,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Klasztor
Opowiadanie I
Od piętnastego wieku począwszy, coraz u nas więcej stawało klasztorów reguły św. Franciszka, i żaden zakon z tych wielu, któreśmy, począwszy od benedyktynów, bożogrobców i cystersów gościnnie przyjęli, nie zrósł się tak jakoś z duchem i obyczajem narodu, jak dzieci patriarchy z Asyżu. Pomiędzy prawodawcą ich, każącym do ryb i rozmawiającym z ptaszkami, przepasanym prostym sznurem, chodzącym boso z wesołym na ustach uśmiechem, śpiewającym piosenki jakby z ust ludu wyjęte, a dziećmi tej ziemi, rozproszonymi po lasach i pustynnych polach, z pieśnią tęskną na ustach i tęsknotą w duszy do nadziemskich ideałów — musiało być jakieś powinowactwo ducha. Powstawały też i rosły domy zakonne synów św. Franciszka, rozrastając się wszędzie, żyjąc jałmużną, którą im chętnie przynoszono i aż do ostatnich czasów żaden z nich nie spustoszał, pełne były wszystkie. Jak mrówki roiły się w nich ludzie wszech stanów, w ciszy klasztornej szukający przytułku po burzach świata. Gościnne furty otwierały się zarówno dla wszystkich zbolałych i znękanych — dla dzieci ludu i szlachty, dla mieszczańskich synów, dla neofitów, dla tych wydziedziczonych wszelkiego stanu, którzy nie. mieli ani rodziny, ani ogniska. Jak suknia gruba siermiężna, tak instytucja zakonu była w gruncie demokratyczną. Nie pytano o ród, nie żądano nawet wysokiej nauki; zranione serce i pobożny umysł starczyły za prawo przyjęcia do tego schronienia. Bernardyni, reformaci, kapucyni przebiegali pieszo wioski i dwory, wstępowali do chat, jadali z chłopami, biesiadowali z panami, mieli udział czynny w życia smutkach i pociechach, wszędzie byli gośćmi pożądanymi, a z pobłażaniem dobrodusznym patrzyli na biedny świat, z którego wyszli dlatego tylko, aby mu być posługą i pokrzepieniem. Jednym z takich gniazd starych pobożności i żywota wspólnego był klasztor w ….icach, na pograniczu Korony i Litwy. Założony w XVI wieku, miał czas do końca XVIII postarzeć, posiwieć i przybrać tę fizjognomią sędziwą, która gmachom nadaje powagę i malowniczą piękność. Budowniczy co wznosił te mury nie był kunsztmistrzem wielkim, nie starał się o styl wykwintny, ani o powierzchowność ozdobną. Klasztor wzniósł wedle planu jakiegoś z zagranicy przywiezionego, zmieniwszy go tylko o tyle, o ile miejscowość tego wymagała. Kościół też zastosować musiał do form tradycyjnych. Pomimo wielkiej prostoty pomysłu i niewyszukanych linij budowy, całość, wznosząca się na tle lasu, otoczona gęstą zielenią ogrodu, opasana murem z bramą i furtami, wcale pięknie stawiła się oczom wędrowca, przybywającego do małej mieściny, która gościńcem tylko oddzieloną była od zabudowań klasztornych. Pierwszy założyciel konwentu miał na myśli to, że osamotnionym potrzeba było dostarczyć materiału do pracy, przestrzeni, na której by swobodniej oddychać, przechadzać się, dumać mogli i modlić się. Znaczną przestrzeń lasu opasano dla mnichów murem, aby z niej ogród zrobić mogli. W samych murach nie zapomniano o bibliotece, o refektarzu dla gości, o foresterii*, o gościnnych izbach, o korytarzach wygodnych. Było gdzie odbywać zjazdy i wybory generałów bodaj, prowincjałów, definitorów i przełożonych; a gdy szlachta potrzebowała przedsejmikową złożyć naradę, wpraszała się też do bernardynów, poprzedzając najazd furami, które wiozły potrzebne do kuchni zapasy. Nie próżnowali ojcowie bernardyni, choć ich