, Józef Ignacy Kraszewski - Dzieje Polski 18 - Strzemieńczyk, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski - Strzemienczyk.

Czasy Władysława Warneńczyka.

Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski.

Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.

Część XVIII.

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971.

Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.

Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor UW, Profesor Doktor Julian Krzyżanowski - Profesor UW, Członek PAN.

Przygotował Do Druku, Posłowiem i Przypisami Opatrzył Jacek Kajtoch.

Ryciny Wybrała i Objaśniła Jolanta Wyleżynska.

Drezno, 20 września 1882.

Panu Władysławowi Bełzie w dowód szacunku i przyjaźni przesyła autor.

Tom pierwszy.

Rozdział 1.

Kto by był wiosennego jednego wieczora 1412 roku spotkał się z panem Cedrem Strzemieńczykiem i zajrzał mu we krwią nabiegłe oczy, przypatrzył się pofałdowanemu jego czołu, zaciętym ustom i rękom silnym w kułaki, jakby do boju pościskanym, uwierzyłby łacno temu staremu podaniu, które głosiło, że rodu tego ludzie, Strzemieńczycy, głównymi byli i najokrutniejszymi przy zabójstwie świętego Stanisława popędliwego króla pomocnikami.

Temu przypisywano, że ród Strzemieńczyków, od owego dnia krwawej pamięci, upadł, zubożał i do pierwszej świetności podźwignąć się już nie mógł.

Cedro Strzemieńczyk, choć z dobrego szlacheckiego wiódł się gniazda, choć pradziad jego jeszcze znaczne majętności dzierżył w Krakowskiem, zubożał był zupełnie, nie miał nic nad mizerny chłapeć ziemi pod Sanokiem, z którego wyżyć jemu ze dwojgiem dzieci byłoby trudno, gdyby go łaska królewska nie posiłkowała.

Pamiętni dawnych z tym domem związków, Różyce i Sreniawici polecili go królowi Jagielle, przy którego on dworze się wysługiwał, pełniąc różne obowiązki.

Ale teraz, choć się zawsze na regestrze dworu pańskiego liczył i pobierał jurgielt jakiś, do niczego już zdolnym nie był.

Wiek, zgryzoty, przecierpiane niewczasy, choroba i sam charakter zgryźliwy, który ciągle mu krew burzył, do ostatka, niegdyś olbrzymią, siłę wyczerpały.

Nie miał Cedro nad lat sześćdziesiąt, co naówczas człowieka starym nie czyniło, bo ludzie, zahartowani od młodu, trzymali się długo krzepkimi, lecz patrząc nań można mu było dać dziesiątkiem więcej, tak podupadł, szczególniej na nogi.

Ogromny wzrost i tuszę dźwigać mu już było ciężko i one go słabszym czyniły.

Na nogach ledwie się trzymał, dyszał ciężko, gdy się trochę przeszedł lub rozgrzał rozmową, w piersi mu chrzęszczało, a lada drobnostka wprawiała go w chorobliwy gniew i zapamiętanie.

Nieraz latem brzęczenie muchy do wściekłości go niecierpliwiło.

Był Cedro Strzemieńczyk wdowcem od lat dziesiątka, a po żonie, świątobliwej niewieście, synaczków mu dwóch zostało.

Przy ubóstwie wielkim i siłach ubywających, troska o nich dniem i nocą pokoju mu nie dawała; a choć dziećmi się gryźć nie miał powodu zbytecznie, stękał, że ani im ma co zostawić, ni ich komu powierzyć, ani się spodziewać może sam wychować i w świat puścić.

Czuł on, że sam coraz mniej mógł nawet na chleb powszedni zarobić, nadzieję więc całą widział w chłopcach.

Mąż rycerskiego rzemiosła, niegdyś łowczy i stanowniczy króla, nie rozumiał dla dzieci innej przyszłości, tylko służbę na koniu z kordem u pasa.

