,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Hołota
Powieść współczesna Tom pierwszy
Pomiędzy Żabiem a Wyczółką, na samej granicy, gdzie klinem wchodził kawał piaskowatego gruntu krzywymi sosnami zarosły, stała od dawna karczemka, którą zwano „Zieloną Budą”. Dlaczego „Zieloną”, trudno odgadnąć, gdyż ani na sosnach, ani dokoła świeżej zieloności nie było nigdy wiele, nawet wiosną. Trawa puszczała biednie, a drzewa rosły ospale i niewesoło. Być może, iż przed laty zielono pomalowane okiennice, na których tle wyblakłym rozeznać jeszcze było można niegdyś wprawną ręką namalowane kieliszki, szklanki i obwarzanki, dały karczemce ten przymiotnik, którego dziś już nic nie usprawiedliwiało. Karczemka ta kością w gardle zawsze stała dziedzicom Żabiego i Wyczółki, bo należała do Trzasek, małej wioszczyny, która ciągnęła wielkie korzyści z arendy, rozpajając sąsiednich włościan wódką tanią a brzydką. W tym ustroniu długo bardzo siedzieli Żydzi; później, gdy tuż blisko przeprowadzono szosę, że i na podróżnych dystyngowanych rachować było można, podskoczyła arenda w górę i niezmiernie zabiegliwy Wicuś, przezwany Kuternogą, wziął ją w dzierżawę. Ten Kuternoga, choć osiadły z dawna w okolicy, gdzie wprzódy po dworach różne funkcje sprawiał, nie wiadomo było wszakże ani skąd, ani od kogo pochodził. Najrozmaitsze o tym i najsprzeczniejsze biegały wieści. Temu tylko zaprzeczyć nikt nie mógł, że Wicuś, grzecznie zwany przez potrzebujących jego rady i pomocy „Pan Wycienty”, przez innych Wicuś, Wicek, a nawet Wisus (gdy się kto nań pogniewał), był jednym z najciętszych ludzi na okolicę. Nigdy pono do szkół nie chodził, czytać i pisać ledwie umiał, ale bystrości, przebiegłości i sprytu miał tyle, że by ich na dwu stało. Przezwisko Kuternoga samo powiada, że na jedną nogę kulał, i to szpetnie, bo gdy szedł, całe ciało na jedną stronę się przechylało tak, że się padać zdawał. Mimo to biegał, kręcił się i rzadko na miejscu usiedział. Żwawy był na podziw, a temperamentu niespokojnego. Niewielkiego wzrostu, dosyć gruby i kościsty, z rękami długimi, z włosem na głowie jakby wypłowiałym, który nosił długo puszczony, Wicuś twarz miał bladą, dosyć brzydką, nos trochę zadarty, policzki wystające, gębę szeroką i zarost tak nikczemny, że się prawie golić nie potrzebował. Oczy mu siedziały pod mocno zasklepionym czołem jak dwa koty na przypiecku i patrzały bystro, a latały żywo. Człek był niepozorny, gdy go chandra napadła — milczący, że z niego słowa dobyć było trudno, gdy potrzeba przyszła — gadatliwy okrutnie i krzykliwy. Niepozornemu takiemu kuternodze dobrze się ożenić zdawało się trudnym, wziął jednak ze dworu od nieboszczki podkomorzynej Manczyńskiej dziewczynę na podziw piękną, cichą, łagodną, która od skąpej pani dostała wyprawę niezłą, a potem po jakimś stryjaszku, choć się wcale nie spodziewała, jakieś parę tysięcy złotych. Nieszczęśliwe to było, zawojowane stworzenie, pewno lepszego losu warte. Kuternoga nie dawał jej kroku stąpić bez zezwolenia swego, ale Handzia się na to nie skarżyła. Na tej na pozór lichej, niepoczesnej karczemce Wicuś pieniądze robił i kabzę nabijał; wszyscy o tym wiedzieli, chociaż się z tym nie popisywał. Nie mogło też być inaczej, bo Wicuś był przebiegłym, nielitościwym, śmiałym, nocy nie dosypiał, we dnie nie spoczął, nie dojadł, a na grosz, nie żałując potu, pracował. Nigdy go nikt próżnującym nie widział, robił coś zawsze. Zdawało się czasem, jakoby to nie z potrzeby i rachuby pochodziło, ale z nałogu i jakiejś gorączki wewnętrznej, spocząć