,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Ramułtowie
Powieść współczesna I
Była godzina czwarta w nocy… Czas wiosenny, na niebie dniało i szare obłoki wiatr, którego nie czuć było na ziemi, gnał ze wschodu, jakby mającemu przyjść słońcu oczyszczał drogę — ptaszęta budziły się niespokojne, świergocząc, a ludzie twardym snem poranka leżeli uśpieni jeszcze — wielka cisza panowała w mieście… Niekiedy jakiś błędny lub nieszczęśliwy krok przewlókł się, tętniąc, po bruku, a czuć w nim było ospałość, nędzę znużoną albo jakąś konieczność, co wyrwała z łoża przedwcześnie. W wielkiej sali, przepysznie urządzonej, znać dla przywabienia gości, dogorywały światła jeszcze wczoraj pozapalane. W pośrodku stojący stół, na którym wieczerza się odbyła Lukullowa*, pozostał tak, jak go biesiadnicy rzucili… z rozchwytanym na pół deserem, nie dopitymi butelkami, pokruszonym ciastem, zastygłymi resztkami potraw na półmiskach, rozsuniętymi talerzami, wywróconymi kielichami i zmiętymi serwetami, rzuconymi niedbale… Krzesła dziwnie porozstawiane, pozwracane ku sobie, pozasuwane w kąty, ściśnięte kupkami, rysowały jakby ostatnią scenę gwarnej uczty męskiej, zakończonej upojeniem wesołym. Szampan z białymi kartami wyglądał jeszcze z koszów, w których zamiast lodu świeciła woda. Filiżanki od czarnej kawy nie dopite mięszały się z kieliszeczkami likworów. Tu i ówdzie nie dokończone cygaro, spaliwszy obrus, zagasło… Posadzkę pstrzyły papierki od cukierków, dzióbki od cygaret i porzucone szczątki ciasta. Nad wszelki wyraz smutnym było to pobojowisko, przed chwilą gwarne, wesołe, a teraz milczące i brudne. Powietrze sali mimo otwartego okna ciężkie było, duszne, przesiąkłe wyziewami kwaśnymi wina, spirytusu, jadła, przypraw, tytuniu i papierosów. Obłoki sinawe cygar jeszcze się wlokły, osiadając powoli. Z dwojga drzwi wiodących do sali jedne, na wpół otwarte, dawały w mroku dostrzec gabinet równie wytwornie umeblowany, po którym żywymi krokami przechadzał się młody, piękny mężczyzna, w sukniach pomiętych, z włosami rozrzuconymi, rękami w kieszeniach i rozpiętą kamizelką. Chodził, stawał niekiedy przed oknem wychodzącym w mały dziedzińczyk, z którego ponad mury widać było kawałek nieba żółtego z szarymi obłokami, i znowu zrywał się chodzić niespokojnie. Padł wreście na kanapkę, podparł się na łokciu i zadumał głęboko. W całym domu nie słychać było żywej duszy, służba znużona spała, gdzie kto padł, uraczywszy się resztkami wieczerzy. W mieście gdzieś śpiewały koguty na pobudkę i coraz częściej coś zaturkotało. Światła dogorywające bladły, dzień rósł i wsuwał się coraz głębiej w pokoje, odsłaniając całą szkaradę i nieład po orgii nocnej pozostałe. To, co mroki czyniły malowniczym, zaczynało się o blasku dnia stawać ohydnym… Nawet elegancja salonu wydawała się prozaiczną i karczemną i co przy gazie i świecach było wspaniałym — czuło się teraz tandetą. Był to ten „kwadrans Rabelais’go”*, który przychodzi po wszelkim szale ziemskim, po każdej uczcie zapamiętałej, po każdym rozpasaniu i śmiechach… Coś trupiego wiało z tej izby, jakby w niej obchodzono stypę… Zamyślony młodzieniec wstał, przeszedł się jeszcze, w progu sali zatrzymał, popatrzał na ruiny i uśmiechnął ironicznie, ruszając ramionami. Wrócił potem na kanapę i wznak położył, jakby chciał usnąć, ale sen nie przychodził… Powietrze