Młodszy syn, ulubieniec ojca, którego Zbilutem wołano, do stanu rycerskiego okazywał powołanie, jakiego ojciec sobie życzył; lecz był też, jak przyszły wojak, niepomiernie zuchwały, drapieżny, a co gorzej, przebiegły, płaszczący się, kłamca zręczny i pochlebnik.

Ojciec mu wiele przebaczał i widząc w nim wszystko najlepsze, po nim sobie najwięcej rokował.

Starszego Grzesia cierpieć nie mógł, bo mu się krnąbrnym i upartym wydawał.

Ten się ojcu nie wykłamywał nigdy, karę znosił cierpliwie, ale się do myśli jego nałamać nie dawał.

Właśnie dnia tego Cedro go zbił na kwaśne jabłko, a chłopak, choć się krwią oblał, nie pisnął nawet i poprawy nie przyobiecał.

Ojciec krzyczał, że z nim na gałąź potrzeba, bo innej rady nie ma.

Trudno się było domyśleć, o co mu chodziło.

Oto Grześ ów, starszy, mimo zakazu całe dnie, gdy się tylko wymknąć zdołał, trawił w szkole z klechami, taką miał do nauki ochotę.

Cedro zaś dla rycerskiego człowieka bakałarstwo znajdował niepotrzebnym.

Śpiewywał też ślicznym głosem w kościele Grześ, co, jako babską rzecz, ojciec potępiał.

- Klechy w rodzinie mieć nie chcę i nie potrzebuję - powtarzał ciągle stary.

Grześ teraz dwunastoletni, Zbilut o dwie lecie młodszy, przykazanym mieli od rana dzirytem rzucać, z łuku strzelać, w szable się ścinać i na koniach starych, które umyślnie Cedro trzymał na to, toczyć i wprawiać się do silnego siedzenia.

Zresztą wolno im było jakie chcieli harce wyprawiać, byle nie ślęczeć nad abecadłem i tablicą.

Jakby na przekorę rodzicowi, starszy poznawszy się z bakałarzem przy farze, który go polubił, ciągle zbiegał do niego, potajemnie się uczył chciwie pisma, śpiewu i co tylko szkoła dać mogła, przesiadywał w niej, a choć ojciec go za to srodze ciemiężył, nauki tej, do której się palił, z głowy mu wybić nie było można.

Cedra to czasem we wściekłe gniewy wprawiało, naprzód, że nieposłuszeństwa w dziecku ścierpieć nie mógł, po wtóre, że nauką jako rycerzowi niepotrzebną się brzydził, a klechów nią się parających nie znosił.

Było to może we krwi.

Pobożnym po swojemu był, ale duchowieństwa więcej się lękał, niż je szanował.

Dwaj bracia, dosyć do siebie z twarzy podobni, oba piękni bardzo, jak malowani, bo to wzięli po matce, charakterami się od siebie różnili wielce.

Nie kochali się też bardzo, choć Grześ młodszemu krzywdy nie czynił.

Ulubieniec ojca rozpieszczony, młodszy starszemu wszystkiego zazdrościł, podglądał go, szpiegował, ojcu donosił, gdy co pochwycił, lizał mu się i przypochlebiał nikczemnie.

Zbroił-li co i na karę zasłużył, umiał się zręcznie wykłamać i wyprzysiąc, na brata winę złożyć, a rodzicowi do nóg paść i płacz a skruchę udawać, choć się potem wyśmiewał z jego łatwowierności.

W młodym wieku wniwecz już był popsuty.

Uchwycić coś potajemnie, złasować, psotę krwawą wyrządzić, słabego zgnieść, zwierzę męczyć, było dlań najmilszym.

Gdy swawolić nie mógł, do góry brzuchem leżeć objadłszy się i próżnować gotów był dnie całe.

Ojcu się przypochlebiając, z tyłu mu język pokazywał i szydził sobie z jego niedołężności.

Tak samo postępował z bratem i ze wszystkimi.