mu nie dającej. Pierwszy na nogach z rana, całą noc spał jednym okiem i na najlżejszy szelest wstawać był gotów, od razu przytomny, jakby nie usnął wcale. Żonie z nim było jeszcze jako tako, bo choć jej robotę przypominał ciągle i nastręczał, ale złego słowa nie powiedział nigdy. Sługi za to z pyszna się miały: mało który stróż lub dziewczyna wytrwali długo u niego, bo próżnować nie dawał, a gderał okrutnie. A było co robić, bo karczma się nawet w najgorszy czas i w roztopy nie zamykała nigdy. Stróż nieustannie musiał być przy stajni, sługa w izbie: to około dziecka, którego jejmość, siedząc za stołem, nalewając, krając, odbierając zapłatę, pilnować sama nie mogła; to na posyłki. Prócz tego miała do dozierania dwie krowy i coś nierogacizny; chowały się też kury, kaczki i gęsi, na które pilne mieć było potrzeba oko, aby z bliskiej kałuży nie wybierały się spacerem na grunta Żabiego lub Wyczółek, na których je nielitościwie zabierano, a nawet i zabijano. Miała „Zielona Buda” korzyść ze swego położenia, to prawda, ale i niedogodności wiele, niepokój i wojnę nieustającą. Sąsiedzi mścili się za rozpajanie włościan grabieżą, na którą się zasadzali jak na zwierzynę. Najniewinniejsze stworzenie, byle stopą dotknęło po bliskich gruntach, padało ofiarą wojny. W tym położeniu na stopie wojennej tylko Wicuś Kuternoga mógł wytrwać, inny nie wytrzymałby. Opisaliśmy go, jak niepocześnie wyglądał, dodać potrzeba, że się odziewał nie do twarzy. Kapotę nosił długą po pięty, dla pokrycia krzywej nogi, pod nią bieliznę tylko kładł zwykle, kamizelę, u której zawsze połowy guzików brakło, buty ogromne, a na głowie nosił czapeczkę, bodaj niegdyś przez żoną haftowaną, może półaksamitną, ale tak zatłuszczoną i zafolowaną*, że desenie na niej ledwie się od tła rozróżnić dawały. Czapeczkę tę Wicuś zrzucał chyba w wielkich wypadkach, dla osób w hierarchii społecznej wysoko położonych, z których nielitościwie szydził za oczy, ale stanąwszy przed nimi, tym niższe bił im pokłony. Kto pochlebstwo i wenerację* lubił, temu tak umiał dogodzić, że lepiej nie było potrzeba. Na mil dziesięć, a może więcej, wkoło Kuternoga znał ludzi, stosunki, sytuację i wartość każdego człowieka, tak że mógł doskonale obliczyć, czego się kto dorobi lub kiedy upadnie. Odgadywał cudownie tych, co szli do ruiny i co mieli przyszłość, wyprorokowywał małżeństwa, przeczuwał zwady — widział wszystko na wylot. Bali się go też wszyscy, a wielu rady jego zasięgało. Mówiąc o nim, zwykle każdy w czoło się uderzał, pokazując, że tam u niego dużo siedzi! „Zielona Buda”, gdy Pan Bóg ją szosą obdarzył, powinna była przybrać przyzwoitszą postać i poczytniejszą fizjognomię, została jednak taką prawie, jak od wieków była; nieforemnym budynkiem, długim, niskim, z dachem wysokim, ciężkim i staroświeckim zajazdem pod słupami. Dziedzic grosza nie chciał poświęcić na żadną restaurację, Wicuś więc o własnych siłach dosyć porządne dwa pokoiki gościnne wysztyftował. Posprawiał do nich okna większe, mebelki bejcowane, i starał się o czyste ich utrzymanie. Gwoli przyjezdnym zawiesił w nich nawet firaneczki, postawił doniczki z kwiatami, aby do zajechania kusiły, uśmiechając się zza szyb. O ile „Zielona Buda” była zresztą niepozorna, tak słynęła z tego, że w niej goście wszelką znaleźć mogli wygodę. Wicuś doskonale rozumiał i przeczuwał wymagania ludzi, do wygódek i pieszczot nawykłych. Była to intuicja artysty w swoim rodzaju, gdyż świat, w którym się obracał, nauczyć go tego nie mógł. Darł za wszystko, ale zaopatrywał się w