tych izb szynkowne dusiło, upajało, rozgorączkowywało. Nagła cisza po wrzawie była niemal straszną… przed chwilą zbytek życia, teraz — śmierć… Zamknął oczy, ale powieki snu nie przynoszą, jeśli się nie zamkną dobrowolnie pod jego ciężarem. Drgnął… szmer jakiś dał się słyszeć w oddaleniu… coś jakby chód powolny, niepewny, cichy… Wyjrzał, nie było nikogo. Mimo to z dala kroki się słyszeć dawały, lecz bojaźliwe, jakby sobie szukały drogi. Ktoś idący ostrożnie stanął gdzieś na progu, ale go widać nie było. W istocie, drzwi przeciwległych uchyliła się ciężka portiera i blada, zdziwiona, jakby przestraszona twarz młodego mężczyzny patrzała na ten stół z trwogą i smutkiem. Przybysz, którego tylko widać było ostrzyżoną krótko głowę i w niej dwoje czarnych oczu błyszczących —miał wyraz poważny i smutny. Nie był to żaden ze sług domowych ani pewnie gospodarz, ani przebudzony gość — ale ktoś, szukający straty, zaglądający w miejsce sobie nie znane… Dopatrzywszy drugich drzwi naprzeciw otwartych, choć wahając się, wszedł wreszcie; ubrany skromnie, prawie ubogo, acz z pewnym staraniem, trzymając w ręku kapelusz szary z szerokimi skrzydłami. Postać zdradzała— wcale w tym przybytku hulanki nie oswojonego przybysza z innego świata, dla którego wszystko to musiało się wydawać obcym, przykrym, poczwarnym; oglądał się z ciekawością kogoś, co raz pierwszy sen widzi na jawie i wstrętliwej rzeczy dotyka. Szedł z wolna, jakby się lękał potrącić o coś, otrzeć się o te szczątki zakazanego owocu. Z ciekawością i bolem stanął, wpatrując się w przepych skalany nieopatrznym szałem. Potem, jakby sobie przypomniał cel wędrówki, posunął się dalej. Dniało coraz jaśniej. Za progiem drugich drzwi dostrzegł poruszający się cień jakiś. Z rozbudzoną nadzieją poszedł żywiej, stanął u wchodu do gabinetu. Leżący na kanapce podnosił się, patrzał… poznał przychodzącego i rozśmiał się z wyrazem szyderstwa. — Upiorze! coż ty tu robisz — zawołał — na ruinach Babilonu? — A! przecież! znalazłem cię — z żywym uczuciem odpowiedział przybyły — chodźmy! — Po co? dokąd? na chłód ranny? — rozśmiał się pierwszy. — Właśnie miałem się spać położyć, gdyś mi przerwał swoimi niespodzianymi odwiedzinami! Tylko co się porozchodzili ostatni biesiadnicy… Dlaczego zostałem, sam nie wiem? ale po co ty przyszedłeś? — Po ciebie! — rzekł chłodno drugi — po ciebie! Włóż palto, chodźmy! Obrzydliwe powietrze, atmosfera zabójcza tu… trucizną czuć. — Wszedłeś ze świeżego poranka wiosennego, kochany Sylwku — począł, podnosząc się zupełnie z kanapy i ziewając, biesiadnik — wszedłeś tu jak głos moralności, jak mentor i cenzor, ale, proszę cię, nie gderaj, nie gderaj!! Samo twe ukazanie się jest jakby zjawieniem mściwego sumienia… Dość na ciebie spojrzeć, aby się napić mądrości ze zmarszczek twojego czoła. Lecz, Sylwku, młodość jest młodością! Hahnemann* powiada… Sylwan ruszył ramionami. — Nie broń się przynajmniej Hahnemannem, morały byłyby stracone, nie będę nadaremnie szafował nimi, chodźmy stąd tylko. Dla mnie widok tych… ruin jest tak odrażającym. — Ale i dla mnie on jest teraz obrzydliwym — rzekł drugi — a! gdybyś ty go był widział wczoraj wieczór, kiedyśmy zasiadali do wyświeżonego stołu, którego woń… Westchnął. — Napiłbym się chętnie czegoś uśmierzającego — dodał — herbaty z cytryną, koniaku kieliszek, kawy czarnej… — Mój drogi! mój