Na zuchwalstwie mu nie zbywało, a męstwa prawdziwego nie miał i stanąć do walki z mocniejszym się nie ważył.

Gdy go rówieśnicy na rękę wyzywali, uciekał.

Słowem, wszystko w nim rokowało niepoprawnego łotra i rozpustnika.

Grześ miał tęż samą krew gorącą, ale charakter szlachetny, moc duszy nad wiek swój, wytrwałość i statek nadzwyczajny.

Zdolności też, na których bratu zupełnie zbywało, okazywał zdumiewające.

Bakałarz od fary, który w szkole tamtejszej uczył, mawiał często, że Grześ, zdawało się, jakby sobie przypominał tylko to, czego nauczano go, tak mu wszystko łacno przychodziło.

Dziwniejsza rzecz, byle najmniejszą skazówkę miał, sam już dalej szedł tą drogą, jaką mu ukazano, nauczyciela w zdumienie wprawiając.

Piękny, zręczny, silny, dobrze zbudowany, z oczyma dużymi, ciemnymi, w których już niedziecięcy rozum gorzał, Grześ rwał się tak do nauki, jak Zbilut się nią brzydził.

W początkach nie był ojciec temu przeciwnym, aby synowie się czytać nauczyli, ale klechów z nich robić nie myślał i ta Grzesia namiętność uczenia się coraz więcej, coraz innych rzeczy, okrutny gniew w nim obudzała.

Śpiewanie i brząkanie na cytrze karał smaganiem nielitościwym.

Zakazał mu przestąpić później próg szkoły, bakałarzowi zagroził, jeśliby go śmiał przyjmować, siekł nieposłusznego, ale wszystko to nie pomagało.

Grześ, gdy się nie mógł przekraść ku farze, pisał po ścianach i piasku.

Zbilut ojcu o tym donosił.

Cedro bił, a chłopak wracał do swego i poprawy nawet nie przyrzekając, milczał.

Ciągła więc walka była pomiędzy krnąbrnym Grzesiem a gniewliwym rodzicem.

Dnia tego właśnie stary Cedro miał znowu taką z synem przeprawę.

Oskarżył go Zbilut zdrajca, że na strych wlazłszy, potajemnie tam coś pisał, dostawszy nie wiedzieć skąd kawał papieru czy skóry.

Pochwycono go na uczynku, z kartą jeszcze mokrą, ojciec obił go znowu, a teraz zburzony cały po izbie w dworku swoim się przechadzał, z gniewu jeszcze nie mogąc ochłonąć.

Nie mając się przed kim skarżyć, mruczał i klął po cichu.

Sponiewierany chłopak, z potarganą czupryną, oprócz rózeg napytawszy sińców, siedział za węgłem dworku, podparty na ręku i dumał.

Boleść mu łzy z oczów wycisnęła, ale na pięknej, smutnej jego twarzyczce więcej było zadumy niż gniewu.

Dwunastoletnie chłopię rozmyślało.

Zza drugiego węgła niepoczciwy Zbilut wyglądał, podpatrywał, aby coś donieść ojcu na brata.

Nie mógł jednak dojrzeć w nim tej złości, jaką by on sam uczuł, gdyby go podobna kara spotkała.

Grześ biedny wzdychał i dumał.

Widać było, że ojcowską władzę, nawet gdy niesprawiedliwie karciła, uznawał i poddawał się jej z pokorą, szukając tylko środków, aby pogodzić wolę ojca z tym, czego własna jego dusza pragnęła.

Dawszy się bratu wywzdychać, Zbilut, który zarówno ojca, jak jego okłamywał i udawał, że się nad losem Grzesia lituje, zbliżył się powoli do niego.

Twarz, na pół dziecięca, niezręcznie przybrać usiłowała wyraz serdeczności i współczucia, poza którym kryło się szyderstwo.

- A, a - szepnął po cichu - mój Boże, jaki ten ojciec okrutny i niemiłosierny!

To cię skatował!

Grześ popatrzył nań i nic nie odpowiedział.

