,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JÓZEF MORTON Wielkie Przygody Małego Ancykrysta
„KB”
ROZDZIAŁ PIERWSZY Od rzemyczka - do koniczka od małej psoty - do Franca i czegoś więcej, czyli inaczej: moja kariera wisusa
Wisus był ze mnie, ale czy w wieku między dwunastym a piętnastym rokiem życia można nie być wisusem? Zwłaszcza kiedy sprzyjają temu warunki? A ja warunki miałem wprost idealne, żeby po całych dniach psioczyć i płatać różne figle, bo opiekę nade mną sprawowała właściwie tylko babka, częściej zajęta swoim różańcem aniżeli czymkolwiek innym, a ojciec i matka jak o świcie wychodzili z domu do roboty we dworze, to wracali dopiero późnym wieczorem, prawie zawsze tak zmęczeni, że ledwo mogli oddychać. Nie dziwota więc, że nic im się nie chciało, a najmniej - zawracać sobie głowę moją osobą. Ale ile razy przeskrobałem coś za bardzo, a ktoś ze wsi naskarżył na mnie przed ojcem, zaraz, ledwo się znalazł w izbie, przywoływał mnie do siebie, obejmował mocno swoimi wychudłymi ramionami i pytał: - Coś tam zmajstrował? Przyznaj się. Choć wiedziałem, że nie spotka mnie żadna kara, bo ojciec nigdy mnie jeszcze za nic nie zbił, bałem się mówić prawdę. - Nic nie powiesz? - pytał ojciec po chwili. W głosie jego nie było surowości. Była tylko miłość. Z taką samą miłością patrzyły na mnie jego oczy, z wielką, bezbrzeżną miłością do swego jedynaka, mimo to wciąż milczałem. W końcu, kiedy milczenie dłuższe stawało się wprost nie do wytrzymania, bąkałem: - Ano, tatusiu... I od słowa do słowa, a nieraz od sylaby do sylaby - przyznawałem się do wszystkiego. Ojciec długo nie mówił nic. Patrzył na mnie smutnym, zdesperowanym wzrokiem. — Po coś to zrobił? - odzywał się w końcu. - Dlaczego z ciebie taki despetnik? Niedawno potłukłeś Agacie garnki, co się suszyły na sztachetach, potem strzechę na stodole u Jarmuły rozebrałeś, konie rozpętałeś... Dziecko, co za diabeł wlazł w ciebie? — Ja nie rozbierałem strzechy u Jarmuły... — A kto, jak nie ty? Przecież widzieli cię. W żywe oczy chcesz mi teraz kłamać? Wstydź się! Znowu zwiesiłem głowę. - Jak tak dalej będzie, to co z ciebie wyrośnie? Zbój? Łotr? Nie przerywałem swojego milczenia, bo co w takiej chwili mogłem odpowiedzieć? A ojciec, nie wypuszczając mnie ze swoich ramion, mówił dalej: — Ten się skarży na ciebie, tamten się skarży na ciebie, na wsi przezywają cię jancykrystem, to już do końca ma tak być? — Nie, tatusiu... — Gadasz: nie, za każdym razem gadasz mi nie, a furt, bez przerwy jest jedno i to samo! - odpowiadał takim głosem, jakby wpadał w złość. — Boś go powinien choć raz położyć na pokładankę i wsolić mu parę pasów - judziła nieraz matka. - A ty się ceregielisz, żałujesz go, to i masz! Poczekaj jeszcze trochę - pogroziła jednego dnia - a na pewno wlezie ci na kark, jak nie będziesz go trzymał krótko. Jak się chce, żeby co z niego wyrosło, to trza bić, nie żałować ręki. Ale dziadowskie dziecko... Ojciec spojrzał na matkę groźnie i wykrzyknął: - To bij! Nie możesz? Albo nie umiesz? A mnie nie każ i nie ucz, co mam robić. Sam dobrze wiem. Ani na moment nie spuszczałem oczu z matki, pewny, że zaraz doskoczy do mnie z kijem, ale po chwili znów odezwał się ojciec: - Macie ją! Bicie jej w głowie! A to, że