drogi, czyż tego jedzenia i picia jeszcze nie dosyć? — Widzisz, Sylwku, tak — kto jak ty jest skromny i żołądek anachorety* wyrobił sobie z wielką pracą — temu jadło służy tylko jak kluczyk do nakręcania zegarka, a ja… ja jestem zegar z kurantami* i mnie trzeba ciągle podkręcać. Jedno jadło wymaga i pociąga za sobą drugie, potem idzie konieczność picia, potem wytrzeźwiania, potem posilania, podbudzania i gaszenia apetytu… tysiące manipulacji tobie, duszo wieśniacza, nie znanych, a nam, ludziom zepsutym, niezbędnych. — Tak, tak, są to manipulacje niezbędne, jak powiadasz, dla pozbycia się jak najprędszego młodości, sił i zdrowia — śmiejąc się smutnie, począł Sylwan. — Nie będę się z tobą sprzeczał, że możesz potrzebować herbaty lub rumianku, ale chodźmy stąd do ciebie, do domu — znajdziesz, co ci potrzeba, a naprzód pewnie najpotrzebniejszy ze wszystkiego — spoczynek. — Mój Sylwku, jaki ty jesteś nudny! jaki nudny! — ziewnął drugi — nie wchodzisz w moje położenie. Naprzód, nie chciałbym stąd wyjść, nie zapłaciwszy za wczorajszą wieczerzę, która, między nami mówiąc, była kolosalnie, znakomicie obmyślaną; po wtóre, znasz moją matkę… Gdybym wrócił tak rano, domyśliłaby się hulanki, byłaby niespokojną. Wracając później, powiem, żeśmy byli na wsi… Sylwan popatrzył na towarzysza swego długo, z politowaniem. — No, to chodź do mnie —rzekł — o zapłatę się gospodarz nie troszczy, odniesiesz mu pieniądze około południa. — Cóż ja zyszczę, idąc do ciebie? Przepraszam, że to powiem — począł broniący się — u ciebie nie znajdę nic oprócz powietrza świeżego i łóżka. — Kawy mogę ci zgotować, nawet herbaty… — nalegał Sylwan. — Nie gniewaj się — śmiejąc i całując go, począł drugi — ale ja w twoją kawę i herbatę nie wierzę. Ty pijesz i jadasz spartańskie polewki, nie przywiązujesz wagi do tego, a ja — cożem winien, że mnie wychowaniem rozpieszczono? Faktem przecie jest, że potrzebuję zawsze, co może być najwyszukańszego. Sylwan pokiwał głową. — Ale tu w tym powietrzu oddychać nie można — rzekł chmurno. — Zadzwoń o rachunek i herbatę. Uczty tego rodzaju płacą się dosyć drogo; masz prawo budzić i być trochę niegrzecznym… To mówiąc, począł okna otwierać przybyły, aby ranne weszło powietrze. Towarzysz drugi przejrzał się w zwierciedle i poprawił włosy. Spiął kamizelkę — westchnął. — Niepięknie wyglądam dzisiaj — odezwał się — zmęczony jestem, niewyspany; okrutnieśmy hulali, i to od godziny dziesiątej wieczorem aż do trzeciej czy pół do czwartej. Szampańskiego co wypili — powiadam ci — i to Roederer carte blanche…* Sylwan, twarzą zwrócony ku oknu, jakby nie słuchał; drugi mówił ciągle: — Poczciwy brat z ciebie, żeś się o mnie tu dowiedział, lecz darmo… ty już potępionej duszy ze szpon szatana—świata nie wyrwiesz… mnie diabli wziąć muszą… — Nie widzę konieczności — rzekł Sylwan i dodał, jakby odwodząc od tej rozmowy: — Chodźmy. — No — to idźmy do ciebie… zrobisz mi herbaty i położę się na kanapie. To mówiąc, począł szukać pan Herman kapelusza i palto, nie mogąc ich nigdzie wynaleźć. Zamiast własnych odkrył nareście zmięte w kącie palto ogromnych rozmiarów, widocznie zamienione, i zduszony kapelusz, także cudzy. — Patrzajże, proszę ciebie, oto ślicznie stąd wyjdę wyekwipowany!!