Zbilut stanął przed nim, bacznie w niego wlepiając oczy.

Chciał wyzwać na słowo, które by ojcu powtórzył.

Starszy milczał.

- Po co bo tobie ta szkoła i głupie pisanie!

-dodał.

Ramionami poruszył tylko Grześ.

Domyślał się i odgadywał brata, nie chcąc się z nim wdawać w rozmowę.

Tymczasem mrok nadchodził i gospodyni wieczerzę do izby niosła, chłopców na nią wołając.

Grześ wyprosił sobie u niej suchy chleba kawałek i pozostał za węgłem.

Ojciec też, obejrzawszy się, że go nie ma przy stole, nawet się nie upomniał o niego.

Poczekawszy dopiero, gdy Cedro jedząc ochłonął, Zbilut się odezwał po cichu: - Grześ za węgłem siedzi, kułaki gryzie ze złości.

Żeby choć zapłakał!

- Milcz!

- przerwał stary krótko i ostro.

Nie lubił on Grzesia, widok jego obudzał w nim gniew niepohamowany, chęć złamania uporu tej duszy krnąbrnej, ale dziwił się temu charakterowi żelaznemu syna i litował nad nim.

Przy wieczerzy stary jadł mało, mruczał, pięścią o stół bił, na pochlebcę nawet nie spojrzał.

Cały był w sobie, myśląc nad środkami, jakimi by nieposłuszne dziecko mógł poskromić.

Nieprędko też legł spać Cedro, choć się czuł zmęczonym i zbolałym.

Zbilut, w rękę go pocałowawszy, ścisnąwszy za kolano, nie zaglądając do brata, wysunął się do izby, w której oba sypiali, i do snu pospieszył.

Najpóźniej, na palcach, po cichu wśliznął się do komory Grześ i nie rozbierając, rzucił na posłanie.

Nazajutrz rano, gdy Zbilut, słysząc szmer we dworku, oczy przetarł już o białym dniu, na posłaniu obok Grzesia nie było.

Ojciec nie pytał o niego.

Zbilutowi zaraz na myśl przyszło, że brat pewnie chyłkiem zbiegł do fary, na skargę do bakałarza, który był jego opiekunem i powiernikiem.

Nie mylił się chłopak domyślny i byłby może korzystał z tego, puszczając się za bratem i śledząc kroki jego, aby o nich donieść ojcu, ale pilniejszego coś miał do czynienia, bo żarłocznym był i łasym, a naprzód musiał u gospodyni coś odkraść, aby głód zaspokoić.

Wiedział też, kędy kury się niosły i jaja podbierał, które ze smakiem wypijał.

Stary Cedro wkrótce się wywlókł na miasto.

Od dworku Strzemieńczyków do fary spory kawał drogi iść było potrzeba krętymi uliczkami, ale Grześ miał sobie tylko znaną bliższą drożynę, między sadami i płotami, którą się był zwykł przekradać.

Budynek szkolny przy farze, w którym się bakałarz z kantorem mieścili, tak był nędzny i opuszczony, jak większa część podobnych domostw w onym wieku.

Wprawdzie nie było znaczniejszego kościoła, który by szkoły nie miał, choć do niej niewiele dzieci uczęszczało, ale mało gdzie starano się pilniej o ściąganie ich i regularne nauczanie młodzieży.

Szedł, kto chciał i kogo posłali rodzice.

Byli przy farach scholastycy, którym dozór szkół z obowiązku przypadał, ale ci doglądali tylko, aby bakałarz wedle przepisów synodalnych naukę wpajał i religijne zasady.

Nikt do szkoły nie napędzał.

W miastach niektóre rodziny, liczniejszym męskim obarczone potomstwem, w widokach poświęcenia stanowi duchownemu jednego z synów oddawali bakałarzowi.

Posyłała dzieci z tąż myślą uboga szlachta.

Dla wielu duchowna sukienka wydawała się lżejszą do noszenia od kubraka i zbroi.