prześladowano tym, iż nie robili nic. Praca ich tym zasłużeńszą była może, iż niewidoczną. Szli w pomoc proboszczom, kapelanami byli po dworach, trzymali szkółkę dla ubogich chłopców; w bibliotece zawsze któryś z nich siedział, a po celach u niejednego znalazły się obrazy, bo wielu między nimi uprawiało sztukę. Nie ograniczały się tym ich czynności, bo nieustannie podróżując od dworu do dworu, niejednę waśń i spór pośrednictwem swym ukoili i przywiedli skłóconych, aby sobie podali ręce. Kwestarz bernardyński, ze swym tradycyjnym wózkiem, woźnicą starym, koniem niemłodym i niewyczerpaną wesołością, ze swymi obrazkami dla dzieci, opłatkami na święta, był wszędzie gościem pożądanym. W osamotnionych dworach witano go jako żywą gazetę w tych czasach, gdy innych nie było. Szlachcic zmuszał go do kielicha, aby sam miał pretekst wysuszenia butelczyny, dzieci otaczały go ciekawie, jejmość karmiła troskliwie. W klasztorze też, który nie miał więcej nic nad jałmużnę, nie zbywało nigdy na zapasach spiżarni, ani kościołowi na świetle, a odpusty napełniały skarbonki. Na święty Antoni, na św. Franciszek, na porcjunkułę* mnogie tłumy oblegały kościół, a stół w refektarzu nie starczył dla gości. W tych czasach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, przełożonym, gwardianem klasztoru był ks. Rafał. Na oko podobien on się wydawał do tego najpospolitszego typu bernardyna, który wesołym obliczem, rumianą twarzą, tuszą dobrą, okiem jasnym zapowiadał spokojne sumienie i myśl nietęskliwą. Kto nie znał o. Rafała, ten w nim widział tylko bardzo pospolitego, łagodnego a rubasznego mnicha. Takim on też był dla wielkiej większości pospolitych ludzi, z którymi obcował. Lecz w istocie, niepozorna powierzchowność ta kryła w sobie człowieka daleko głębiej widzącego, myśli bystrzejszych, znajomości świata większej, niż się zdawało na pierwszy rzut oka. Nikt nie znał przeszłości o. Rafała. Przeniesionym on tu był z klasztoru jakiegoś w Wielkiej Polsce, przed laty; wiedziano, że miał pochodzić z rodziny szlacheckiej, a domyślano się z pewnych oznak, że mógł służyć wojskowo. Wybór na gwardiana zawdzięczał o. Rafał wielkiemu obyciu z ludźmi i światem, znajomości kilku języków, energii z łagodnością połączonej i towarzyskim przymiotom. Raz go wybrawszy, konwent nikim już zastąpić nie mógł i nie chciał. Słusznego wzrostu, krzepki i zażywny w sobie, twarzy rumianej, zdrowia silnego, zahartowany na wszelkie niewygody, ojciec Rafał przy wielkiej powadze miał to wesele synów św. Franciszka, ten humor zawsze równy, który szlachta szczególniej wysoko ceniła. Był też jej ulubieńcem. Pomocnikiem jego i zastępcą wybrany od niedawna o. Serafin miał usposobienie więcej ascetyczne, milczące, twarz bladą i smutną, ale łagodności i wyrozumiałości był wielkiej. I o nim sąsiedzi a przyjaciele konwentu nie umieli powiedzieć wiele. O. Serafin nie był tutejszym. Szczególne zamiłowanie do dzieci, zajmowanie się nimi, troskliwość o ubogich, pieczołowitość o zbawienie i pomoc duchową dla ludu znamionowały o. Serafina. Nie bardzo chętnie jeździł do dworów i pałaców, czuł się w nich obcym; ale do lepianek i chatek rad jechał i do biednych umiał tak mówić, jakby był z nich jednym. Domyślano się, że musiał sam być „prostej kondycji”, jak naówczas mówiono. Temu jednak zdawało się przeciwić wykształcenie teologiczne i przyznawana mu nauka. Gdzie poparcia o. Rafał potrzebował, odwoływał się do Serafina, aby powagę teologiczną jak pieczęć do rzeczy przyłożył. O. Szymon, podobno najdawniejszy klasztoru tego mieszkaniec i najstarszy z zakonników, odznaczał się tym, że miał na wygolonej głowie, lśniącej jak kość słoniowa, czerwoną bliznę, straszną, która przecinała część policzka, skroń i czaszkę. Był to jakby głęboki rów zarosły, świadek straszliwej rany, a razem i przeszłości burzliwej ks. Szymona. Żołnierz niegdyś, miał on w habicie i po latach wielu ruchy jeszcze żołnierskie, żywe, a dawniej zbroja, później gruba suknia tak go dobrze zahartowały, że dochodząc lat osiemdziesięciu, zdrowszym był od wielu, co połowy jego nie mieli. O. Szymon w obejściu się był rubaszny, gderliwy niby, mówił głośno, zażywał tabakę co chwila, potrzebował ciągle zajęcia, ale i towarzystwa nie unikał. Szlachcie, z którą dobrze żył, prawdę rąbał nielitościwie. — Ale ja was znam na wylot — powiadał — samem taki był! Gdzie trzeba było wykłócić się, nahuczeć i surowości zażyć, delegowano ks. Szymona. Nie uląkł się nikogo. Życie czynne a wstrzemięźliwe, bo pościł surowo, a w ruchu był ciągle, dziwnie starcowi szło na zdrowie. Na wszystkie też choroby miał i radził jedno lekarstwo: — Głód! Głód!…. ten wszelką chorobę odpędza… Sam się tym sposobem leczył zawsze… Pościł. Obok ks. Szymona, między starszyznę klasztorną liczył się o. Anioł. Jako człowiek i zakonnik był bardzo uprzejmy, miły, wesoły i towarzyski; ale miał wadę jednę, którą mu w klasztorze wyrzucano, jako z powołaniem zakonnym niezupełnie zgodną…. O. Anioł nieustannie cóś majstrował. Miał do tego pasją i dowodził przykładami z żywotów błogosławionych i świętobliwych reguły swej, że w tym nie tylko grzechu nie było, ale najzdrowsze przeciw wszelkim pokusom lekarstwo. O. Anioł malował obrazki, dorabiał drewnianym posągom poutrącane części, reparował monstrancje, cerował kobierce, gotów był nawet klucze połamane dopiłowywać i w celi swej miał wszelkie możliwe przybory do tych wielorakich zatrudnień. W najweselszym był humorze, gdy mu jakieś trudne przypadło zadanie, z którym mierzyć się było potrzeba. Czego nie umiał, tego dochodził i odgadywał. — Nie święci garnki lepią — było jego ulubionym aksjomatem. Mały, okrągły, żwawy, brunet, z wielkimi czarnymi oczyma, mocno wystającymi, o. Anioł miał naturę ciekawą i niespokojną, ale zadośćuczynienia jej niechętnie szukał w książkach, daleko zaś ochotniej w pracy, która zarazem umysł i ręce zająć mogła. Dokazywał też nimi prawdziwych cudów. Miał klasztor z daru czyjegoś bardzo stary tryptyk z kości słoniowej, mocno przez czas uszkodzony. Wyprosił go sobie do celi i póty około niego dłubał, aż zupełnie w stylu dawnym dopełnił uszkodzone części, tak że ich starych rozpoznać nie było można. Tak samo obraz w bocznym ołtarzu, od wilgoci przybutwiały, nakleił i zrestaurował nader zręcznie i kunsztownie. Na dzieła sztuki własnego pomysłu nie porywał się ks. Anioł, ale w naśladowaniu starych wzorów był mistrzem. Jednę kopią z Perugina* na desce umyślnie dobranej odmalował i tak doprowadził do tonu oryginału, iż na żart kopią oddał właścicielowi, który dopiero się przekonał, iż była świeżą, gdy mu uradowany twórca ukazał stary obrazek i swój znaczek na nowym. W klasztorze, choć podziwiano talent ks. Anioła i korzystano z niego, z pewnym politowaniem, jak na ludzką słabostkę, zapatrywano się na te jego fantazje, które uszczęśliwiały mnicha. O. Gabriel, w równym wieku z Aniołem, odróżniał