nie ma ani ubrania, ani butów, to ci nie w głowie? Przecież znowu całą zimę przesiedzi pod pierzynką albo na piecu, jak w zeszłym roku, nie wiesz o tym? A do mnie: - No, idź już. Ale pamiętaj sobie, że jak się nie poprawisz, oddam cię do jakiego terminu albo pójdziesz do miasta na służbę. Tam się nie będą z tobą cackać. Ponieważ panicznie wprost bałem się tego terminu, a jeszcze bardziej - służby w mieście, chwytał mnie suchy płacz. — Już. się poprawię, tatusiu! - wołałem, gotów w takiej chwili nawet świętym zostać. - Nie oddawajcie mnie nigdzie! — No, pamiętaj! - ucinał ojciec krótko. - A jak zapomni, to co? - uśmiechała się matka złośliwie. - Zbijesz go wtedy? - Nie, tym razem nie zapomni - powiadał ojciec, choć bardzo wątpliwe, żeby wierzył w to, co mówił. Przecież mnie naprawdę tylko psoty były w głowie. Bo co miałem innego do roboty? Książek do czytania - żadnych - ani w szkole, ani u nikogo we wsi, a gry i zabawy z kolegami nie pociągały mnie, bo często dochodziło w nich do awantur, bijatyk. Przez to jedno i trzymać nawet z nikim nie chciałem, kolegować, wolałem być zawsze sam i wyprawiać różne psikusy, które dawały mi radość, uciechę i sprawiały, żem się czuł „kimś” we wsi, siłą, której niejeden się bał. Ledwo więc minęła noc, a wraz z nią w pamięci ojca rozwiewało się „minione”, w moich myślach już się rodziło pytanie: komu i co? A na drugi czy trzeci dzień zaczynało się u kogoś strasznie dymić, bo komin okazał się zapchany gałęziami, u innego drzwi do domu były „na głucho” pozamykane i tak długo nikt nie mógł z niego wyjść, dopóki nie zlitowała się „jakaś dobra dusza”. A jeszcze u innego spokojnie mogli spać choćby do południa, bo okna, zasmarowane błotem, nie przepuszczały wcale światła i w izbie panowała bez przerwy noc... A paniczów ze dworu, Albina i Teosia, nie kto inny tylko ja nauczyłem wielu „pięknych” wyrażeń. To była chryja, że potem przez wiele, wiele dni zaśmiewałem się, aż mnie kolki brały. Ale zacznę od początku, to jest od tego, że u nas we wsi był dwór, wielki, największy chyba ze wszystkich, jakie są na świecie. Pełno w nim służby, robotników, koni, krów całe stada, a pałac murowany, o wiele większy od kościoła i ładniejszy. Żeby się zbliżyć do niego, trzeba było użyć jakiegoś podstępu, bo stał pośrodku ogromnego, oparkanionego ogrodu, a bramy, prowadzące do niego, były stale przez specjalnych stróżów dozorowane. Takim podstępem dla mnie było zrobienie podkopu pod ten parkan. Potem, ukryty w gęstych, wybujałych krzakach, swobodnie mogłem obserwować pałac i ludzi pałacowych, poubieranych czyściutko, odświętnie, jak by codziennie mieli niedzielę. Między nimi, ma się rozumieć, uwijali się i panicze. Albin mógł mieć dziewięć lat, a Teoś - najwyżej dwanaście. Obaj byli ubrani w barwne, jaskrawe ubranka, jak lalki. Ale byli wcale nie jak lalki! Prawie po całych dniach bawili się, skakali przez sznur, grali w piłkę, strzelali z takiego małego karabinu do wróbli i jaskółek albo dosiadali kuców i jeździli po całym parku. Jak urzeczony, oczarowany patrzyłem za nimi, a potem, sam nie wiem dlaczego, postanowiłem spłatać im jakiegoś figla, zabrudzić ich niedzielne, czyściutkie życie. I kiedy któregoś dnia, goniąc się, przebiegali obok mojej kryjówki, szybko wynurzyłem się z krzaka i zawołałem jak do dobrych znajomych: - Witajcie! Wcale się nie przestraszyli. Ale i nic mi nie odrzekli. Obaj spoglądali na mnie jak na coś śmiesznego, po chwili ten starszy podszedł do mnie i spytał, jak się dostałem do parku. Żeby sobie z nich zakpić, powiedziałem: — Przefrunąłem. — Przefrunąłeś? - zdziwił się panicz. - Tak jak ptak? — Jak ptak - przytaknąłem serio. — To tam u was na wsi ludzie umieją fruwać? — U nas na wsi ludzie dużo umieją. To spryciarze. — Spryciarze? - powtórzył. - A co to jest „spryciarze”? — Spryciarze to po naszemu mądrzy ludzie. Nagle przyszło mi na myśl, żeby nauczyć paniczów „chłopskiej mowy”, której na pewno nie rozumieją, bo nigdy jej nie słyszeli i mówiłem dalej: — Wykiwać się nikomu nie dadzą. — A co to jest „wykiwać”? — Skrzywdzić - odrzekłem i szybko, pospiesznie zacząłem sypać powiedzonkami, jakie mi tylko ślina na język przyniosła. Gogusie byli nimi zachwyceni, ubawieni i co chwila to jeden, to drugi zapytywał: — A co to jest „wypchać się”? — Nie chcieć - skłamałem jak z nut. — A co to jest „pocałuj konia pod ogon”? — Po naszemu: odejdź ode mnie. — A „wpadł jak śliwka w gnój”? — Nie udało się coś komuś. — A „rozmamłany”? — Bardzo ładnie wyglądający. — A „fujara”? — Od fujarki - piękny, zgrabny. — O, to zaraz powiem tatusiowi, że tatuś jest fujara - zawołał ucieszony Teoś. - A ja do mamy - pospieszył Albin - że mama to rozmamłana beskurcyja. - Bo beskurcyja - przypomniałem wyjaśniająco - znaczy:* bardzo kochany. Ale dosyć - uciąłem swoje wykłady. - Jutro więcej was nauczę. Teraz idźta chlać. — A co to jest „idźta chlać”? — Na kolację. — Dobrze, pójdziemy chlać - powiedział Teoś. - Ale przyfruniesz jeszcze jutro? - I naraz: Dlaczego ty nie wzbijasz się w powietrze, tylko chowasz się w krzaki? — Bo kiedy ja fruwam, nikt nie może na mnie patrzeć. — Jaka szkoda! - powiedział Albin niemal z płaczem. Potem może się i rozpłakał z żalu, że nie mógł mnie zobaczyć fruwającego, bo wygląd miał mazgajowaty, ale ja już byłem daleko od nich, a niebawem przekradałem się jak dziki królik przez podkop. Byłem bardzo zadowolony, że mi się udało zawrzeć znajomość z paniczami, a jeszcze więcej, że będę ich uczył „chłopskiej mowy”. - Czekajcież wy - mówiłem do siebie - nauczę ja was, takich rzeczy was nauczę, że nieprędko jeden z drugim mnie zapomnisz. Gogusie pałacowe, lalki! I na następny dzień miałem przygotowany zasób specjalnych słów, wymyśliłem również niezgorszą zabawę dla moich nowych „przyjaciół”, na nieszczęście jednak - Mam cię, wstrętna łobuza! Momentalnie szarpnąłem się z całej mocy do tyłu i udało mi się wycofać z podkopu, ale ręka kamerdynera Franca, bo to on był, nie wypuszczała mojej kapoty. Kręciłem się jak wąż - na nic. Naraz poczułem pod palcami kawałek szkła. Chwyciłem go jako moją jedyną broń i udając, że Franc wyciąga mnie z podkopu, wysunąłem się z niego, twarzą jednak do ziemi, żeby mnie nie poznał, a potem - ciach! Ostrym, kantem szkła z butelki w rękę Franca. Franc krzyknął: - Herr Gottl - i w tej samej chwili wypuścił mnie, a ja - w nogi! Przez wiele, wiele dni potem myślałem nad sposobem zemszczenia się na kamerdynerze. I wymyśliłem. Było akurat lato, ciepło. Wielu ciągnęło do rzeki kąpać się, któregoś dnia pociągnęło i Franca, na co czekałem specjalnie ukryty za krzakiem. Kiedy się Franc rozebrał, podczołgałem się do jego ubrania, zabrałem co do szczegółu - i hajda z powrotem w krzaki. Po jakimś czasie Franc miał dosyć kąpieli, wyszedł więc na brzeg i prosto do ubrania, a ubrania nie ma! Pewny, że się pomylił, skierował się w drugą stronę, potem zaczął biegać to tu, to tam, wykrzykując: - Gdzie moja ubrania? Klajdung? Nie widziała kto? No, ludzia! - zawołał na cały głos - co wy? Bez uszawy, co nic nie mówić do mi? Kto się wtedy kąpał w rzece, dopiero miał uciechę widząc biegającego po brzegu kościstego nagusa i wykrzykującego bez przerwy: - Gdzie moja ubrania? Herr Gottl Jak ja teraz pójdę do jasny pan graf? W końcu zmęczony, zrozpaczony, usiadł na brzegu, a ja? Zaśmiewałem się wprost słysząc takie cudaczne słowa. Ale że to nie mogło trwać wiecznie, wyskoczyłem z krzaka i zawołałem: - Jest ubranie, klajdung! Z jakąż radością rzucił się do mnie Franc. Ale kiedy odebrał ode mnie swoje rzeczy, długo mi się przyglądał, potem powiedział: - Ja ciebie poznała. To ty, łobuza, uczyła panicze szkarada? Pokazałem mu język i wykrzyknąłem: - Wstrętny szwab! Długo potem nie mogłem sobie darować, żem mu oddał ubranie. Niechby był wracał do pałacu nie ubrany. Oto niektóre z moich psot, do których postanowiłem dołączyć nową, sobie na łzy, a diabłu na uciechę.
ROZDZIAŁ DRUGI Groźny Kozibródka w szkole, mnie się udaje zrobić taką chryję, że ha! Na światło dzienne wychodzi Łaziebnik, a ja znów przyrzekam poprawą
Wieś nasza była duża, dzieci chodziło do szkoły może z setkę, mimo to nauczyciel był tylko jeden, człowiek już starszy, mały grubas, z racji brody, jaką stale nosił, przezywany „kozibródka”. Dziwny był z niego człowiek! Nigdy się do nas ani nie uśmiechnął, ani nie powiedział nawet dobrego słowa. Wciąż burczący, nachmurzony, zły i stale z linią w ręce. Kiedy wchodził do klasy, dzieci momentalnie kuliły się w starych, rozchwierutanych ławkach, drżały i żadne nie miało odwagi popatrzeć w stronę Kozibródki, bo a nuż jego by najpierw wywołał do tablicy? A takiemu nieszczęśnikowi tak długo zadawał pytania, dopóki nie doszła do głosu linia, którą ileż dzieci dobrze znało! Długa, gruba, z akacji, do nagiego tyłka przylegała z głośnym mlaskaniem. Delikwent, trzymany mocno przez swoich kolegów - największych i najgroźniejszych dryblasów z całej klasy - wił się i wył z bólu, klasa z przerażenia była jak martwa, a Kozibródka bił. - No, dosyć ma! - powiadał w końcu, zasapany. - Puszczajcie go. Teraz będzie już umiał tabliczkę mnożenia, nauczyłem go. Taka pokładanka groziła również za słabe czytanie i niestaranne pismo. Nic bezkarnie nie uchodziło, bo nawet za byle pomyłkę w odpowiedzi płaciło się „łapą”. A Kozibródka wprost przepadał za tego rodzaju karą. Kiedy więc któreś z dzieci „zasłużyło” sobie na łapę, z prawdziwą wprost radością wołał: - Wyciągnij rękę! Winowajca dobrze wiedział, po co ma wyciągnąć tę rękę, zamiast więc podać ją do przodu, chował poza siebie, a często obydwie ręce wciskał do kieszeni. Wtedy Kozibródka z iskierkami gniewu w oczach chwytał swoją potężną dłonią malutką piąstkę, rozwierał ją i trzymając za końce palców, ciął w nią linią albo prętem „wiklakiem”. Za karę zaś, że się nie wyciągnęło ręki od razu, dostawało się dwie, trzy łapy więcej; albo wyskakiwały z ławek dryblasy - i „chodź, bratku, na pokładankę”, od której wolne były tylko dziewczyny. Za to łap to już im Kozibródka nie skąpił, żeby i one znały jego moc i drżały przed jego ręką. Nie lubić go - to było mało. Jego należało nienawidzić i wiele dzieci naprawdę go nienawidziło, a niejedno życzyło mu nawet wszystkiego najgorszego, mimo że tylko dzięki takim metodom ten i ów nauczył się jako tako pisać i rachować, inaczej, co by tam znaczyła dla niego nauka! Zamiast chodzić do szkoły, bisurmaniłby się jeden z drugim, jak bisurmaniłem się ja, ale ja, na szczęście, miałem niezgorszą pamięć i bez pomocy linii „wchodził” mi olej do głowy. Sam Kozibródka mówił o mnie nieraz, że jestem zdolny i że gdybym był w mieście, to kto wie, czy nie wyrósłby ze mnie jaki tęgi „głowacz”. Ale że byłem synem fornala, czekało mnie jedno: to samo, czym żył mój ojciec - dworska służba. Być może dlatego coraz rzadziej ostatnio byłem wzywany do tablicy, za to coraz częściej - do różnych robót w niemałym gospodarstwie Kozibródki. Najwięcej czasu spędzałem w piwnicy, gdzie chodziłem po ziemniaki, które później trzeba było usiekać i zanieść świniom.
A bzy miał wspaniałe, ładniejsze aniżeli kwitły we dworze. Bukiety były duże, pełne, białe i ciemnopurpurowe, z odcieniem fioletowym. Kto raz na nie spojrzał, był nimi urzeczony, szczególnie młodzi, z których niejeden dużo by dał za to, żeby móc je choć powąchać, bo o ułamaniu najmniejszej gałązki mowy być nie mogło, w takim niedostępnym miejscu rosły; jeden bok ogrodzenia stanowił mur przykościelny, drugi - szkoła, a dwa pozostałe - wysokie sztachety. Dla wielu mur ten oraz sztachety - to była zapora nie do przebycia, lecz nie dla mnie, com już nie po jednej kalenicy chodził nocą i niejedno drzewo zwiedził w poszukiwaniu ptasich jaj. Ponieważ jednak bzy zaczynały dopiero kwitnąć, nie osiągnęły jeszcze swojej pełni piękna, myśl pościnania ich odłożyłem na później, tym bardziej że nagle zachciało mi się zabawić w dzwonnika. Ot, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka chęć, która niebawem do tego stopnia opanowała moją wyobraźnię, że o niczym innym nie myślałem, tylko o tym. - Jest już noc - mówiłem do siebie - ludzie szykują się do spania, a tu naraz wali wielki dzwon. Ogień? Nieszczęście jakie? Ten i tamten wyskoczy przed dom i dalej rozglądać się po świecie, pytać... Cóż za niezwykła chryja! Ale wywołać tę chryję to była nie lada sztuka, bo klucze od dzwonnicy znajdowały się stale na plebanii. O wydostaniu ich stamtąd nie było mowy. I znów, jak przy wielu moich „kawałach”, trzeba było szukać sposobu. Com się jednak nie nakombinował i nie nakręcił głową, nic z tego nie wychodziło. W końcu wybrałem się pod dzwonnicę, żeby ją dokładnie obejrzeć. Był to wcale niemały budynek, cały zbity z grubych desek. Na wysokości trzech metrów czarne, przepaściste otwory - okna, po jednym z każdej strony. Drzwi duże, masywne, nabite olbrzymimi ćwiekami, roboty kowalskiej, nie do oderwania ani też wyważenia, A gdyby tak podkopem? - przyszło mi do głowy. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|