Bakałarze, Mechy, kantorowie byli to także biedacy albo wzdychający do święceń, lub klerycy niedouczeni, którzy nie mogli ich otrzymać; głodem przymierali, posługując przy kościołach.

Z mnogich jednak widać przykładów, że w takich szkółkach dosyć skutecznie uczono pierwszych zasad, krzewiono początkowe przygotowawcze wiadomości, gdy tacy z nich ludzie wychodzili jak arcybiskup Wojciech Jastrzębiec, co zaczął od farnej szkółki w Bensowie.

Nie wzdragała się ich szlachta uboższa, synów na księży chcąc sposobić, a osobnego bakałarza trzymać do nich nie mogąc.

Za kostnicą, między murowanym domem proboszcza a wikarią, stała drewniana szkoła, tak opuszczona i biedna, że nie lepiej od chlewu wyglądała.

Jedna w niej pusta izba była dla młodzieży przeznaczaną, reszta służyła za skład łomu i rupieci kościelnych, a komora przylegająca za schronienie kantora i bakałarza.

Nie zawsze nawet szkoła ta nie zajętą bywała, bo w lecie gospodyni proboszcza rozkładała się w niej nieraz z zielem i warzywem, jesienią z owocami i nasionami, a szanować musiano, co pieczy bakałarza powierzyła.

Dziwnymi też zapachami woniała nie przewietrzana szkoła, bo w niej jadło, konopie, zielenina, stęchlizna, dym przywrzały do ścian i kościelnego kadzidła resztki razem się mieszały.

Światło wpadało skąpe, a oprócz ław na wbitych w tok nogach i stołu porzniętego przez dzieci, pary półek u ścian i popękanego pieca, innego sprzętu nie było.

Klepisko chyba dzieci przez miłosierdzie zamiotły.

Bakałarz, posiwiały już w spełnianiu swych obowiązków, człowiek milczący, posępny, blady, surowy na oko, łagodny z natury, zwał się Jackiem Rybą.

Miał on wprawdzie rózgi za piecem w ceberku moknące, ale częściej je pokazywał dla postrachu, niż używał.

Niepozorny, zbiedzony, całego życia niepowodzeniem złamany, dobił się już był do tego skraju, na którym stojąc, patrzy się ze spokojem i rezygnacją na wyżyny oddalone, choć się ich doścignąć nie mogło.

Dusza to była wypogodzona, w której miłości ludzi i Boga nie zabiła zła dola i długich lat męczarnie.

Jacek Ryba nie zgorzkniał, Bogu i przeznaczeniu wyrzutów za swe losy nie czyniąc.

Największą dla niego rozkoszą było młode umysły do życia budzić, wpajać im to, co sam zdobył, a gdy czasu stało i ksiąg poważnych mógł się chwycić, czytać je i dumać nad nimi.

Rękopismu nowego dostawszy, o co naówczas bakałarzowi nie było łatwo, siadał go przepisywać, dnie i noce przy kaganku czasem spędzając nad Boecjuszem lub jakim rzymskim poetą.

Przywozili naówczas do Polski te skarby mnodzy duchowni, którzy do Rzymu i Włoch w sprawach Kościoła lub dla nauk wysyłani byli.

Jacek Ryba pierwszym był Grzesia Strzemieńczyka nauczycielem i wychowańcem tym swoim czuł się dumny.

Miał on go za dziecię cudowne, od Boga ubłogosławione, wielką przyszłość zapowiadające.

Bakałarz ledwie się był, umywszy i pacierz odmówiwszy, przygotował iść na jutrznię do kościoła, gdy z podziwieniem ujrzał wpadającego żywo do komory ulubieńca swego, z zarumienionymi policzkami, zdyszanego, przelękłego.

Nic nie mówiąc chłopak pochwycił go za rękę i całować ją zaczął wzruszony.

- Cóżeś ty tak rannym ptakiem?

- zapytał niespokojny Ryba.