* Trzeba będzie do kosztów naszej wieczerzy doliczyć nowe okrycie głowy i grzbietu. Sylwan odwrócił się. — Nikt twego stroju w ulicy i o tej porze nie zobaczy — rzekł żywo — a po inny później poślemy do mieszkania, to ci je Staszek przyniesie do mnie. — Ano! naturalnie, muszę wszelkie konsekwencje biesiady rad nierad podźwignąć — dodał Herman. — Chodźmyż. Sylwan co najspieszniej chciał się wycofać i szybkim krokiem począł iść ku drzwiom; wstrzymał go, mijając stół, Herman i wskazał nań. — Patrz, proszę cię, na te wymowne znikomości ludzkiej dowody, jak w prędkim czasie wszystko to zmieniło się w kupkę śmiecia! Kieliszek, z któregośmy wypili rozkoszne szały — śmierdzi trucizną, przepych obrócił się w brud… i żyjże tu na tym świecie! Sylwan kiwnął tylko głową — wyszli oba z salki, w drugim i trzecim pokoju nie było nikogo, w ostatnim znaleźli kelnera z serwetą w ręku, z otwartymi ustami, twardym snem ujętego w krześle. Herman nie mógł wyjść, nie spłatawszy figla. Na kantorze stał kałamarz, w który umoczył palec i wąsy mu umalował, śpiący opędzał się jego ręce, jakby czuł muchy… i zasnął znowu. Mimo groźnego spojrzenia Sylwana dopełniwszy, co zamierzył, Herman z nim razem wysunął się wreście w ulicę. Tu dopiero się życie miejskie rozpoczynało od najtwardszej . pracy. Słychać było po bruku wlokące się wozy ciężkie, bokami ulic szli powoli robotnicy, sługi na pół odziane do otwierających się piekarni i rozwożących mleczywo, otwierano gdzieniegdzie okiennice, zamiatano przed domami — przedmowę powszedniego życia mieli przed oczyma przechodzący. Sylwan wpatrywał się w nią z pewnym zadowoleniem, Herman oczy miał przymrużone, usta otwierały się ziewaniem. Szedł ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach. Stawał niekiedy i rozglądał się, czy jeszcze daleko byli od celu tej rannej przechadzki. Nareście z ulicy głównej zwrócili się w boczną, umajoną ogródkami, Sylwan otworzył furtkę, od której miał klucz, i wprowadził brata w zaciszny kąt swój. Domek maleńki stał wśród sadu i kwiatowego ogródka, bardzo czyściuchno utrzymanego. Był to raczej rodzaj altany niż domu i zimą trudno w nim było wymieszkać. Latem za to nie mógł milszego i cichszego znaleźć nad to schronienia. Kwitły mu jabłonie, pachniały brzozy, miał zielone kobierce murawy i grzędy pstrych, wesołych kwiatków. Duża salka i pokój sypialny z małą izdebką służącego składały cały ów dworek. Pomimo licznych okien salka było przyciemna, bo krzewy wchodziły prawie do niej i przypierały do ścian. Umeblowanie bardzo proste; sofy, krzesła, fortepian, szafka z książkami, stół zarzucony papierami ubierały skromnie pokój, w którym znać było pracowitego i cichego gospodarza. Na ścianach wisiały rysunki i sztychy, widoki i studia różnych kraju okolic. Tuż przeze drzwi sypialnia, niewiele się od salki różniła. Sylwan, otworzywszy drzwi, poprowadził ciągle ziewającego jeszcze Hermana wprost do czystego łóżka, które mu wskazał. Nie dając się prosić, zrzucił przybyły odzienie, chwycił szlafrok i pospiesznie padł na posłanie. — Czy mam czekać na przebudzenie z herbatą, czy do herbaty cię zbudzić? — zapytał gospodarz. — Naiwny jesteś, jeśli myślisz, że ja tak łatwo usnę — zawołał Herman. — Potrzebuję położyć się i spocząć, ale głowę mam pełną myśli — serce pełne wrażeń… Sen mnie nie weźmie, choćbym go prosił. Każ robić herbatę, a sam zostań przy mnie. — Więc — zaraz wrócę — rzekł Sylwan — czekaj. Jakoż w kilka minut, przywoławszy chłopca, który się zajął gotowaniem orzeźwiającego napoju, Sylwan przyszedł i siadł przy bracie. Herman leżał z otwartymi oczyma, blady i widocznie zmęczony, ale oprócz znużenia cielesnego widać na nim było znękanie moralne. Sylwan wziął go za rękę; w tym uścisku braterskim, gdy się dwie dłonie ich splotły, nie patrząc nawet na twarze, można było po rękach obu domyślić się dwóch natur, żywotów i zawodów odmiennych. Hermana ręka, biała, delikatna, wypieszczona, z żyłkami sinymi, należała widocznie do człowieka, który nic nie miał do czynienia i mógł się nią bawić, równo i życiem — palce Sylwana, zapracowane, silne, opalone, muskularne, oznajmywały, że nie próżnowały i nie lękały się dźwignąć ciężaru ani podjąć walki. Chociaż ich łączył węzeł braterski krwi i przywiązania, nic bardziej nie mogło się różnić nad dwie twarze obu młodych, pokrewnych nawet rysów ludzi — natury tak odmiennej, jak ich dłonie: Herman był bardzo piękny, blady, wybielony życiem pokojowym i pieszczotami; w ustach miał wiele dobroci, ale razem szyderstwa. Z oczów i czoła biło sceptyczne rozczarowanie i lekceważenie wszystkiego, smutek razem i złość jakaś utajona, duma i boleść. Sylwana twarz, podobna krojem, różniła się charakterem poważnym i łagodnym razem, pewną pokorą, która może była tylko rodzajem przekształconej dumy, w każdym razie nie waśniła się ze światem i spokojnie patrzała nań, nie mając żalu, iż nie takim był, jak chciała. Sylwan też starszym się wydawał o lat kilka i dojrzalszym, w Hermanie młodość burzyła się jeszcze i buchała. II
— No, cóżeś ty się tam tak zadumał? — szepnął Sylwan, wyczekawszy, aby się brat odezwał sam — czego tak wzdychasz i oczy słupem ci stoją? Wczorajsza zabawa, co cię miała rozweselić, widzę, jeszcze uczyniła kwaśniejszym. Zrzućże ten ciężar z serca, mów… przede mną możesz się przecie spowiadać otwarcie… — Mój Sylwku, a co to pomoże? — pieszczotliwie począł leżący na łóżku. — Życie ze wszystkimi swymi tłumokami cięży mi… Kręcę się, rzucam i nie mogę trafić na drogę, którą bym mógł iść spokojnie dalej — a widzieć, że zajdę do jakiegoś celu. Widzisz, jestem z tobą szczery, bo za nic w świecie przed nikim bym się nie przyznał do tego, co ci powiadam. — Mówże no, mów — spokojnie odparł Sylwan — słucham… spowiedź ta ulży tobie. — Ze świata i z siebie jestem niekontent — ciągnął dalej Herman. — Prawdę powiedziawszy, nie wiem sam, czego chcę, gdzie idę i — co potem?… co potem? na co to wszystko, kiedy się każda moja wyprawa argonaucka* kończy tak, jak wczorajsza wieczerza? Podpoiłem i nakarmiłem najukochańszych przyjaciół moich, aby się dowiedzieć od nich, gdy się zaczęli wywnętrzać, że ostatecznie są niewiele warci. Tak oni mi zbrzydli teraz, jak to wino, które piłem z nimi… Więc wszędzie spotykam rozczarowanie i tak ci ma być in saecula saeculorum?* Sylwan jeszcze nic nie odpowiedział, zapalił cygaro i słuchał z powagą nauczycielską a politowaniem pewnym. — Mówże no, mów — mruczał ciągle. — Co dalej? — A jeszcze w dodatku — rzekł nagle Herman — głupiom się zakochał… — Myślisz, żeś się zakochał? — spytał Sylwan. Brat spojrzał nań dziwnie. — Szalenie, szkaradnie… do wariacji! — zawołał — zakochałem się! — Który to raz? — zimno znowu rzekł Sylwan. I znowu popatrzyli na siebie, Herman się uśmiechnął. — Tamto były młodzieńcze płomyki, a to jest ogień piekielny — dodał z zapałem. — Zachwycająca istota!… — Któż to taki? — mówił Sylwan — boć nie prezesówna Iza? — A! pfe! prezesówna! Krochmalna ta lalka, dzieło rąk guwernantki, która ją stworzyła na obraz i podobieństwo swoje. Jakże ty możesz mnie o coś takiego posądzać? — Był przecie czas, gdy wielbiłeś Izę? — Dopókim się nie przysiadł do niej i nie rozmówił z nią — przerwał Herman. — Więc w kimże to nowe zakochanie? — Mnie się zdawało, że ty powinieneś odgadnąć! Oszczędziłbyś mi upokarzającego wyznania, bo osoba… osoba… — Cóż? Zamężna? — z oburzeniem zapytał Sylwan. — A! nie! nie! — niecierpliwie rzekł Herman, uderzając ręką o krawędź łóżka — jakże byś ty nic nie zgadł! — Ja bo nie mam daru zgadywania — uśmiechając się, począł Sylwan — a najmniej mógłbym się domyślać przedmiotu miłości takiego zapalczywego młodziana jak ty, który co kilka dni innemu obrazowi się kłania. — Niestety — co teraz, to podobno miłość na serio! — A! na serio — słucham więc i bardzom ciekawy… — Byłeś w teatrze? widziałeś Violę w rolach naiwnych dziewczątek? Sylwan zmięszał się jakoś i zarumienił, lecz niepostrzeżenie dla brata; skinął głową, nie chcąc się może zdradzić głosem, i mruknął: — Tak, tak. — Gdym ją po raz pierwszy zobaczył, podobała mi się, no, ale tak, jak ładne dziewczę, młodziuchne a świeże, podobać się może. Zapaliłem się do twarzyczki, buziaka i oczek. Po sztuczce, w której grała, poleciałem do Jóźka, aby mnie za kulisy zaprowadził i zaprezentował. „Co ci po tym? — rzekł mi — jeśli Violkę bierzesz za pospolite dziewczę zalotne, z którym się myślisz pobawić i pożartować, żal się Boże zachodu…” — „A coż to za przebrana księżniczka?” — począłem, śmiejąc się. „Żadna księżniczka — rzekł Józiek — ale strasznie mądre i kute stworzenie, ani przystępu do niej; kwaśna, ostra, obraźliwa”. Pomimo że mi ją tak źle zarekomendował, uparłem się, poszliśmy z nim za kulisy. Violka szła jeszcze ubrana po wiejsku, gdyśmy ją spotkali. Józiek mnie przedstawił, spojrzała, kiwnęła główką i chciała zaraz uciekać. Palnąłem siarczysty komplement, chcąc ją upoić kadzidłem; rozśmiała mi się w oczy. Śmieszek był niewesoły, szyderski. Zastąpiliśmy jej drogę, ażeby zmusić do dłuższej rozmowy; nie zmięszała się tym wcale i odpowiedziała — ale mówię ci — z takim dowcipem, przytomnością*, tak bez najmniejszej kokieterii, żem został oczarowany. Rzadko w salonie najlepiej wychowana panienka znaleźć się tak potrafi. Odszedłem, już za pierwszym razem, mogę powiedzieć, zakochany, potem kilka razy starałem się z nią spotkać i — dobiła mnie. A to ci powiem, że najmniejszej nie zdaje się mieć myśli ani ochoty do tego, obchodzi się ze mną jak z dzieciakiem, dobrego słowa mi nie powie… A! czarująca! czarująca! Sylwan zaczął się śmiać sucho i dziwnie, Herman nań popatrzył. — Czegoż ty się śmiejesz? — Z twojej tak szalonej miłości, która będzie pono trwać właśnie tyle, ile teatr ten gości u nas… — Znaszże Violę? — Widziałem ją — począł siadając Sylwan — a przypadkiem dowiedziałem się jej historii, powiem ci więc ją dlatego, żebyś nie marzył o tym owocu zakazanym. Herman westchnął. — Ojciec Violi był starym aktorem, znakomitego rodzimego talentu, komikiem nieporównanym, ale człowiekiem bez hamulca, bez obyczajów, który trawił życie po szynkowniach, żył z dnia na dzień i mimo najlepszego serca, starym, zepsutym dzieckiem dotrwał do końca, wlokąc za sobą ofiary. Tymi była żona jego, artystka także, najnieszczęśliwsza istota, zmuszona walczyć z nim o chleb swój i dziecka, i dziecko to, które, ledwie odrósłszy od ziemi, poznało wszystkie rodzaje nędz i upokorzeń. Ojciec jej zszedł, coraz się bardziej rozpijając, do takiego upadku, iż ledwie w najlichszych trupach mógł na kawałek chleba zarobić. Zamykano go na klucz w te dnie, gdy grać potrzeba było. Matka zmarła, do rozpaczy przywiedziona, gdy Violka miała lat siedem czy osiem… a nie dziecko powierzała ojcu, ale tego nieszczęśliwego jej musiała powierzyć. Miarkujesz, jakie to było wychowanie… Kołysała ją niedola, nędza przyspieszała dojrzałość, sieroctwo ją uczyło, sponiewieranie ojca kazało zmężnieć przed czasem, by go ratować. Nie miała prawie dzieciństwa — i to świeże, naiwne stworzenie, co gra role niewinne z taką doskonałością, nigdy nie miało czasu być dzieckiem, życie całe swe brudy, rany i szkarady odsłoniło przed nią wprzód, nim sama zamarzyła o ideałach. Talent ten wyrósł w ogniu nędzy okrutnej. Ojciec zmarł, została sierotą, sama, bez opieki, wśród ludzi, co ani mogą, ani myślą białej sukienki szanować. Musiała odgadnąć swe obowiązki, środki obrony, zebrać się na męstwo, nie zlęknąć głodu nawet. Wyszła z tych prób zwycięsko, lecz miarkujesz, że taką niedolę, taką cnotę, takie sieroctwo należy szanować i że płocho chcieć bałamucić dziewczę, które w świecie całym ma jedno serce swoje, byłoby występkiem. — Wszystko to w twych ustach ślicznie wygląda — rozśmiał się Herman — ale czekaj, audiatur et altera pars*. Widzę prześliczną, różowiuteńką, okrytą puszkiem młodości wisienkę, dojrzałą na gałązce… Rozczulam się nad jej wdziękiem, nie mam serca zerwać i połknąć; w tej chwili szary, paskudny wróbel wyrywa się gdzieś z kąta, chwycił ją w dziób i poniósł. To właśnie morał twej historii sieroty Violi, której ja będę się kłaniał z uszanowaniem dla jej niedoli, a jakiś młokos śmielszy zbałamuci. . — Być by to mogło — odparł spokojnie zawsze Sylwan — lecz zaręczam cię, że ta wisienka lada wróblowi wziąć się nie da. Daremne będą twoje zabiegi. Nazwałeś to miłością — dodał — ja bym temu dał imię fantazji tylko… Ty jeszcze kochać nie umiesz i wątpię, żebyś już kiedy potrafił. — Dlaczego? — podchwycił Herman. — Dlatego, że jak cała młodzież dzisiejsza, puszczona swobodnie, nie hamowana niczym, mało masz poszanowania dla kobiety. Ona dla ciebie będzie ideałem kształtów, wdzięku, ową wisienką do zjedzenia, o której wspomniałeś, nigdy złotoskrzydłym aniołem, w którego byś uwierzył serce i chciał z nim życie podzielić. Viola jest z pewnością więcej warta nad pospolite dziewczęta, a ty jej ocenić nie potrafisz… — To dobre! a skądże ty znowu tak doskonale znasz ją, jej przeszłość, cnoty, serce i idealne złote skrzydła? — zawołał Herman. — Ja? — rzekł Sylwan. — Nie będę ci się zapierał tego, lubię teatr, znam kilku artystów, w ich towarzystwie poznałem ją, zbliżyłem się bez najmniejszej pretensji ani podobania się, ani bałamucenia jej i siebie… i — spuszczając głowę, dokończył Sylwan — poznałem ją bliżej, a poznanie to wzbudziło dla niej szacunek. Herman się rozśmiał. — Ty ze swoją powagą i wiarą jesteś zabawny! Ależ mnie opowiadano historie o niej! To sprytny kopciuszek, ale wcale nie tak naiwny, jak ty go sobie wyobrażasz! Ho! ho! — Jeśli ją lepiej znasz, nie ma co mówić o tym — dodał brat — ale zdaje mi się, że się mylisz… To, co powiadasz, uspakaja mnie, bo z tej strony ją znając, jako sprytnego kopciuszka, niebezpiecznie zakochać się nie możesz. Fantazja ta przejdzie jak inne. Wybije ci ją z głowy druga. — Tymczasem ani przystąpić mi do siebie nie daje — odezwał się Herman. — Mój drogi! jak ty mnie kochasz, kiedy ty z tymi artystami jesteś tak dobrze, a masz tam wstęp — ratujże mnie! Sylwan zerwał się z łóżka. — Dajże mi pokój! Ja! żebym ci pomagał do takich bałamuctw! Hermanie — przecież mnie znasz! Chłopak wnoszący herbatę przerwał na szczęście rozmowę; oba zamilkli, Sylwan się wziął do samowara, Herman zamyślił i wzdychał. Jakiś czas trwała cisza, przerywana tylko brzękiem szkła i łyżeczek. Dzień już się był zrobił jasny i od ulicy żywy ruch słychać było. Miasto budziło się, dzwony wołały do kościołów, powozy turkotały po bruku, z dala dolatywały rozmowy głośne i śmiechy idących na targ włościan. — Wiesz ty co? — rzekł, wypiwszy herbatę z cytryną, Herman — należałoby mi pójść do domu, ale w tym paltocie i kapeluszu przez ulicę przejść niepodobna, — Weź co mojego… — Masz tak anachoreckie ubrania — rozśmiał się Herman — doprawdy, niepodobieństwo… Gdybyśmy kogo roztropnego do mojego Staszka posłali, ale kogo? — To znaczy chyba, żebym ja sam poszedł — odezwał się Sylwan. — Zgoda i na to, lecz jest jeden warunek. — No? jaki? — Jeśli kto do furtki ogrodowej zadzwoni, żebyś nie otwierał. — Dlaczegoż? — Dlatego, że ja sobie tego nie życzę… że cię o to — proszę. — No to nie otworzę. Kładnę się na łóżko i odpoczywam. Sylwan wziął swój szary kapelusz z salki i przymknąwszy drzwi sypialni, wyszedł powoli. Herman istotnie położył się na jego łóżku, przymknął oczy i drzemać począł. Nie upłynął kwadrans, gdy dzwonek od ogrodowej furtki się odezwał. Herman otworzył powieki, myśląc: — Ciekawa rzecz, dlaczego on mi otwierać nie kazał? Może kto z interesem i Sylwan zaraz powróci, mógłby sobie na niego poczekać. Zadzwoniono nieśmiało po raz drugi. Herman wstał, poprawił trochę suknie i wyszedł ścieżką ku furtce. Zbliżając się ku niej, usłyszał za murem rozmowę. Przyspieszył kroku, otworzył. Dwie osoby stały w progu: staruszek siwy, przygarbiony i zakwefiona kobieta młoda… Na widok Hermana pierwszy się zmięszał, a druga żywo cofnęła i zwróciła tak, że twarzy jej widzieć nie mógł. — Pana Sylwana nie ma w domu? — zapytał stary. — Nie ma, ale natychmiast powróci. Może by państwo przeszli się po ogródku i poczekali trochę; w tej chwili nadejść powinien. Staruszek zwrócił się do kobiety jakby z zapytaniem; ta milcząco dała mu znak przeczący i odsunęła się od furtki żywo. Stary skłonił się i poszedł za nią. Herman wyjrzał jeszcze za oddalającymi się — i byłby przysiągł, że tego staruszka gdzieś widział, bodaj za kulisami teatru — a ta zakwefiona pani… postawą i ruchami tak mu przypominała Violę!! Nie śmiał i nie mógł pogonić, ale ścigał ją długo oczyma, w ostatku, gdy znikli, furtkę przymknął i zamyślony wrócił do sypialni. — Otóż dlaczego Sylwan nie życzył sobie, ażebym furtkę otwierał! — i dlaczego tak się unosił nad ideałem panienki, która w towarzystwie szanownego suflera przychodzi mu ranne oddawać wizyty! Dobryś, braciszku! A! rozumiem! Taki pedant, purytanin*, świętosz... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|