napoje, herbatę, tytuń, przekąski, cukier w najlepszym gatunku. Każdy od niego odjeżdżał, stękając na ceny, nikt nic nie mógł zarzucić ani jadłu, ani napojowi i usłudze. W potrzebie Kuternoga podawał, służył sam, co mu nastręczało zręczność do rozmowy z podróżnymi, której łaknął wielce, będąc wszystkiego ciekawym nad miarę. Jak są ludzie, co na drodze i po podłogach sznurki zbierają i pogięte szpilki zatykają sobie za suknię, tak on najbłahszą na pozór wiadomostkę chował w jakąś pamięci komórkę, pewny, że ona się kiedyś na coś przydać może. Nieraz się to sprawdziło. Podsłuchać, dowiedzieć się rad był wszystkiego, jednym słowem, człowiek był ciekawy. Ludzie z nim częściej obcujący, doświadczywszy, jak z nich zręcznie dobywał, czego chciał, tchórzyli przed nim, nie śmiejąc prawie ust otworzyć, bo ich, jak to mówią, za język łapał. O ile Wicuś żwawy był i kręcący się, o tyle żona jego, piękna Handzia, powolna, milcząca, na pozór leniwa. Wiedziała o tym, że była piękną i być nią nie przestała, choć od urodzenia córeczki trochę pobladła. Lubiła się ubrać czysto a do twarzy, przejrzeć się w zwierciadełku, oczkami mrugać, minki pogardliwe wielkiej pani stroić. Wyszedłszy za prostego arendarza czuła się może tym upośledzoną, będąc w dodatku szlachcianeczką i wychowanicą śp. podkomorzyny Manczyńskiej. Z pończochą w ręku, w mitenkach*, siadywała za stołem przy flaszkach, jakby zamyślona, stęskniona, smutna, niechętnie i skąpo się odzywając do ludzi, zwłaszcza, jak ona zwała, „ordynaryjnych”. Obyczaju jej tego mąż nawet nie mógł odmienić i weselszą ją i gadatliwszą uczynić. Bywało tak, że ludzi, którym nalewała, co się koło niej przewijali, nie widziała, nie pamiętała, gdy mąż w pół roku mógł powiedzieć, kto kiedy u niego był, co robił i w jakiej godzinie. Arenda też i całe gospodarstwo na nim stało, a Wicuś mawiał nieraz, że, uchowaj Boże, na niego czegokolwiek, żonisko by sobie rady nie dało. Wieczór był wczesnej jesieni, żniwa się jeszcze nie ukończyły; po dniu dosyć skwarnym, choć na zachodzie trochę się chmur plątało, zdawało się zbierać na noc cichą i pogodną. Na szosie, jako w dzień niedzielny, wozy, wózki, piesi, jezdni gęsto się przesuwali, ale przed „Zieloną Budą” mało kto przystanął. Miała ona wprawdzie o pół mili austerią* współzawodniczkę, do Wyczółek należącą, zwaną „Spoczynkiem”, ale ta, dosyć pokaźna na oko, wewnątrz była brudna, zapuszczona i źle utrzymana. Z drugiej strony tęgie półtorej mili się jechało do wsi i oberży w Żabiem. Kuternoga umiał zręcznie przywabiać do siebie, grzeczny był i uprzejmy. Pokłonił się, pogadał, zaśmiał się chętnie i pobaraszkował, na wszystko miał czas. Nieraz i pochwalił się z czymś dobrym, do konsumcji kusząc. Podróżni się na to brali jak na wędkę. — Żeby jaśnie pan wiedział, jakie mi się udało dostać leciuchne, czyste, zdrowe winko węgierskie, chłodzące, na skwar przedziwne, czy z wodą, czy bez wody… Ksiądz przeor nie mógł się odchwalić, a to przecie znawca! Ho! ho! Dostałem je z Winiar. Powiadam panu, ambrozja! Zwykle się kończyło na tym, że jasny pan zawołał: — A pokaż no! — I butelczyna pękała. Innych kusił likworami*, innych ponczykiem, który żona robiła arte*, pospolity lud piwem, nigdy nie chybiając w tym, co komu przystało. Czasem kuty Kuternoga nie życzył się komuś czegoś napić, bo to było drogie. Zawsze się jednak okazało, że ten, komu odradzał, nie tylko mógł się na kosztowny przysmak zdobyć, ale go użył sowicie. Tego wieczora goście przesuwający się liczniej jakoś pod nosem Wickowi przejeżdżali, ledwie się zatrzymując. Stancyjki były nie zajęte, nikt się na noc nie trafiał. Złapanie kogoś na nocleg było in votis*. Dlatego Kuternoga stał sam przed karczmą na straży, aby okazji nie opuścić. Słońce zapadało za ciemne, porozrywane chmury, jaskrawy blask jego przedzierał się tu i owdzie gorejącymi jeszcze promieniami ozłacając łąki i pola, gdy na szosie zatętniało. Kuternoga poznał po turkocie powóz pański, a wkrótce potem ujrzał cztery ładne konie, trochę zmęczone i opylone, koczyk podróżny, a na koźle obok woźnicy w liberii dostrzegł i lokaja palącego cygaro. Wyglądało to elegancko i po pańsku. Konie zbliżając się ku karczmie trochę biegu zwolniły, koczyk stanął, ale, na nieszczęście, nikt z niego nie wysiadł. Wychylił się tylko mężczyzna z powozu, jakby chciał o coś zapytać, a służący dał znak Kuternodze, aby się zbliżył. Wicuś pospieszył, o ile noga dozwalała, dostał się do koczyka, zdjął zatłuszczoną czapeczkę i trzymając ją ponad głową i w postawie wyczekującej, ofiarował swoje usługi. — Co jaśnie pan rozkaże? — Do Żabiego daleko? — wyszedł głos z kocza. Kuternoga z bystrością sobie właściwą miał czas już rozpoznać, z kim było do czynienia. W powoziku siedział bardzo starannie po podróżnemu ubrany mężczyzna, jeszcze młody, chociaż już goniący ostatkami młodości, z twarzą pańską, rysów bardzo pięknych, z oczyma szafirowymi, czołem ciemnym, noskiem rzymskim, ustami składającymi się jakoś miluchno, minką niemal zalotną. Wszystko, co go okrywało i otaczało, było piękne, wytworne, ze smakiem dobrane. Ręka, którą na fartuchu położył, jak kobieca, starannie świeżą opięta była rękawiczką. Wicuś, który widział wszystko, domyślał się pod tym okryciem wystających, dużych, pewnie kosztownych pierścieni. Nie dopalone cygaro, którego wonny dymek doleciał do nosa Kuternogi, pachniało dziwnie kosztownie. Rachował, że co najmniej złotówkę mogło być warte. — Do Żabiego daleko stąd? — powtórzył podróżny. — Do Żabiego, do państwa Manczyńskich? — o! siarczyste półtorej mili! — rzekł Wicuś. Mężczyzna spojrzał na zegarek i głową pokiwał. — Żeby nawet wyciągniętym jechać kłusem i szosą — dodał Wicuś — którą miejscami nowym szabrem* nasypano, zawsze dobre półtorej godziny albo i siedem kwadransy (sic). Zegarek wskazywał około ósmej. Kuternoga obrachowywał, że pół do dziesiątej przybyć gościowi mało znajomemu nie mogło być przyjemnym. Jegomość siedzący w powozie nie należał do bliższych sąsiadów, wszystkowiedzący Wicuś wpadał już na myśl, kto to mógł być, a że nie był poufałym w Żabiem — miał pewność. Składało się więc tak, że mógł zajechać. — Widzisz — odezwał się podróżny do woźnicy — mówiłem, że mnie z popasem zmarudziliście. Godzina ósma! po dziewiątej przyjechać i dla mnie, i dla gospodarzy niewygodnie. — A cóż ja temu winien! — odparł żywo woźnica. — Pan Karol świadek, że konie ani weź iść nie chciały, choć i sól dla nich brałem. Kuternoga milczał dyplomatycznie. — Tu nawet przenocować nie ma gdzie wygodnie — bąknął pan. — Z przeproszeniem jaśnie pana — odezwał się Wicuś — już to nie chwaląc się „Zielona Buda”, choć się sobie „budą” nazywa, ale na całym trakcie, na mil dziesięć pan lepszej i wygodniejszej stancji osobnej nie znajdzie jak w niej. Samowar jest czysty, świeżo pobielany, i wszystko, co trzeba. Zakłopotany podróżny pomyślał trochę, obejrzał się na niebo, popatrzał na gospodarza i odezwał się do siedzącego na koźle pana Karola: — Pójdźże no stancję zobaczyć. Nie mówiąc już nic, bo ten brak zaufania nieco go dotknął, Wicuś powlókł się za wyskakującym dosyć niechętnie z kozła panem Karolem. Temu widocznie na drodze się w karczmie nocować nie chciało, znosić tłumoki, trudzić się, gdy we dworze mógł mieć wygody i spoczynek. Mrucząc poszedł z Kuternogą. Widać potem było, jak w stancji gościnnej gospodarz okna otwierał, trwały oględziny dosyć długo, a gdy pan Karol sam już do pana powrócił, oświadczył mu kwaśno, że jużci z biedy przenocować można. Stancja niczego. Zapytał pan jeszcze, czy nie śmierdzi, nos miał widać czuły; odpowiedział na to Karol, że on znowu takiego nosa nie ma, żeby tam zaraz wszystko zwąchał. Chwilką wahanie i namysły trwały jeszcze, kazano zajeżdżać. Gość wprost poszedł do obiecanej — stancji niczego. Znalazł ją niespodziewanie dobrą, czystą i przyzwoitą. W istocie, jakeśmy mówili, Kuternoga starał się pokoik utrzymywać jak najschludniej. Łóżko było bejcowane, kanapka pociągnięta ciemnym perkalem, stół niezbyt poplamiony i czerwoną z szafirowym serwetą przyodziany. W izbie stało geranium i przyschły gwoździk, na ścianie wisiało zwierciadełko w ciemnych ramach z paskiem złoconym. Czegóż można było żądać więcej od karczemki na partykularzu? Kuternoga sam uczuł się w obowiązku czynić honory, stanął u drzwi. Piękny pan, przeszedłszy się parę razy po izdebce, z uwagą mu się przypatrywał. Wzrok ten badawczy nie uszedł oka Wicusia. — Acan tu dawno? — zapytał. — Ja? okolicy tej jestem od młodych lat, jaśnie panie, a na arendzie też już kilka. Tutejszy jestem i… (to było trochę za śmiało) Żabie jeszcze za nieboszczki pani podkomorzynej znałem bardzo doskonale; nawetem się z panną z jej dworu ożenił. — A! a! — rzekł sucho gość. Nastąpiło milczenie, w ciągu którego, niby odwracając rozmowę, Kuternoga się zapytał, czy samowar potrzeba nastawić, dodając, że ma herbatę na trzy ruble spod Kopernika, cukier rafinat i — bułki. Zamyślony podróżny, który właśnie mozolnie rękawiczki ściągał, wysłuchał tego zalecania, głową dał znak, że samowara sobie życzy, i począł wypakowywać kieszenie. Wyszedł gospodarz. W sam czas trafił do wielkiej izby, bo tu, zmęczony podróżą na koźle, pan Karol pod pozorem orzeźwienia się likworem nadto się do Handzi przybliżał. Piękna jejmość mieniała z nim wejrzenia tęskne, co — chociaż Wicuś najzupełniej był o małżonkę swą spokojnym — zawsze na nim nieprzyjemne czyniło wrażenie. Kazał się dziewczynie „a żywo” zabrać do nastawienia samowara. Nie potrzebował rozpytywać lokaja, bo młodzieńca likwor przedziwny i piękne oczy Handzi w tak gadatliwy dobry humor wprawiły, tak uczyniły grzecznym, iż się zaraz sam wyspowiadał, jako z hrabią Ludwikiem Zamińskim jechali w odwiedziny do państwa Manczyńskich. Hrabiego, wprzódy nim się jego nazwiska dowiedział, domyślał się już Kuternoga i uśmiechnął się sam do siebie, bo mu pochlebiało, że go przeczucie nie omyliło. Tego imienia było mu już dosyć, aby z niego pewne wnioski wyciągnąć. Z wielką uprzejmością poprosił pana Karola, aby sobie usiadł i spoczął, zapewniając, iż stróż i dziewczyna we wszelkich robotach go wyręczą. Chociaż wskazane siedzenie, trochę opodal od pięknych oczu Handzi, niezupełnie życzeniom pana Karola odpowiadało, zabrał miejsce i dobył cygaro. Kuternoga tymczasem się już krzątał po swojemu, obsługiwał, pytał, witał, poił, żegnał i spełniał swe obowiązki rozliczne ze zwykłą gorliwością gorączkową. Gdy przyszło do podawania samowara i przygotowań herbacianych, pod pozorem, że dziewczyna służąca była trochę roztargana i dla ciepłej pory trzewików oszczędzała, że pan Karol był zmęczony — Kuternoga (nie bez rachuby) sam się podjął ustawienia na stoliku, co było potrzeba. Na dowód, iż znał, co należało, serwetę białą dobył i poniósł dla pokrycia nią czerwono–szafirowej. Znalazł już gościa na kanapie wyciągniętego z nogami i dziwnie jakoś zadumanego. Wicuś, raz począwszy tu porządkować, dziwnie powolnie pełnił służbę, co nie było w jego naturze, tak że mógłby kto posądzić, iż życzy sobie chyba wdać się w rozmowę i być zaczepionym. Stało się po jego myśli i pan hrabia Zamiński w istocie — z lekka kołując — począł się informować o Żabie i Manczyńskich. — Acan mi mówiłeś, że znałeś starą podkomorzynę — odezwał się — miała to być ciekawa i osobliwszych obyczajów kobieta. — A jakże, proszę jaśnie pana, takem ją znał — rzekł Wicuś — jak, nie przymierzając, kieszeń własną. We dworze nawet jakiś czas służyłem, a służba to była, uchowaj Chryste Panie. Gość słuchał ciekawie. — O podkomorzynie nieboszczce, Panie świeć nad jej duszą — dodał Wicuś — żeby człowiek chciał opowiadać, to i całego dnia za mało. — Może acan czasu nie masz? — zapytał hrabia. — E! Czas by się znalazł! — mówił gospodarz — ano jaśnie panu by się słuchać znudziło ordynaryjnego gadania, choć to historie! awantury! — Ja tam coś o tym, piąte przez dziesiąte, słyszałem — mruknął od niechcenia hrabia — jednakże, przyznam się acanu, ciekaw jestem. Kuternoga nie drożył się bardzo, chociaż, niby coś mając jeszcze ważnego do rozporządzenia, wybiegł na chwilę, po sieni się przeszedł namyślając i wrócił udając pośpiech. Zawsze ten manewr dodawał szacunku mającym nastąpić zwierzeniom. — Podkomorzyna, słyszę, skąpa była bardzo? — pytał gość. — Skąpa!! — śmiejąc się począł Kuternoga. — A! jaśnie panie! skąpa powiedzieć mało! Takiej kobiety jak ona drugiej na świecie nie ma chyba! Ho! ho! Ja już nie wiem, jak to sknerstwo nazwać, a do tego głowę miała, pamięć, rozum i taki spryt, że jej żaden Żyd nie podołał! U niej się kruszynka nie zmarnowała! W ostatnich latach tylko jajami żyła przez oszczędność, mówiąc, że jej to doktorowie przykazali. Wprost się zamorzyła głodem. Sama, bywało, chodziła kury macać i podbierać, sama wydawała ze spiżarni. Strach! Wicuś, choć opowiadał rzecz niewesołą, śmiać się zaczął. — Toć mając na takich dobrach dożywocie tak długo, nie dając nikomu nic — odezwał się hrabia — z majątków w takiej glebie, ogromnych, powinna była miliony zostawić! Spojrzał na Wicusia, który minę jakąś tajemniczą zrobiwszy ramiona skulił. Zdawało się, jakby mówić o tym nie chciał. — Powiadają, że kapitały po śmierci wcale się nie znalazły, wsiąkły gdzieś jak w wodę, bez śladu? Hę? — Hm! — chrząknął Wicuś — to jest w istocie, proszę jaśnie pana, zagadka. Że miliony miała, toć pewna, a co się stało? Jeden Bóg wie. — A cóż się z nimi stać mogło? — pytał hrabia. — Ludzie różnie mówią — westchnął Wicek — musiała je za życia ciepłą ręką komuś oddać. — Przecież bliższego nikogo nad rodzonego wnuka nie miała. — A pewnie! — rzekł karczmarz i ramionami zżymnął. — Jaśnie pan słyszał juści, co o tym ludzie prawili i prawią? — Coś niecoś, ale to są wszystko brednie jakieś bez sensu! — zawołał hrabia lekceważąco. — Pewno, że brednie — rzekł Wicuś. — Ja tam o tym tyle wiem, na co oczyma własnymi patrzałem. Całemu światu wiadomo było, że podkomorzyna nieboszczka strasznie tym była zgryziona i dotknięta, iż syn jej, pan Aureli, majątek, puszczony mu przez ojca, het, cały przeszastał. Powtarzała ciągle: „Onufry nie lepszy, wszystko zmarnują! wszystko pójdzie z dymem!” Ano, cóż? nie mogła wnukowi ani kurateli* naznaczyć, ani majątków pod dożywociem będących wyrwać Więc, choć kapitały, jakie uzbierała, schowała gdzieś — jak w wodę wpadły. Gadają, że je umieściła potajemnie na prawnuków! Gdzie? jak i u kogo? wiele? śladu nie zostało. Rachunki, słyszę, już umierając na kominku palić kazała, listy, kwity, aby nikt nie doszedł, co było i gdzie się podziało. Hrabia słuchał z wielką uwagą. Wicuś więc ciągnął dalej coraz raźniej. — Że miała sumy ogromne, nie było tajemnicą, sama się z tym nie kryła. Nie mogło być inaczej, gdy lat trzydzieści ani sobie, ani nikomu grosza nie dała użyć. Jeździła do kościoła w takim kapeluszu i sukni, jakby z grobu wstała; od gęby sobie odejmowała, a gdy zmarłą do grobu przyszło ubierać, żadnej całej koszuli nie znaleziono. Krocie co roku płynęły z majątków. — Ludzi przecie mieć musiała przy sobie? — zapytał hrabia. Wicuś się roześmiał. — Gdzie zaś! proszę jaśnie pana, nie zwierzała się ona nikomu, oprócz jedynego faworyta swojego, który u niej od dziecka prawie służył i w którym miała takie zaufanie, że był on więcej niż prawą ręką. Trzymał pieniądze, zawiadywał kasą, jeździł za interesami — słowem, podkomorzyna w nim miała więcej niż sługę. Potrząsł głową. — On też przecie wiedzieć musi, co się z kapitałami stało? — zawołał hrabia. Kuternoga ruszył ramionami i głową potrząsnął, śmiejąc się. — A juści, powinien by wiedzieć on, a kiedy nie on, to chyba nikt… — Pytano go? — O! o! mało nie na męki brano, duszono starego, ale się do niczego nie przyznał — rzekł arendarz. — Mógłże sobie przywłaszczyć? — badał gość. — A! uchowaj Panie Boże! — podchwycił Kuternoga — to nie taki człowiek! Poczciwość chodząca, a najlepszym dowodem, że sobie nie wziął, jest to, że sam z głodu umiera prawie. Tu wpadłszy raz na przedmiot, który jego samego żywo obchodził, arendarz mówił dalej: — Człowieka tego trzeba znać, bo to coś osobliwszego. Na punkcie uczciwości ani go nawet posądzać można, ale dziwak. U pani podkomorzynej był on wszystkim: rządcą, plenipotentem, ekonomem, kasjerem, pisarzem i lokajem. Przywiązany był tak do niej, że gdyby mu była i drwa rąbać kazała, i gnój wozić, nie wzdragałby się. A myśli pan, że nieboszczka mu choć los zapewniła? Gdzie tam! Mówią, że chciała to uczynić, bo mu już wprzódy, ażeby go nie wypędzono, zapisała formalnie chatę i ogród z kawałkiem łąki na dożywocie, pod samym dworskim spacerowym sadem. Miała do tego przyjść i pensyjką, cóż, gdy nagle zasłabła, a wiele było na głowie do roboty, bo się czuła niebezpieczną — nie stało czasu na rozporządzenie dla nieboraka, który, życie sterawszy na służbie, został na chudym dworku bez kawałka chleba. Miliony gdzieś wsiąkły, nie wiadomo gdzie, — Westchnął. — Ludzie, zwyczajnie ludzie — począł znowu mówić po chwili — skomponowali sobie, że te miliony u starego sługi gdzieś leżą. Ale jakże to może być, żeby on z głodu marł siedząc na nich? Gdzież by je skrył? — Ja też coś o tym słyszałem, że go posądzają — rzekł hrabia — ale niepodobieństwem jest, żeby podkomorzyna tak znaczny majątek prostemu i biednemu człowiekowi do wiernych rąk oddała! — Pewnie, że to nie może być, bo on by i rady sobie z tym nie dał — rzekł Wicuś — ale na punkcie uczciwości — powtórzył — jemu i miliony zaufać było można. — Cóż Manczyńscy? — ciszej szepnął hrabia coraz większe okazując zajęcie się tą sprawą. — Oni by przecie powinni dochodzić spadku… Lubią, słyszę, żyć, a majątek, choć znaczny, mocno pono nadszastany! Mają trochę długów… — Pan mówi: trochę długów — podchwycił karczmarz machając ręką. — Po uszy w nich siedzą! po uszy. Jak nieboszczyk pan Aureli, tak i wnuk, pan