Spojrzał bacznie; Grzesiowi w oczach wymowne łzy stały.

Bakałarz wiedział, co chłopiec cierpiał od ojca, ścisnęło mu się serce, pogłaskał go po głowie.

- No, mów!

- rzekł głosem cichym.

- A, ojczulku - odezwał się Strzemieńczyk, nawykły go tak nazywać - nie wiem, co mam począć!

Dłużej już tak nie wybędę.

Dziej się wola Boża!

Ojciec...

Ojciec...

i Bakałarz potrząsnął głową znacząco, jak gdyby powiedzieć chciał: - Wiem ci ja, ale rodziców szanować potrzeba!

Chłopak westchnął.

- Dlatego, że ojca szanuję i gniewać go nie chcę, muszę precz stąd, muszę!

Żachnął się Ryba w tył cofając.

- Co tobie, na Boga miłego?!

Dokąd?!

- Dokąd?

Albo ja wiem?

-szepnął Grześ.

- W świat!

Do Krakowa...

Ojciec z nas obu chce koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył.

Samiście mówili mi nieraz, że głosu Bożego słuchać potrzeba, a ja czuję go w sobie!

Bez nauki żyć, wolałbym umierać, dla niej w świat iść muszę.

Łzy prędko otarłszy, chłopiec czarnymi oczyma bystro spojrzał na bakałarza, który stał smutny i zamyślony.

- Słyszałem od was, że w Krakowie dla ubogich jak ja pacholąt ludzie są litościwi, którzy ich karmią, aby na chwałę Bożą uczyć się mogli.

- Dziecko, dziecko!

- podchwycił bakałarz.

- Bóg ci litościwy jest nad opuszczonymi i ludzie są dobrzy na świecie, ale pójść w świat z sakwą na plecach, z drewnianą miską u pasa, prosić jałmużny chleba i jałmużny światła, nie wiesz, co przecierpieć trzeba.

Chłopak strząsnął się dumnie.

- Alboż to ja cierpieć nie potrafię?!

- zawołał.

- Albo mi to w domu był raj?!

Ja już od dziecka do głodu nawykłem i chłodu.

Tu pocałowawszy znowu w rękę bakałarza, jakby go tą pokorą chciał zmiękczyć i przekupić dla siebie, dodał: - Nauczyliście mnie trochę śpiewać, po ulicach pieśni nabożne z drugimi nucić mogę.

Za to ludzie dobrzy dają kołacze i grosze.

Umiem też, z łaski waszej, pisać niczego...

Ryba się uśmiechnął, klepiąc go po ramieniu.

- A, ty, ty - rzekł weselej - niczego!

Ty malujesz, nie piszesz i kaligraf z ciebie, choć smarkaty, że się i ze starymi nie powstydzisz iść na wyścigi!

O tym nie ma co mówić, to prawda, to prawda!

Grześ przerwał żywo: - No, więc czego się mam obawiać?

Bylebym się dowlókł do Krakowa, albo to bieda wielka.

Na każdej plebanii nocleg mi dadzą, w każdym klasztorze pokarmią.

Chleba dużo nie potrzebuję, łyżką strawy będę syty.

Gdy to mówił, oczy mu się świeciły.

- A ojciec?

- cicho zagadnął Ryba.

- Co powie ojciec, gdy cię nie stanie?

Grześ oczy spuścił.

- Ojcu się Zbilut zostanie -odparł cicho.

- On go lepiej niż mnie kocha.

Ja mu tylko zgryzotą jestem i ciężarem.

Zbędzie się, zapomni, lżej mu będzie.

Słuchać go nie mogę, więc obrazy Bożej uniknę, a po mnie - dokończył smutno - płakać nie będzie.

Bakałarz zadumany, nic nie mówiąc, głową potrząsał.

Stał w niepewności jakiejś, nie chcąc ni radzić, ni odradzać.

Dziecka mu ulubionego żal było, które się tu mogło zmarnować.

