

— Jehowa Bóg!

 

 

 

Starcy i kapłani, gniewnie nań spoglądając, zaprowadzili go do świątyni

Renafana, boga wojny, który stał na słupie miedzianym a sam był wykuty z żelaza;

pod nogami gromadą leżały miecze, tarcze i tryumfalne bitew łupy, które

wojownicy kartagińscy na wrogach swych zdobyli i rostra okrętów, które na morzu

nieprzyjaciołom zabrali — i które u nóg Renafana składano.

— Spójrz; jeśliś nie kląkł przed miłością, przed bogactwem, klęknij przed tym

bogiem, który daje sławę, największe szczęście prawdziwego męża.

Ale Bar Noemi, śmiało spojrzawszy w puste oczy bożka, zuchwale odparł:

— Jeden jest Bóg! Wszechmocny Jehowa! Zaprowadzili go więc do podziemnej

świątyni potężnego , boga piekieł, Baala, który w wieczystym ogniu panuje i daje

kary i cierpienia na tym i na tamtym świecie. Tu pokazano cudzoziemcowi

nieforemnego bałwana, o czerwonej, niesytej piersi, która codziennie krwawą

ludzką ofiarą karmić się musiała. W końcu pokazali mu i ofiarę samą. Silnego i

rosłego mężczyznę wtrącono w paszczę bezlitosnego boga i z nozdrży wybiegł dym

ciemny a ginąca ofiara w jego pustem wnętrzu tak wyła, jakby szatani wrzaski swe

urządzali a tak powoli cichła, jak dziki zwierz, gdy głód zaspakaja i wreszcie

się nasyca.

— Bar Noemi! — mówili starcy. — Przed tobą wrota śmierci, mów!

Młody cudzoziemiec, pełen odrazy, podniósł oczy ku niebu, które było tak czyste,

jak wieczne Boga siedlisko i nieporuszony mówił:

— Jeden jest Bóg, wszechmocny Bóg! Pan ziemi, Pan gwiazd niebieskich, Pan mórz,

Pan życia i śmierci, Pan nad nad Pany — nieśmiertelny Jehowa! A prochem i

cieniem jest wszystko wobec Niego!

Tymczasem bożek porwał drugą ofiarę, którą służbę czy-

 

 

 

niący kapłani rozćwiartowali i potworowi ją dali. Wycie umierającego złączyło do

modlitwy ręce Noemiego. Sądził, że ostatnia jego nadchodzi godzina, że i jemu

przyjdzie zginąć" w paszczy Baala.

Starcy i kapłani znowu coś szeptali i z uśmiechniętem obliczem rzekli do Bar

Noemiego:

— Oto zachowałeś do końca wiarę swoją, pozostań więc przy niej i nie bądź wobec

niej przeklęty. Przysięgnij małżonce twej według zwyczajów twoich i weź ją ze

sobą do twej dalekiej ziemi i żyj z nią póki się twemu Bogu spodoba.

Uspokoił się na te słowa Bar Noemi i w ciszy serca swego błogosławił Jehowę,

który daje zwycięztwo tym, co weń wierzą i silne serce tym, co go chwalą.

Przysiągł więc Noemi Byssenii miłość" i wiarę według zwyczajów swej ziemi. Ojcu

narzeczonej dał mały gościniec, ten zaś mu. ofiarował znowu jakieś ozdoby

kobiece; zamiany tej dokonawszy, ruszyli ku okrętom a tłum ludu zebranego w

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl