,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jelita - Józef Ignacy Kraszewski Tom pierwszy. Pora była jesienna, jeszcze letnim ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko niepozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie duchowieństwo dziesięciny z nich swojej nie oddzieliło. Mało który zagon pochylonym od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło się bydło swobodnie, na ścierniach rozproszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad którymi ulatywało ptactwo szukające w świeżej ziemi robaczego żeru. Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotymi i pomarańczowymi bramowane pasami słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, z dala lasami otoczoną. Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spo koju. W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowanym częstokołem, rozsiadał się dwór duży, drew niany, z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd wskazywała. Stała ona teraz otworem. W podwórzu dosyć pustym, wśród którego studnia z żura wiem i korytami najwidniejszą była, rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano. Jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi dużo, wybiegłszy z szop, kręciło się pospiesznie około dworu. Włodarz miejscowy, w długiej opończy podpasanej rzemie niem, w czarnych skórzniach , z twarzą ogorzałą, z długimi włosy spadającymi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzy mając, w drugim kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezdnych. Spadli tu widać niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło, potraciwszy głowy. Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspaniały i znamionował dostatniego człeka. Kilkudziesięciu zbrojnych w nie lada oręż, na koniach dobrych i strojnych, wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żoł nierza dumne a rzezkie mogły bodaj udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać. Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, starszy widać nad orężnymi, do włodarza nakazujące prze mawiał, a ten, czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał. Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znużoną i zgłodniałą karmić i poić. Włodarza też głos ochrypły a krzykliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali, to i owo chwytając postraszeni. Jeden pochwycił już był żuraw i, stanąwszy na zrębie studni, co rychlej wodę w koryta nalewał, bo konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i klęło. Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały i okna były odsunięte. Lecz tu, oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było. W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy; siedzieli znużeni, nic nie mówiąc do siebie. W izbie sąsiedniej, której drzwi nie zamknięte były, tylko przywarte, dawał się słyszeć krok cięż ki mężczyzny, który z wolna, dziwnie się jakoś poruszał. Po tym chodzie znać było, jakby go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła. Zbrojni, co słuchali pode drzwiami, spoglądali czasem na siebie, jakby się pytali, co on robi. W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli, a pod -władzą uczucia, co nim miotało. Szedł to żywo bardzo i jak by pędził za czymś, to stawał nieporuszony, to wlókł się, nogi za sobą ciężkie pociągając. Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie piersi zmordo wanej. Czasami przysiadał ciężko na ławę. Słychać było uginające się pod nim suche drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w drugi koniec, skąd głucho stąpania dochodziły. Orężna straż, ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie doczekała pana, opa dała znużona, swobodniej oddychając. Tymczasem w podwórzu orszak pański zabierał się na noc ny spoczynek, bo wieczór nadchodził. W chacie stojącej niedaleko dworu baby już roznieciły były ognisko wielkie, widne przez drzwi roztwarte, którymi dym wilgotnych, nagle podpalonych polan wychodził kłębami. W drugiej obok, gdzie łaźnia była, także parobcy co rychlej nakładali drzewo, aby dla podróżnych, choć późno, kąpiel była gotowa. Z wolna słońce blade spuszczało się, poza chmurami prze świecając ku zachodowi. Od wsi dochodził teraz gwar i becze nia a ryk trzód, które z pastwisk powracały. Z dala u stawu kołatał młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota. Z izby, po której się przechadzał przybyły pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte, otwarte, pokazywała się gło wa. Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemnym tle głębi izby, ci, co w podwórzu stali, a ujrzeli ją jak by po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali pokorni i gotowi na skinienie. Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mo gła, ni do lada kogo należeć. Pańskie oblicze, groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczó-w siwych, ale bladym wejrzeniem zimnym przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade, zorane już bruzdami trosk i lat. Dokoła włos bujny, siwiejący. Z ust dziwnie zło. żonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza dyszeć się zdawały. Gdy wargi te zadrgały, a oczy im szarym blaskiem swym szklannym za wtórowały najmężniejszy poczuł trwogę, która czeladź na widok tego bladego oblicza przejmowała. Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czymś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi, co się nią czuli zagroże ni patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchi wała. Chwilę tak malowała się na czarnym tle, z dwojgiem rąk silnych, spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku. Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie. Zmierzchać zaczynało, gdy z dala ziemia zadrgała, jakby od kopyt końskich. Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi i głowa w oknie błysnęła. Stanęła, nie chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał. Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie było. Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tętent pędzonego stada, co się płosząc roz pędza, ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie na wykły iść razem. Szczękało jakby żelazo. Chód był ciężki. Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcej je szcze. Zza opłotków ukazały się żelazne hełmy spiczaste i dzid kilka. Patrzący znikł, odbiegłszy stanowiska. Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym. Przodem jechał w pięknej zbroi czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół, choć w podróży, obyczajem tych, co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wą saci, zarośli, chłop w chłopa ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani, pędzili na koniach postrojonych, jak kogo stało, w rzemienne i mosiężne rzędziki. Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego, co przodem jechał, widać było znamię zawołania , chustę białą, zwiniętą, ze spuszczonymi końcami. Po znaku tym ludzie w podwórzu musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną czyniąc przyjezdnym. Jadący na przedzie, zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór i, osadziwszy konia, zsiadł z nie go nie troszcząc się on, bo już pachole u cugli stało. Sam kro kiem pospiesznym wbiegł, ledwie na straż w sieni spojrzaw szy, która, zobaczywszy go, powstała, i drzwi do izby otwo rzył, gdzie w progu czekał nań wcześniej przybyły. Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały, czekając na gościa, jeszcze z podróżnej zbroi nie rozdziawszy się, przy mieczu, głowę tylko mając od hełmu wyswobodzoną, który na stole wśród izby rzucony świecił blaskiem, jaki okno nań ciskało. Spojrzeli sobie w oczy i przybyły rękę wyciągnął ku siwe mu gospodarzowi. Nie powiedzieli słowa do siebie, oczyma mierząc się tylko. Bóg płać głuchym, stłumionym głosem odezwał się wreszcie siwy mąż. Bóg płać, żeście przybyli. Sroga po trzeba była rozmowy. Postąpili kilka kroków ku przodkowi wielkiej a pustej izbicy. Czysta ona była, ale snadź dawno nie zamieszkiwana, bo w niej okrom niezbędnego sprzętu, ław i stołu, jakby wrosłego w podłogę, nie było nic. Na stole hełm się świecił i dzban stał a kubek. Na ławie leżał płaszcz ciśnięty od nie chcenia. Biegłem, jakom mógł i co sił starczyło, do Pomorzan począł teraz, hełm zdejmując i czoło ocierając z potu przy były. Poseł wasz mi napędził strachu, bo mi na łeb spieszyć kazał do was. Obawiałem się zastać tu co złego. I niceś tu dobrego nie zastał odparł głosem drżącym siwy. Cóż? wojna? Krzyżacy znowu na karku. Nie nowina to odezwał się gość. Jeżeli ich nie mamy, zawsze się ich . spodziewamy. Rozejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie w Mazowszu albo gdzie na granicy. Krzyżacy! Krzyżacy! z gorzkim uśmiechem żywiej coraz począł siwy. Toć chleb powszedni. Nie byłoby po co was wołać na nich. Potarł czoło i urwał, a po chwili, silnie się w piersi bijąc, krzyknął. Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszystkich nas, i o tę ziemię wielkopolską całą, która przepadnie. Jak to? odparł zdziwiony gość. Tak, jak mówię unosząc się ciągnął dalej siwy. Nadeszła ta godzina, że jej bronić potrzeba. Od kogo? zdumiony spytał stojąc gość. Siwy, którego kilka słów wyrzeczonych już o jakieś roznamiętnienie przyprawiły, drżał, nie mogąc czy nie śmiejąc powiedzieć, co myślał. Rozgośćcie no się rzekł hamując pomówimy o tym, bo mówić o czym jest, na Boga miłego! Spocznijcie z drogi, siadajcie. Ja też ledwiem z konia zsiadł, ale we mnie wre wszystko... jeszczem nawet tchnąć nie mógł. Straszycie mnie! rzekł, spokojnie miecz odpasując, gość. Ani mogę odgadnąć, o co idzie i co was tak zanie pokoiło. Chybabyś kamiennym był zakrzyknął siwy abyś jak ja nie zakipiał, gdy ci rozpowiadać zacznę. Ale gościem mi jesteście, synowcze miły; naprzód trzeba po podróży ciało pokrzepić. Klasnął - ręce. Wszedł jeden z siedzących u drzwi. Jeść i pić niech dadzą, co mają zawołał a nie opie szale! Włodarza pędzić, aby nas nie morzył głodem! W dzba nie woda tylko! Wyszedł zbrojny. Gość się tymczasem ze zbroi powoli rozdziewał i ręce wyciągał, a nogi prostował. Ciemne swe włosy rękami poprawił i na tył głowy zarzucił. Twarz jego wyszła teraz w całym blasku. Gdyby nie wieku różnica i nie to, co on zawsze po sobie zostawia, gdyby nie życia zapisane ślady, twarz siwego do tej młodszej byłaby wielce podobną. Rysy mieli też same, lecz wyraz ich był różny. Ciemnowłosy miał coś rycerskiego, but nego a lekceważącego w sobie, zwiastującego, że życie brał po prostu, szedł jawnie do celu, a mówił, jak myślał. I gdyby zgrzeszył, byłby grzech swój wyznał. Starszy tę butę miał już przerobioną na dumę niezmierną, drażliwą, chorobliwie bolejącą, niespokojną. W tej chwili była ona jak rana roz darta tknąć jej nie można było. Wrzenie wewnętrzne zdra dzało się poruszeniami i wzrokiem obłąkanym a ostrym. Nie rozpoczęli jeszcze rozmowy, gdy już czeladź żeńska i męska, tak po prostu odziana, jak ją tu niespodziani goście zastali, wnosić poczęła jadło niewykwintne, mięsiwa pieczo ne, polewki, jaja, kaszę, a do nich piwo i miód. Oba do wojaczki i myślistwa nawykli, niewybredni, rzucili się na ten posiłek chciwie. Lecz starszy, szybko zaspokoiwszy głód, rychło porzucił jedzenie, nóż swój otarł, ręce obmył i począł po izbie się przechadzać zasępiony. Dłużej u stołu pozostał gość, oczyma ścigając gospodarza i przekąsając po woli. Stróż tymczasem w kominie ogień wieczorny naniecił, a gdy dojadł gość, zebrano misy i zostawiono tylko miód i kub ki. Starszy popijał coraz, lecz w jaki sposób, jak by sam nie wiedział, co czynił. Zaprzątnięty był czym innym. Miły stryju odezwał się, na próżno wyczekawszy, by mówić począł, czarnowłosy czekam na to, coście mi mieli rzec i po co wezwany byłem tak pilno. Siwy się namarszczywszy stanął i począł patrzeć nań. Obaśmy Swidwy począł tyś syn brata mojego, a dziś, gdy jego na świecie nie ma, tyś drugiej gałęzi naszego rodu, zawołania Nałęczów, głową. Nie z Dobkiem chciałem mówić, a z Nałęczem i tymi, co z nim idą. Wiecie odparł Dobek spokojnie że dotąd po boże mu ród nasz zawsze, w złej i dobrej doli, spójny był i jako snop związany. Nie rozwiąże on się i teraz. . Wszystkich bo nam sił trzeba, aby się nie dać pognę bić! zawołał stary Swidwa. Dobek słuchał, jakby nie rozumiał. Ojczaszku rzekł łagodnie bom ja od śmierci pana rodzica mojego tak was nawykł zwać ojczaszku, cóż nam zagrażać może? Dzięki Bogu stanęliście z łaski pana a króla naszego tak wysoko, że całym krajem władacie. Wielkopolską rządzicie, panem jej jesteście. Stary żachnął się cały. Tak, taki Mówisz o tym, co było zakrzyknął a co nie jestl Tak, król mi oddał wielkorządy w Polsce, bo ja mu ten kraj dałem, jam mu go ocalił, jam wyrwał z rąk Szlązaków. Należało mi się to i więcej... Gdyby nie ja, dawno by stracił Poznań i Gniezno. Dał mi wielkorządy, bo musiał i był powinien. Zapalał się stary. Nie tylko mnie ciągnął dalej ale dzieciom moim Wielkopolska należała. Gdyby nie ja, nie miałby jej Łoktek dawno. Na tom rachował, żem tu dla siebie pracował, nie dla niego. Byłbym koronie jego hołdował, z nią trzymał, służył mu, ale w kraju tym, który już za swój uważałem, com robił, to była moja sprawa. Jam tu panem powinien był pozostać... jak inni... Tu stary połknął snadź nazwisko pomorskich panków, które chciał wymówić. Dobek słuchał, coraz poważniejąc. Teraz, jeżeli ja nie opatrzę się w czas, co czynić mówił Swidwa stracone wszystko. Jaki mi koniec gotuje ten chytry starzec, któż przewidzi? Jestem dla niego kamie niem na drodze, solą w oku. Chciwy, pochłonąłby wszystko, gdy tego, co ma, utrzymać mu trudno. Czeski król Jan, Krzy żacy, Mazury, wszystko przeciwko niemu. Zamiast bronić Kra kowa on sięga po Wielkopolskę. Zaczął się śmiać szydersko. Ojczaszku odparł z cicha Dobek aleć bo to przecie jego dzielnica, przecie on koronowany król nasz... Tak, tak Koronowany! śmiał się Swidwa. Korony ja mu z głowy nie zdejmuję, ale w Poznaniu ja pan. Hołdu mu nie odmawiam, a wyrzucić się nie dam. Jużem zaraz podej rzewał złe zamiary, gdy tu młodego Kaźmirza z żoną wysłał na mieszkanie do mnie. Teraz mu już wielkorządy oddaje, a ja wojewodą mam pod nim być, więcej nic? Z zamkum się dla królewicza wynosić musiał precz. Rozumiesz ty to? Patrzał na Dobka, który wcale nie okazywał wzruszenia. Ojczaszku począł uspokajająco rozumiem ci ja, że tobie, coś tu długie lata jakby udzielnym był książęciem, teraz pod rozkazy iść dwudziestoletniego młodzieniaszka może przy kro, ale, miły panie, syn to królewski, ziemia królewska. Cóż począć! Stary Wincz Swidwa (tak go z Wincentego mianowano) cały się wstrząsnął. Tego nie zniosę, nie będzie to! krzyknął. Raczej niech wszystko przepada, niżbym ja miał cierpieć upoko rzenie. Byłby może zapędził się dalej w wyznaniach, co chciał poczynać, gdyby go wyraz twarzy Dobka, na którą spojrzał, nie powstrzymał. Dobek jego oburzenia nie dzielił, stał zimny. Gotujcie się na moje rozkazy, do kupy pod moją cho rągiew odezwał się Wincz po małym namyśle. Tom wam chciał rzec. Nie opuścicie mnie przecie samego. Nałęcze i ich powinowaci pójdą za mną. Powinowactwo nie co innego znaczy, tylko powinność rodowi. Za Nałęczami, oprócz ich nieprzyjaciół plemiennych, muszą wszyscy... Będzie tego wię cej niż pół Wielkopolski. Na Boga, ojczaszku przerwał podchodząc Dobek uspokójcie się ino. Ślijcie albo jedźcie do króla, ale mu tak zaraz nie rzucajcie rękawicy. Możni my tu jesteśmy, ani sło wa, macie przyjaciół, ale i na nieprzyjaciołach nam nie zby wa. Łoktek stary jest, przyciśnięty, prawda, ale król to i pan nasz. Węgry za nim stoją, papież się nim opiekuje. Pan to nasz, namaszczony... Wstrząs! się Wincz stary i huknął: . Milczże! Wiem ja to wszystko. On król, a jam wielkorządzca, nie synaczek jego. Niech go sobie posadzi gdzie in dziej, ma zamków dosyć ja go w Poznaniu, gdziem pierw szym był, nie ścierpię. Drugim tu nie mogę być! Nie będę Odwrócił się i począł chodzić żywo. Buchał z niego gniew. Dobek patrzał, stał, milczał. Ojczaszku, na Boga! Namyślcie się, podumajcie rzekł w ostatku, widząc, że stary zżyma się i rzuca ciągle. Kró lowi wojnę wypowiedzieć niemała rzecz! Łatwiej pono się na to rzucić, niż podołać temu. Sroga to sprawa! Boże ucho waj! Ani tak straszna, ani taka ona trudna, jak ci się widzi krzyknął Wincz. Nie wiesz, jaką siłę mam. Niech ja tylko Łoktka odstąpię, a szala się przeważy. Pójdzie chyba znów na skargę do papieża, ale już nie do Rzymu, a do Awinionu, ale mu posiłków ojciec święty nie da... a będzie kląć! Jużci my do tych piorunów nawykli. Nauczyli nas Krzyżacy, że można pod klątwą żyć s i nic się nie stanie człowiekowi. Dobek ręce załamał. Stary Wincz mówił coraz goręcej. Ma króla Jana Czeskiego przeciwko sobie, który się też polskim królem zowie, a jego krakowskim królem tylko zwą. Ma Brandeburgów , ma Szlązaków przeciwko sobie, ma moc krzyżacką, a ta niemała jest. Niech ja stanę po ich stronie wygnamy go! Oczy mu się zaiskrzyły okrutnie. Dobek milczał namarszczony. Cóż ty na to? co? nalegał zapalony starzec. Milczę rzekł powolnie Dobek. Wyście, ojczaszku, mocno zażaleni, a żal pomiarkowania nie zna. Trzeba ochło nąć. Nie! Trzeba drugich rozpalić! zawołał Wincz. Ja? Nie ochłonę! Jam zestarzał na wielkorządach, posiwiał, a miał bym na starość karku ugiąć przed młokosem? Nigdy! Sroga rzecz, sroga zamruczał Dobek rozmysłu trzeba. Jeżeli się wam niesprawiedliwość stała, do króla by iść wprost, a otwarcie mu skarżyć. Wincz się rozśmiał. Tak to znasz Łoktka? krzyknął. On, gdy co posta nowi raz, żelaznym klinem mu tego nie wybić z głowy. Mały jest, stary, lat siedemdziesiąt mu, ale kamienny. Syn ten to jego ukochanie, to jego przyszłość cała, dla niego mnie poświęcił. Targować się z nim, wodę warzyć daremno... Chciał nieprzyjaciela, będzie go miał we mnie. Ja sobie kraju tego wydrzeć nie dam! To mówiąc uderzył nogą w podłogę, aż na stole kubki za drgały. Dobek przyszedł powoli doń i chciał go w ramię całować, aby uspokoić. Odepchnął go stary i rzucił się na ławę. Dla was ja i dla całego rodu pracowałem począł gło sem przerywanym. Z tej ziemi chciałem dziedzictwo zrobić dla plemienia mojego. Także samo z Pomorzem się stało... z wielkorządzców porośli władycy... Ale ja bym się był nie odrywał od korony i tak jej hołdował jak Szlązacy czeskiemu królowi. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|