się od niego i wszystkich braci. Było to dziecię niegdyś możnego domu, jakąś burzą wyrzucone z rodzinnego gniazda. Cala postać, twarz, ruchy, mowa, pomimo usiłowania aby się dostroić do bernardyńskiego prostego tonu, ciągle w nim zdradzały arystokratyczne pochodzenie. On jeden nie miał w obliczu tego pokoju i wesela, które stanowił charakter i właściwość jego współbraci. Pracował nad tym, aby się okazać pokornym, przejednanym z losem, lecz walkę w nim jeszcze widać było. Względem siebie nikt surowszym być nie mógł nad niego; posuwał on tę surowość aż do ostatecznych krańców, ani chorobą, ani bezsilnością nigdy nie uwalniając się od najostrzejszych reguły przepisów. Posłuszeństwa i pokory przykładnej, o. Gabriel wiódł życie tak ascetyczne jak ks. Serafin, lecz w pierwszym ono płynęło z usposobienia i temperamentu, w nim z silnej woli. Wesołości jednej, jako atrybutu życia zakonnego, wyrobić w sobie nie mógł. Poważano go powszechnie, ale i obawiano się razem, choć nigdy nikomu przykrym nie był. Niepomierna ostrość, z jaką czuwał nad sobą niewygodną była dla innych, gdy ich obowiązki względem społeczeństwa odrywały od praktyk religijnych. On i o. Serafin byli kaznodziejami kościelnymi, ale przy wielkich zgromadzeniach ludu szedł na ambonę o. Szymon, którego dosadna rubaszna wymowa dla gminu zrozumialszą była. O. Gabriel na kazalnicy niepomiernie był surowym i groźnym, lubującym się w obrazach pomsty i gniewu Bożego. Naganiano mu to, lecz z goryczy wewnętrznych nic innego wypłynąć nie mogło. Oprócz tych pięciu starszych zakonników, w klasztorze było kilku braciszków, a między nimi kwestarz, już od lat wielu obowiązki te sprawujący. Brat Michał, choć nie kapłan, w konwencie ważne stanowisko zajmował. On to wszystkich karmił, on dostarczał zapasów, on jeden wiedział, gdzie i kiedy czego dostać i jak się o to przymówić. Rzadki w klasztorze gość, ciągle prawie na wózku, potrzebował żelaznego zdrowia, aby wszystkim wczasom i niewczasom podołać. Naprawdę niewygody były jeszcze rzeczą do zniesienia najłatwiejszą, a najcięższym dotrzymywanie placu gościnności szlacheckiej. Brata Michała przyjmował każdy, karmił, poił, zmuszał do jedzenia i picia, tak że biedak byłby się nieraz wykupić chciał z tego zbytku łaski; ale… musiał pracować dla konwentu. Do każdego dworu też zmuszony był przywieźć twarz wesołą, słowo żywe, rozrywkę, żarcik i być w gotowości zabawienia gospodarza, gospodyni, dzieci, a często i sług nawet. Do tej ciężkiej służby brat Michał tak jakoś nawykł, że choć powracając do konwentu z baranami i gęśmi pot ocierał z czoła, w parę dni odpoczynkiem nużył się i już w nową drogę wybierał. Nie było na jakie osiem mil dokoła wsi, dworu, dworku, chałupy, zaścianka, którego by brat Michał nie znał wszystkich mieszkańców, ich charakteru i stosunków. Pięknego jesiennego dnia r. … o. Szymon chodził wieczorem po ogrodzie z ks. Aniołem. Mówiliśmy już o tym wirydarzu* zakonnym, który fundator, nie żałując, wydzielił konwentowi. Ogród był obszerny, a że nad nim parę wieków razem z zakonnikami pracowało, był też piękny i majestatyczny. Aleje lipowe, szpalery grabowe, w pośrodku Kalwaria z rzeźbami kolorowanymi, ogromne zagony kwiatów, dalej sad z przedziwnymi owocami, bukszpanowe kwatery, wysadzane kolorowo na murawie imiona Jezusa i Maryi — zdobiły go. Było gdzie usiąść w cieniu, gdzie się przejść, a kto się w tym lubował, i koło czego popracować. O. Anioł, w braku innego zajęcia, majstrował tu około kwiatów i obcinał bodaj szpalery. W tej chwili jednak on i o. Szymon spokojną byli zajęci rozmową. Szeroka blizna na głowie ks. Szymona pokryta była czapeczką sukienną; o. Anioł szedł z odkrytą głową. Przedmiot rozmowy nie musiał być bardziej zajmujący, gdyż to jeden, to i rzucali po słowie i milczeli, z wolna posuwali się ulicą — gdy bardzo czujne ucho o. Anioła jakiś gwar niezwykły pochwyciło i stanął. — Słyszysz, ojcze? — Co? — odparł stary z kresą. — U furty hałas jakiś! Nastawili oba ucha. W istocie wśród ciszy wieczornej, od furty dochodziły głosy zmieszane, wykrzyki jakieś, pośpieszna mowa, mająca wszelkie znamiona czegoś niezwyczajnego. — Cóż tam się stać mogło? — odezwał się o. Anioł. — O tej porze? — Nie rozumiem — odparł Szymon, zażywając tabakę. — Może goście jacy. O. Anioł głową potrząsnął. — Chodźmy zobaczyć, może się tam przydamy na co. Nie opierając się, ks. Szymon kroku przyśpieszył i z ogrodu weszli do klasztoru. W korytarzu na dole, od strony furty, wyraźniej teraz słychać było głos obcy i razem o. Rafała gwardiana. Wychodziły one najdonośniej, chociaż oprócz tego inne szmery i szepty im towarzyszyły. Staruszek Szymon coraz żywiej iść począł, a za nim i Anioł pośpieszał. Przy furcie w istocie obraz ujrzeli wcale tu niezwykły i dziwny. Dwóch dostatnio odzianych pacholików w barwie trzymało pod ręce młodego człowieka, który miał głowę obwiniętą płachtą krwawą i rękę jednę zawiązaną. Piękna twarz, strój pański wskazywały, że to był zamożny jakiś młodzieniec. Zakonnicy, znający wszystkich w sąsiedztwie, nie przypominali go sobie. Nieznanym był i prawdopodobnie podróżnym. Pomimo ran i utraty krwi, która go osłabić musiała, wydawał się mocno rozgorączkowanym i niespokojnym. O. Rafał stał przy nim z bratem Michałem. Podróżny podniesionym głosem, ale przerywanym bólem, mówił do gwardiana: — Na co ja wam tu mam być ciężarem w klasztorze? Te moje ludziska niepotrzebnie mnie tu gwałtem zaciągnęły. Lada gospoda starczy. Byle gdzie legnąć na sianie, a cyrulika wyszukać, co by rany obwiązał. — Nam pan porucznik wcale nie będziesz ciężarem — odparł gwardian. — Jest cela gościnna, a wygoda lepsza będzie przecież, niż u Żyda. Krzywił się ranny. — Niech i tak będzie — zamruczał. — Spodziewam się, że długo tu nie zależę. Brat Michał kręcił się już, kluczów szukając do celi na dole, bo na górę osłabłego prowadzić nie było można. — Proszę za mną! — wołał do czeladzi porucznika. Ranny z widocznym wysiłkiem sam się poruszył iść, lecz wiele zapewne krwi utraciwszy i mając ranę na głowie, opadł na ręce swych pachołków, którzy go więcej nieśli, niż iść mu pomagali. Wlokły mu się nogi, stękał. O. Szymon, zobaczywszy rany, z którymi się znał, wysunął się naprzód, aby przyjść na ratunek porąbanemu. Tymczasem brat Michał już celę otworzył i biegł do stojącego w niej łóżka, aby się przekonać czy siennik na nim był bardzo zleżały. Potrzeba było wpuścić oknem świeżego powietrza. Wszyscy się zakrzątnęli około gościa, a gwardian począł po cichu wydawali rozkazy. Łóżko nie było ani bardzo miękkie, ani nazbyt wygodne, ale też w owych czasach nikt nie nawykł do miękkich pościeli. Ostrożnie złożono na nim rannego, któremu ból syczenie z ust wyrywał. O. Szymon stanął koło niego. — Jeżeliby Berka cyrulika w miasteczku nie było — odezwał się, chowając w rękaw szeroki tabakierę — mogę i ja go jako tako zastąpić. Na ranach się trochę znam, bom je sam miewał. Leżący podniósł oczy ku niemu. — Głowa mocno przecięta? — zapytał Szymon. Jeden z pachołków, słysząc to, zastąpił pana z odpowiedzią. — A, haniebnie — rzekł — pewnie i kości się dostało! Strach! — A ręka? — rzekł Szymon. Pachołek ramionami poruszył. — Jeszcze gorzej, krwi ani utamować, a co jej wyciekło… — Poszedł kto po Berka? — zapytał o. Rafał. — A jakże — odparł brat Michał — natychmiast wyprawiłem. Jeżeli jest w domu, a mieszka tuż, tylko co go nie widać. W czasie tych szeptów i pytań leżący na łóżku nie odzywał się wcale. Syknął tylko czasem i westchnął, jakby mimo woli. — Tymczasem, bracie Michale, ciepłej wody, płótna jakiego i miednicę należałoby przygotować — dodał o. Szymon. — Mnie się trochę ręce trzęsą, ale gdy kogo innego nie znajdziemy, spróbuję. Była chwila oczekiwania; chory słabym głosem wody poprosił i podano mu ją. W korytarzu dały się słyszeć kroki pośpieszne; brat Michał pobiegł do progu. Prowadzono Berka owego pożądanego, który natychmiast do łóżka przystąpił rękawy zakasał i do głowy chciał się brać naprzód, gdy chory zawołał: — Z ręki krew się leje, naprzód ją tamuj. Z medycyną w końcu XVIII wieku, po wsiach i na prowincji niewielu było obeznanych; posługiwano się lekami babskimi, ale sztuka chirurgiczna mało komu obcą była, bo jej ciągle potrzebowano. Ranę opatrzeć umiał prawie każdy, bo szable nie próżnowały. Cyrulik więc tym bardziej znać się musiał i mieć wprawę w ratowaniu rannych. Berko zaś był bardzo zręczny i bywał nawet w Warszawie, a doświadczenia miał wiele. Natychmiast ujął za rękę i począł niezgrabnie zawiązaną i ściśniętą rozpowijać. Płachty całe, już krwią przesiąkłe, pokazywały, że rana być musiała ciężką… Rozcięto rękawy, aby ją obnażyć… Chory syknął, a Żydek, pochyliwszy się, przystąpił do rozpatrywania bliższego. Brat Michał stał z wodą, o. Szymon trzymał bandaże. Zawiązywanie odbyło się w milczeniu. Berkowi z twarzy można było wyczytać, iż ranę za bardzo ciężką uważał. Nie mówił nic… Zwijał się żywo i zręcznie. Kolej przyszła na głowę, a o. Szymon, nie pytając, podniósł ją z lekka, aby Berkowi ułatwić opatrzenie. Chory nie wydawał jęku, mruczał chwilami, a twarz jego piękna zmieniona była cierpieniem, którego zdradzić nie chciał. Cały niemal klasztor, tym wypadkiem zaniepokojony, był na nogach przy celi. Dopiero wyjście z niej gwardiana i wydane przez niego rozkazy rozproszyły ciekawych. Przy chorym pozostali dwaj jego słudzy, cyrulik i o. Szymon. Zmierzchło się tymczasem… Podbudzona była wielce ciekawość tą przygodą i gwardian sam nawet wstrzymał się w korytarzu, chcąc jednego ze sług rozpytać o porucznika, o którym dotąd nie wiedział ani jak się zwał, ani nawet gdzie go spotkało to nieszczęście i od kogo. Z mowy czeladzi tylko o tytule porucznikowskim się dowiedziano. Wóz, przy którym było luźnych parę koni wierzchowych, dojechał do klasztornej bramy i zapewne z rozkazu rannego do gospody w miasteczku zawrócił. Na znak dany przez gwardiana, zbliżył się brat Michał i poszedł wywołać jednego z pachołków. Dosyć niechętnie dał się od łóżka pańskiego chłopak odciągnąć. — Powiedzcie mi — spytał gwardian — któż jest pan wasz i jak się nazywa? — Porucznik kawalerii, regimentu buławy koronnej — rzekł zapytany — Wiktor Bużeński z Bużenina, syna kasztelana. — Wiem — przerwał gwardian. — Cóż to było? Pojedynek? Chłopiec spuścił głowę, a ramiona podniósł i nie zaraz odpowiedział. — Nie wiem — odparł po namyśle. — Jechaliśmy przodem, pan porucznik za nami konno. Nagle posłyszeliśmy krzyki i poznali głos pański, a przybiegłszy, znaleźliśmy porucznika spartego o drzewo, we krwi broczącego. Tętent tylko uchodzących koni słychać było… — Więc napaść jakaś? Nie mówił pan wasz? — badał gwardian zdziwiony. — Nie mówił nic — zakończył chłopiec, zawracając zaraz nazad do celi, z której właśnie o. Szymon wychodził. — Rany bardzo ciężkie — odezwał się do o. Rafała. — Głowę mu przerąbał do kości szpetnie, na ręku żyły poprzecinane…, krwi stracił wiele…, a taki tęgi chłop, że się też nie obronił! — Niezrozumiała rzecz — dodał gwardian. — Napastników być musiało więcej niż jeden, bo to nie pojedynek. O. Szymon zażył tabaki. — Ale gdzież zaś w tej spokojnej okolicy breweria jaka? — zawołał. — Któż by tu na gościńcu napadał? Wtem nadszedł brat Michał, który już z cicha sługi badał. — To jakaś historia, w której ładu dojść trudno — rzekł. — Ale, ojcze gwardianie, kiedyśmy już plejzerowanego* wzięli, toćby i wóz, i konie należało do klasztoru zabrać, bo w gospodzie, wiadoma rzecz, ludzie się popiją i szkoda być może. — Zapewne — potwierdził o. Rafał — rozporządźcie się, proszę. — Klasztor szkody nie poniesie na tym — dodał kwestarz. — Bużeńscy ludzie możni. Gwardian ręką obojętnie poruszył. — W takim razie o stratach nie myśleć. Wydawszy rozkazy jeszcze, o. Rafał zadumany powoli do celi swej pociągnął, zapomniane śpiesznie zaczynając odmawiać pacierze. II
Gdy w spokojne mrowisko pod sosną nagle wiatr, strąciwszy gałąź suchą, uderzy, wszystkie stworzonka wybiegają strwożone, roi się i porusza co żyje. Tak samo wczorajsza przygoda całą ciszę i spokój klasztoru zachwiała, poruszyła umysły, obudziła ciekawość, wlała jakieś życie obce i niezwykłe w te mury, w których nawet zgon zakonnika nie wywoływał nigdy takiego niepokoju. Krwawą ręką życie zewnętrzne uderzyło w tę furtę, która klasztor od niego dzieliła. Ani brat Michał, umiejący ludzi badać, ani o. Szymon nie potrafili z czeladzi porucznika Bużeńskiego wyciągnąć cóś więcej nad to, co gwardianowi powiedział pachołek. Porucznik był w drodze do Warszawy i nie miał znajomych w tej okolicy. Ponieważ rany mogły się stać groźnymi, a Berko jeszcze za nic nie ręczył, zdawało się o. Rafałowi, iż może by rodzinie porucznika donieść należało o wypadku. Nie godziło się tego jednak czynić bez jego zezwolenia. O. Rafał poszedł do chorego, ale ten leżał w tak silnej gorączce; iż z nim mówić nie było można. Cios zadany w głowę wstrząsnął mózgiem, upływ krwi był wielki, cyrulik wzdychał i powiadał, że nie takie czasem rany goiły się bez szkody, ale i mniej znaczące bywały śmiertelne. Należało czekać, aby gorączka przeszła. Ranny był młodym i silnym. Domyślano się i odgadywano, co ta napaść mogła znaczyć. — Nikt nie umiał wytłumaczyć jej sobie. Tymczasem z miasteczka i gospody, w której wóz stał, nim go do klasztoru zabrano, wieść zaraz poszła po okolicy o zagadkowym wypadku, i najbliższy sąsiad, podkomorzy Bielski, człowiek niezmiernie nowin chciwy, gaduła niespokojny, przybiegł do klasztoru. Powiedziano mu, że posiekanego okrutnie i odartego przez rabusiów na gościńcu młodzieńca zawieziono do klasztoru. Podkomorzy wpadł jak wiatr prosto do celi gwardiana. — Cóż to się u nas dzieje, ojcze! Sądny dzień i rozbój!… Przyleciałem tu, aby się czegoś dowiedzieć… — Ale my nic nie wiemy — odparł gwardian. Podkomorzy, przysiąść nie mogąc, biegał po celi. — Jak się zowie? — Bużeński, syn kasztelana. — Ciężkie rany? — Mówią, że dosyć niebezpieczne. — A widzieć go nie można? — Zlituj się, leży w gorączce! — Bużeński! Bużeński! — powtarzał jakby sam do siebie podkomorzy, bijąc się w czoło. — Bużeński, syn kasztelana! Cóś mi się ochapia*! Czekajcież. Kiedyż i od kogo o nim słyszałem? Stanął podkomorzy i podniósł głowę. — Jestem w domu. Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik kawalerii pułku buławy. Gwardian podsuwał krzesło. — Niechże pan podkomorzy siada. — Czekaj, ojczulku, myśli zbieram — dodał Bielski — bo to widzisz, w starej głowie jak w magazynie, wszystko na kupie, trzeba umieć dobyć tylko. Ale już jestem w domu. Ostatnim razem, gdym był w Warszawie, dużom się o nim nasłuchał. Rozpowiadał mi młody Bogusz. O. Rafał przysłuchiwał się z uwagą, ale z cierpliwością też wielką. — Ot co — zaczął podkomorzy — Bogusz mi o nim mówił z okazji awantury świeżej, której był świadkiem, gdy na Woli, przy śniadaniu ów Bużeński, o marną rzecz się popstrzykawszy z siedzącymi przy stole, trzech z nich wyzwał na rękę i wszystkich ich poobcinał. Powiadał o nim, że podobnie zuchwałego i napastliwego człowieka, nawet pod te czasy, gdy ich się u nas namnożyło, trudno spotkać. A przy tym — podkomorzy zniżył głos — bezbożnik być ma, farmazono–wolterzysta*, że gdy pocznie pleść, włosy na głowie wstają. Usłyszawszy ostatnie słowa, ks. gwardian porwał się niespokojnie z siedzenia, pod pierwszym wrażeniem jakie one na nim sprawiły; ale natychmiast uspokoił się, ostygł i siadł, westchnąwszy tylko. — Nieprzyjemna to rzecz mieć takiego w domu gościa — rzekł — ale obowiązek chrześcijański spełnić potrzeba. Więcej powiem — dodał po namyśle — jeszcze się troskliwiej zaopiekować należy niedowiarkiem, aby się przekonał, że wiara nakazuje dobre uczynki. — Święte słowa! — westchnął podkomorzy — ale to wszystko groch na ścianę z tą teraźniejszą młodzieżą, dla której nic świętego nie ma. Jeżeli to ten sam Bużeński, co najpewniej, bo trudno aby i dwóch jednoimiennych w tym samym pułku służyło, będziecie mieli kłopot za miłosierdzie wasze. O. Rafał dobrodusznie się uśmiechnął. — Nawykliśmy do różnych w życiu przypadłości — rzekł spokojnie. Podkomorzy począł jeszcze niektóre szczegóły z pamięci dobywać o tym Bużeńskim, wedle opowieści owego Bogusza. — Wszyscy się go boją w pułku, a i w Warszawie nieradzi z nim przestają, tak skłonnym jest do burd i niepohamowanego języka. Życie też ma prowadzić rozpustne i nie wątpię, że ta napaść na drodze… bądź co bądź, nie daremną była. Rozbójników u nas nie ma. — Kraść ludzie kradną — rozśmiał się gwardian — ale kryminały są rzadkie. W istocie cóś tu innego zajść musiało, nie prosta napaść w biały dzień, na gościńcu dla rabunku. Ks. Szymon, który był w dobrych stosunkach z podkomorzym, nadszedł gdy to mówili, a Bielski mu powtórzył żywo wszystko to, co zwierzył gwardianowi. Bezbożność Bużeńskiego nie zrobiła na starcu najmniejszego wrażenia. Zażył tabaki i rzekł: — To bardzo dobrze, iż w nasze ręce popadł. Bernardyni go nawrócą! Na to Bielski głową poruszył. — Dajże pokój, mój ojcze, na to potrzeba oo. jezuitów. — Niekoniecznie — rzekł ks. Szymon. — Jezuici słowem nawracają, a my… łaską Bożą i cierpliwością. Podkomorzy myślisz, że stracona wiara odzyskuje się rozumem? Nie. Jak poszła, tak powraca przez serce. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|