Onufry, lubi żyć elegancko, człek honorowy, pańsko u nich wszystko! Co za dziw, żona z takiego domu! Edukacja taka obojga, że tylko po francusku a po francusku. To, proszę pana, i w kuchni, i w piwnicy po francusku… a to dużo kosztuje… ho! ho! Manczyńskim obojgu te schowane miliony babunine, na które rachowali, spać nie dawały i nie dają. Zaraz po śmierci podkomorzynej starego sługę napadli, prosili, męczyli, nękali i obiecywali złote góry; nie powiedział nic, tylko ciągle jedno: „Jam ich nie wziął, u mnie ich nie ma”. Ludzie gadają, że gdzieś dla wnuków to złożone i opisane, żeby stracić nie mogli. Co biedny Zarzecki odpokutował za te pieniądze, Bogu jednemu wiadomo. Trzymali go już w kozie zamkniętego przez cały rok, przychorował, zlękli się, aby nie umarł, puścili. Dawali mu tysiącami, żeby wydał, co wie, ale i to nie pomogło. Juści, gdyby on co wiedział, mając familię w biedzie, zmiękłby w końcu. — Cóż to za jeden? — zapytał hrabia. — Bóg go wie — mówił Wicuś. — Ubogi szlachetka, na oko taki człowiek jak i drudzy. Trzeba wiedzieć, że i wódkę lubi, a zakrapia się dobrze; ale choć sobie podpije, nie dobędzie z niego nikt, czego on nie zechce. Nędzę cierpi, gorzałkę prostą pije, modli się, a jak bywało za podkomorzynej, tak i teraz ciągle coś struże i dłubie, bo mu się ubrdało, że jakiś młyn osobliwy wymyśli. Żonę ma chorą, która się z łóżka nie rusza, córkę i syna, biedę w domu, sam chodzi odarty — jakże tu myśleć, że u niego miliony leżą? Hrabia się roześmiał i popędliwie ręką rzucił; począł zamyślony pić herbatę powoli. Karczmarz się nie oddalał, znać było po nim, że ma jeszcze ochotę dalszych objaśnień udzielać. — Więc powiadasz acan — mruknął hrabia popijając — że Manczyńscy są w długach? — A jakby oni nie mieli być w długach? tak między nami powiedziawszy, bo ja nikogo obmawiać nie lubię, tylko co prawda, to prawda — mówił Wicuś. — Przy tym od jaśnie pana to nie wyjdzie. Na takie życie jak ich i trzy razy tyla fortuna nie starczyłaby. Pani nie może zapomnieć, że jest z książęcego domu, pan po ojcu wziął żyłkę taką, że zastaw się, a postaw się i żeby mnie było! Szkoda ich, bo państwo dobre, a natury nie przeinaczyć. W ten sposób zapieczętowawszy opowiadanie kondolencją, żywo się zabrał do wyjścia gospodarz, czując, że już się może i do zbytku wygadał; hrabia zadrzemany, z głową spuszczoną, siedział nad nie dopitą herbatą. Cały się zdawał zatopiony w jakichś głębokich kombinacjach i rozmysłach. Gdy się ciemniej zrobiło i świece przyszło podawać, Wicuś się sam z nimi pofatygował zbierając zarazem ze stołu herbatę. Kilka razy wśród tych zająć rzucił mu różne zapytania pan hrabia, ale że i pan Karol przesuwał się po pokoju, rozmowa przy świadku nie szła. Wicuś stał się nadzwyczaj powściągliwym. Już się miał usunąć całkiem, życząc dobrej nocy, gdy hrabia wahając się, jakby zawstydzony, przybliżył się ku niemu, walcząc z pewną obawą, którą po nim widać było. Zniżył głos. — Nie mógłbyś mnie acan objaśnić — rzekł — w Żabiem, tak, zdaje mi się, że w Żabiem, ma podobno przebywać… jedna… jedna osoba. Wicuś zmierzył go bystro oczyma. — Ja tam wszystkich znam — szepnął. — Niejaka panna Aniela, muzyczka, grająca bardzo pięknie na fortepianie — dokończył ciszej jeszcze hrabia. Karczmarz głowę podrzucił do góry i rękę, jakby mówił: wiem! wiem ja! — Myślę, że we dworze u Manczyńskich? hę? — rzekł hrabia. — W Żabiem pewnie, ale nie we dworze u Manczyńskich — z powagą doskonale oświadomionego odezwał się Wicuś. — ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|