Miał to przekonanie, że w Krakowie z niego coś nadzwyczajnego zrobią.

Z drugiej strony, postradać tego ucznia, tego ulubieńca, którego sam własnym tchnieniem wywiódł tak cudownie ze swawolnego pacholęcia, żal mu było.

Grześ pisał tak ślicznie, a wszystkie charaktery naśladował tak kunsztownie!

W kościele gdy śpiewał, głos miał tak piękny, że do łez poruszał, do modlitwy duszę podnosił!

To dziecię biedne puścić w świat na stracone imię, na losy, które Ryba znał najlepiej, bo ich sam doznał w wędrówkach po świecie, strach było, żal srogi!

Ukradkiem stary bakałarz otarł rękawem oczy, ale myśl mu przyszła, że Bóg ojciec sierotom.

Na twarzy chłopca malowało się po tęsknocie takie męstwo, takie pragnienie tego, co mu przyszłość gotowała, takie jakieś powodzenia przeczucie, że wstrzymywać go, któż wie, czy się godziło!

- Ojczulku!

- dodał Strzemieńczyk śmiało.

- Myślałem całą noc, modliłem się Panu Bogu, prosiłem go o natchnienie.

Już to postanowione.

Nie przeciwcie się.

Idę w świat!

Za ojca wy mi dajcie błogosławieństwo.

I przykląkł przed nim, za rękę drżącą chwytając starego, który głowę jego ująwszy, modlitwę cichą szeptać zaczął.

Popłakali się oba.

Mówić już nie było co więcej.

Dzwoniono na jutrznię, poszli razem do kościoła, ale ostrożny bakałarz, obawiając się, aby stary Cedro nie przyszedł tu szukać syna, ukrył go na chórze i drzwi zaryglował.

Grześ upadł na kolana, złożył ręce i modlił się gorąco.

Mało na jutrzni pobożnych było, oprócz kilku starych kumoszek z różańcami w ręku; mieszczanie na wiosnę mieli dosyć do czynienia w polach i ogrodach.

Msza już była przy ofiarowaniu, gdy męskie buty i chód posuwisty usłyszał bakałarz, głowę wychylił i zobaczył Strzemieńczyka starego, który idąc na wszystkie się strony oglądał, niewątpliwie szukał syna.

Grześ się przychylił i za słup schował.

Cedro ukląkł w ławie mszy świętej słuchać, bo bezbożnym nie był, ale domyślił się łatwo bakałarz, że on tu nie dla nabożeństwa, ale dziecka zbiegłego przyszedł szukać.

Zaledwie ksiądz przeżegnał, gdy Ryba chłopcu dając znak, aby pozostał na chórze, sam zszedł z niego, nastręczając się Strzemieńczykowi, bo wiedział, że go pytać będzie.

Sam nie zaczepiając starego, z wolna, święconej wody wziąwszy u drzwi, wyszedł Ryba na cmentarz.

Cedro za nim pospieszył, brwi miał ściągnięte i twarz posępną.

- Nie wiecie o Grzesiu moim?

- zapytał rześko.

- Albo co?

- odparł Ryba.

Staremu gniew tymczasem ze krwią do głowy bił.

- Zbiega mi, bestia krnąbrna, dla tej waszej nauki, która mu się na nic nie zdała!

Siekę go, morduję i nic nie pomaga!

Bakałarz poruszył ramionami.

- A ja co na to mogę?

- odparł.

- Wy - krzyknął w pasji Strzemieńczyk, rękę podnosząc do góry - wyście mu pierwsi głowę nabili tym przeklętym obiecadłem, a jemu ono do czego!

Klechy z niego mieć nie chcę, dosyć jest tych darmozjadów!

Hę!

Ryba słuchał obojętnie.

- Po coście go uczyli?

- powtórzył Cedro.

- Bo tak Pan Bóg przykazał - odparł bakałarz - a Bożego przykazania słuchać muszę, nie waszych gróźb.

Dziecko do nauki miało ochotę i zdolność, com go nie miał uczyć.

- Ja lepiej wiem, co mojemu dziecku potrzeba!

- wyrwał się coraz popędliwiej Strzemieńczyk.

- Jam nad nim panem, nie wy...

Nie chcąc dalej rozprawiać z nim, bakałarz ruszył zwróciwszy się ku szkole i zostawił samego zagniewanego starca, który pluł i klął, a w końcu, nie mając z kim się kłócić, musiał nazad do domu iść.

Po drodze jednak skręcił do szkoły i nie wchodząc do niej, u okna tylko stanąwszy, zakrzyczał na głos: - Jak mi go tu przyjmować i chować będziecie, szkołę podpalę, tak mi Boże dopomóż!

Rąk moich nie ujdziecie!

Ryba zbliżył się do okna.

- Idźcie z Bogiem, a nie krzyczcie!

Dziecko zamęczone w świat poszło...

mieć będziecie je na sumieniu...

Nie ojcem mu byliście, ale oprawcą...

To wyrzekłszy zniecierpliwiony Ryba od okna odstąpił i poszedł się zamknąć do komory.

Cedro stał chwilę zadumany, ramionami zżymając, oglądał się, czy z kim waśni przedłużyć nie znajdzie, na ostatek mrucząc się powlókł do domu.

Nie chciało mu się dawać temu wiary, ażeby syn mógł w świat ujść od niego.

Gdy Strzemieńczyk z dala już był od fary, po drodze znajomych zatrzymując i rozwodząc przed nimi żale swe do bakałarza i klechów, Ryba przez zakrystię do kościoła powrócił, wszedł na chór i wyzwolił stamtąd Grzesia.

- Nie chcesz do ojca powracać?

- zapytał go.

Chłopak wstrząsł się cały.

- Nie mogę - rzekł.

- Wolę głodem mrzeć!

W świat pójdę.

Zadumał się Ryba długo.

Zdawało się, że i on to postanowienie pochwalał, a myślał tylko o środkach, jak by tego dokonać.

- Gotów stary jeszcze cię tu szukać - odezwał się po chwili - musisz się więc ukryć, dopóki ja nie opatrzę cię na drogę.

Chodź za mną.

Ryba, mówiąc to, wziął Grzesia za rękę, obejrzał się po cmentarzu i prześliznął z nim szybko do szkoły, ale nie wprowadził go do swej izby.

W lewo był skład zamknięty rzeczy kościelnych, które się przy farze pomieścić nie mogły.

Stały tu rusztowania od przybieranego na Wielki Tydzień grobu, wisiały opony odpustowe, połamane chorągwie, wschody od wielkiego katafalku rzadko kiedy używane, ogromne lichtarze drewniane i całe kupy lampek glinianych, którymi czasem farę oświecano.

Każdy choćby najmężniejszy dzieciak, wieku tego co Grześ, byłby się uląkł tej ciemnej izby, smutnej i pełnej grozy grobowej.

Ryba spojrzał nań pytająco, czy do wieczora się tu skryć zechce.

Grześ odpowiedział, wesoło głową potakując i przeżegnawszy się wsunął śmiało, gdy mu drzwi otworzono.

Przez jedno zakratowane gęsto okienko trochę światła wpadało do ciemnej izby, w której kątach złowrogo, na czarnych deskach wytrzeszczające zęby, głowy trupie widać było.

Grześ siadł u okna, aby w dziedziniec kościelny mógł patrzeć i dostrzec, gdyby ojciec lub brat go tu szukał.

Miał najmocniejsze postanowienie nie powracać już do domu, choć za nim tęskno mu było.

Milczące przyzwolenie bakałarza dodawało odwagi.

Siedział cierpliwie, czekając, co z nim Ryba postanowi.

O południu otwarły się drzwi ostrożnie, stary przyniósł chleba kawałek i w garnku polewkę od ust sobie odebraną, aby go pokarmić, kazał Grzesiowi jeść, sam przysia...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl