,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Teksty lub fragmenty tekstów Józefa Mackiewicza
Józef Mackiewicz (fragment reportażu Kto zbadał puszcz litewskich..., "Słowo" nr 224, 1929; cyt. za: Józef Mackiewicz, Bulbin z jednosielca (Dzieła, t. 14), Kontra, Londyn 2001, s. 191-193) [EJSZYSZKI]
[...] Opuszczamy na razie odwieczne cienie lasów, by przekroczywszy rzekę Solczę, granicę południową Puszczy Rudnickiej, wjechać w kraj otwarty. Piaski lesiste zostały na zachodzie. Ejszyszki leżą wśród ziem względnie urodzajnych.
Ejszyska szlachta - mówi się u nas często, słusznie się tak mówi, bo to na wskroś szlachecka. starodawna kraina. Czy od Olkienik, czy od Woronowa się jedzie do Ej szyszek, czy też dalej stamtąd na Raduń, ma się czasem wrażenie jakby człowiek kartki z Pana Tadeusza obracał. Tylko patrzeć jak na wzgórzu błysną białe ściany soplicowskiego dworu. I wszystko wokół tak jak to w pierwszej księdze opisane. Jakieś specjalnie charakterystyczne piętno posiada ta ziemia, jakby sielanka jaka. Małe laski rozrzucone wśród pól, a na polach tych wszędzie pojedyncze drzewa. Czasem spojrzysz wzdłuż ścierniska, a ono niby park, niby sad usiane całe dzikimi gruszami, dębami, dalej brzozy i klony. Dziś w jesiennym słońcu mieni się to wszystko setkami kolorów i odcieni różnobarwnych. Oczu po prostu oderwać niepodobna. Grunty przeważnie dobre, miejscami bardzo kamieniste, zagony wysokie. na litewski sposób uprawiane. Są i dwory większe, ale charakter nadają tu zaścianki szlacheckie, zwane .jak wszędzie na Litwie - okolicami. Tych okolic i małych folwarków jest tu o wiele, wiele więcej niż wsi chłopskich. Nie zliczyć je wszystkie, te Marciniszki, Lubkiszki, Jaworzyszki. Montwiliszki, Zubiszki, Songiniszki, Januszyszki i te Wiszkuńce, Wilkańce, Hancewicze, Korklinie, Matejkiany, Nosowicze, Kodzie, Korkuciany, Kibały, Mackowszczyzna, Wałochowicze, Mieżany, Bujwidy, a wszystkie schludne, w zieleni drzew tonące.
To wielkie skupienie szlacheckich zaścianków powoduje, że w gminie ejszyskiej stanowczo dominuje język polski, który w tym miejscu rozdziela dwa tereny językowe: na zachód litewski, na wschód białoruski. "Białoruski" jako nazwa nie jest tam prawie wcale używana. W potocznej mowie określa się ten język jako polski, w ściślejszej definicji jako "prosty". Czyni on wszelako większe postępy i wypiera ze wsi chłopskich rdzenną tu mowę litewską, która kiedyś sięgać musiała daleko na wschód za Woronowo, gdzieś do Dziewieniszek, Subotnik, Gieranon, tam do dziś dnia spotykają się pojedyncze wsie mówiące po litewsku. Nie musiało to być tak dawno, bo jeszcze w okolicy Bastun znajdujemy wypadki, gdy w chłopskich wsiach starzy ojcowie mówią po litewsku, a już dzieci tylko "po [prostemu". ...] ogólnej sytuacji językowej jak zawsze są Żydkowie w miasteczkach, zmuszeni dostosowywać się do warunków miejscowych. Po polsku mówią oni dobrze i płynnie, słabiej znają język białoruski, litewskiego prawie zupełnie, zwłaszcza młodzi. Dziś naprawdę wszechwładnie panuje język litewski dopiero za miasteczkiem Naczą i rzeczką tejże nazwy, skąd rozpoczynają się puszcze i piaski.
Same Ejszyszki należą do jednych z najstarszych osad na Litwie. O założeniu Ejszyszek takie mamy podanie w kronikach litewskich: Erdziwiłł kunigas litewski z trzema mniejszymi wodzami wpadł w r. 1065 na podbite przez Ruś ziemie litewskie i uwolniwszy je spod zawisłości sąsiada i dani, opłacanej Jarosławowi, rozdzielił pomiędzy towarzyszami wyprawy, z których Ejsa albo Eiksis, czy też Ejszuis, rodem Żmudzianin, był założycielem Ejszyszek na gruncie otrzymanym. Miejscem pobytu pierwszych Izraelitów przybyłych z Rusi do Litwy w r. 1171 były Ejszyszki. Świadczył o tym kamień grobowy, widziany w tym miasteczku jeszcze w r. 1798. W drugiej połowie XIV w. posiadał Ejszyszki bojar Sudymund, potwierdził on w Królewcu, razem z innymi panami litewskimi, zapis W. Ks. Witolda z dn. 30 stycznia 1384 r. ustępującego Krzyżakom całe swoje dziedzictwo za posiłki w ludziach i broni przeciw Jagielle, co było przyczyną. że ten ostatni pozbawił Sudymunda Ejszyszek, które, nim się stały starostwem po utworzeniu w roku 1413 województwa wileńskiego, były głównym grodem powiatu. Paraf. kościół w Ejszyszkach fundowany był przez W. Ks. Witolda pod wezwaniem Bożego Ciała. Uposażył go w r. 1506 król Aleksander, a w 1522 Zygmunt I powiększył jego fundusze. Ostatecznie wymurowany z tytułem Wniebowstąpienia Pańskiego w r. 1852 staraniem ks. Kalinowskiego.
Ejszyszki od wieków leżały na głównym trakcie z Wilna do Krakowa, w ostatnich latach zwanym Raduńskim, uczęszczanym bardzo i ruchliwym. Słynęły ze swych targów koni, bydła i świń, głośne były w całym powiecie jako handlowy bogaty ośrodek. Dziś wyglądają one niemniej pokaźnie i ruchliwie, a przyszłość mają zapewnioną. Jest to bowiem jedno z nielicznych miasteczek naszego kraju, którego całe istnienie nastawione było na ruch Wilna z dalekim południem. Niewątpliwie ucierpiały na tym, gdy wybudowano koleje żelazne na Grodno i Lidę i z wolna począł głuchnąć stary trakt Raduński. Okolice bardziej na wschód położone skierowały się też na trakt Lidzki, więcej uczęszczany. Ale los zrządził i fortunę znów w kierunku Ejszyszek pokręcił. Zbudowano szosę.
Dziś, przy rosnącym niemal z dnia na dzień ruchu samochodowym, zarówno osobowym jak towarowym, znaczenie Ejszyszek wzrasta i powrócić może do jeszcze "przedkolejowych" czasów. Dziś już też ryczą na szosie syreny kilku Brockwayów, autobusów kursujących stale z Wilna, jeżdżą samochody prywatne, ciężarowe, a dawny ośrodek handlowy z radością patrzy na odradzające się tradycje gospodarcze. [...] Józef Mackiewicz ("Słowo" nr 124, 1936; cyt. za: Józef Mackiewicz, Bulbin z jednosielca (Dzieła, t. 14), Kontra, Londyn 2001, s. 410-414) BIERZMY PRZYKŁAD Z "CICHEGO DONU"
Prowadzimy w naszym piśmie walkę z komunizmem i ze wszystkimi przejawami, bez względu na to, czy są zamaskowane, czy otwarte, które do komunizmu prowadzą, lub prowadzić mogą. Chciałbym, żeby ta walka była nieubłaganą, a przeto konsekwentną. W walce tej nie powinniśmy wyróżniać ani tych, którzy chowają głowy pod czapki młodzieży akademickiej "burżuazyjnych" uniwersytetów, ani tych, którzy ukrywają oblicze w czerwonych sztandarach organizacji, znajdujących nawet poparcie tzw. czynników miarodajnych. Przeciwnie, uważamy za obowiązek piętnować i te "czynniki", za ich pobłażanie, otwarte, lubo skryte, sprzyjanie ruchowi. Bo ruch ten skierowany jest przeciwko ideałom duchowym i materialnym, przeciwko tradycji tych ideałów i fundamentom światopoglądu, który uważamy za nasz, za dobry, celowy, za dorobek kultury pokoleń, nie tylko naszego państwa, ale całej ludzkości.
Powiedziałem, iż chciałbym, żeby ta walka była nieubłaganą, ponieważ uważam osobiście, że prowadzimy ją zbyt humanitarnie, po prostu zbyt łagodnie. Tymczasem zdarza się, iż z przeciwnej strony atakowani jesteśmy i to w sposób dziwny, nie za nasze stanowisko zasadnicze, a za poszczególne jego fragmenty, które rzekomo , nie licują z godnością metod walki. - Że pozwolę sobie przytoczyć zarzuty pod naszym adresem w sprawie stanowisk, jakieśmy zajęli wobec procesu tzw. "Lewicy Akademickiej". - Gdyby powiedziano nam wówczas: "nie macie prawa zwalczać ich w ten sposób, bo to nie są komuniści", moglibyśmy toczyć dyskusję, czy są nimi, czy też popełniliśmy błąd, nazywając ich komunistami. Skoro nam jednak powiadają: "nie macie prawa zwalczać ich w ten sposób, bez względu na to, czy są lub nie są komunistami", to taki argument wydaje się mi naiwny. Albo raczej, mówiąc bez nerwów i demagogii, po prostu polega na nieporozumieniu. Można mieć za złe jednemu państwu, że stosuje podczas wojny gazy trujące. Ale gdy się dowiemy, że państwo to, przez inne gazami trującymi zostało zaatakowane, cofamy swe pretensje. Może by było piękniej i bardziej po rycersku prowadzić wojnę w zwartych kolumnach kawaleryjskich, ale skoro przeciwnik wytacza tanki i puszcza samoloty, musimy się zaopatrzyć w takież tanki i takież samoloty. Powinniśmy prowadzić walkę z komunizmem na śmierć i życie. To nie jest walka o piłkę w tenisie, ani o bilę w bilardzie lub wieżę w szachach. To jest walka o najszczytniejsze ideały ludzkości. A w walce na śmierć i życie nie udziela się "forów".
A takim właśnie udzielaniem "forów" byłaby z naszej strony wojna z komunizmem, bez stosowania równie groźnej broni, jaką jest metoda wojującego "internacjonału" - bezwzględność i bezkompromisowość. Jeden z publicystów kowieńskich, pisząc ostatnio o retorsjach i wzajemnie odwetowej polityce Polski i Litwy , rzucił myśl, czyby nie lepiej było postąpić inaczej i powiada, że słyszał, jak kiedyś Bułgarzy zbezcześcili cmentarz turecki, a nazajutrz Turcy ruszyli wielkim tłumem na cmentarz bułgarski i złożyli na grobach kwiaty. - Czy podobny gest w stosunkach polityczno-narodowościowych może być skuteczny i celowy, można się o to spierać, dopóki w grę wchodzi Polska i Litwa, Bułgaria czy Turcja, Włochy czy Abisynia, narody sobie bliskie lub dalekie, chrześcijańskie czy mahometańskie. Ale nie ulega żadnej dyskusji fakt, że tego rodzaju metoda w stosunku do komunizmu byłaby szczytem śmiesznej naiwności, czy raczej, jak powiedziałem, nieporozumienia. A śmieliby się z nas przede wszystkim sami komuniści.
Albowiem komunizm, jako program i jako system, usuwa poza nawias wszelkie proste lub złożone funkcje psychiki ludzkiej, które nie prowadzą do międzynarodowej rewolucji, a tym samym do zniszczenia naszego świata, zarówno moralnego, jak ideowego.
Wszystkie pobudki, zrodzone z mentalności światopoglądu niekomunistycznego, które łącznie doprowadzają u nas do różnego rodzaju względów, nie istnieją w systemie walki, jaką prowadzi z nami komunizm. Komunizm nic uznaje praw ani godności, ani honoru jednostki. W Sowietach skazuje się ludzi za przestępstwa, które w chrześcijańskim pojęciu są dobrym uczynkiem. Deportuje się bez sądu ludzi, ustanawia się kastę "liszeńców", która pozbawiona jest nawet takiej opieki, jaką u nas T-wo Ochrony Zwierząt udziela bitym na ulicy koniom. Humanitaryzm jest zwalczany, religia prześladowana. - Komuniści odnoszą się do nas jak do ludzi, którym nie przysługuje prawo do jednakowego z nimi traktowania ani dyskusji. Jeżeli nas nazywają z reguły "biełabandity", to nic są w tym wypadku konsekwentni, ponieważ bandytów i przestępców kryminalnych stawiają wyżej od przestępców politycznych, wbrew tradycjom i praktyce całego świata kulturalnego, od zamierzchłych jego czasów.
Nie jest to ani tymczasowa metoda, ani zjawisko okresu przejściowego. Jest to żelazny, konsekwentny system dla zniszczenia naszego świata, wytrzebienia jak chwastów, bez pardonu i honorów okazywanych przeciwnikom w walce regularnej. Artystycznie ilustruje ten system i tłumaczy go w swej słynnej książce Tichij Don pisarz sowiecki Szołochow. Opisuje on wojnę i wojnę domową. Opisuje też znęcanie się nad komunistami przez armie białe, tak często jako argument wysuwane przez obrońców terroru bolszewickiego. Ale ze strony "białej" była to taktyka ujemna, chwilowa metoda polityczna, być może indywidualne zjawisko zezwierzęcenia indywidualnych generałów - ze strony zaś "czerwonej" był to właśnie ten żelazno-konsekwentny system: wyniszczyć. - Ażeby uzmysłowić go czytelnikom bolszewickim i rozwiać w nich "burżuazyjne priedrazsudki" skrupułów. pisarz sowiecki wzniósł się do poziomu niezwykle obiektywnego i nie zawahał się nawet przedstawić oficerów armii carskiej w aureoli bohaterstwa: ranny Kozak ciągnie na plecach pułkownika dragonów, któremu pocisk wyrwał wnętrzności. - Żołnierze widzą pole zasiane trupami; to czterdziestu kilku oficerów leży zatrutych gazami niemieckimi. A później - oficer bez skazy, ideowiec, staje pod murem i woła do bolszewika: "patrz, jak potrafi umierać oficer rosyjski!" a ideowy bolszewik pakuje mu kulę z nagan u w łeb. Podbiega blady żołnierz: "Ty co, ty za co jego tak?..." I oto teraz następuje wyjaśnienie, które następnie jako nić przewodnia przewija się w ciągu całej akcji.
Nie wolno się rozczulać nad jednym zamordowanym oficerem. Czym szlachetniejsza to była jednostka, tym bardziej niebezpieczna, bo to wróg klasy robotniczej. Nie wolno okazać słabego serca, nie wolno okazać żadnego względu, nie wolno dotrzymać nawet danego słowa, bo to jest słabość. A komuniści nie mogą być słabi. Muszą nie tylko zwyciężyć, ale zniszczyć, wdeptać w ziemię, wyplenić, wytrzebić, wymordować, wystrzelać swoich wrogów! - Żadnych kompromisów!
Od tego czasu nic się nie zmieniło. Komunizm walczy z nami dalej, z całym światem kapitalistycznym. Trzecia Międzynarodówka ani teoretycznie, ani praktycznie wojny nie przerwała. Komuniści podkopują nasze życie, rozwalają nasze fabryki, podminowują nasze wsie, niszczą nasz organizm państwowy .Tej ofensywie przeciwstawia się u nas metodę walki godnej innego przeciwnika, ale nieskuteczną wobec komunizmu. Metodę obwarowaną właśnie całym szeregiem względów, "burżuazyjnych priedrazsudkow". - I to jest właśnie metoda zła.
My musimy komunizm wyniszczyć, wyplenić, wystrzelać! Żadnych względów, żadnego kompromisu! Nie możemy im dawać forów, nie możemy stwarzać takich warunków walki, które z góry przesądzają na naszą niekorzyść. Musimy zastosować ten sam żelazno-konsekwentny system. A tym bardziej posiadamy ku temu prawo, ponieważ jesteśmy nie stroną zaczepną, a obronną!
I my winniśmy komunistów stawiać poniżej przestępców kryminalnych, i nam nie wolno się rozczulać ani nad młodzieńcem w czapce akademickiej, ani nad przedwojennym działaczem komunistycznym. I nam nie wolno okazać słabego serca, ani żadnego względu, ani żadnego kompromisu!
W stosunku do komunizmu nie może być między nami polityków, dziennikarzy, kapitalistów, robotników, policjantów - wszyscy łącznie jesteśmy tylko jego wrogami. Nie jest to nauka "oko za oko", Bóg nas rozgrzeszy. Prowadzimy wojnę z komunizmem, a religie dozwalają nam na wojnie zabijać. Zaś dopiero walka tego rodzaju systemem, gdyby nawet nie okazała się w rezultacie skuteczną, będzie dopiero - walką równą. Józef Mackiewicz („Lietuvos Žinios”, Kowno, z 14.10.1939; cyt. za tekstem opublikowanym przez Cezarego Chlebowskiego w „Tygodniku Powszechnym” nr 41 z 8.10.1989 i przedrukowanym w: Jerzy Malewski, Wyrok na Józefa Mackiewicza, Puls, Londyn 1991, s. 31-33)
MY, WILNIANIE
[Redakcja „Lietuvos Žinios” artykuł poprzedziła wstępem:] Wśród społeczności Litwy panują różne zdania na temat Polaków i ich niedoli. Te zdania są dosyć różne. Sami Polacy, jak się słyszy, swój i swego Państwa los, rozpatrują w różnoraki sposób i różnie oceniają te warunki i te przyczyny, które Polskę doprowadziły do katastrofy. Niżej przedstawiony artykuł, niejasny i nie przedstawiający jeszcze jakiegoś wyraźniejszego wytłumaczenia, napisany przez dziennikarza z Wilna, pisarza i redaktora, Juoazasa Mackieviciusa, rzuca smugę światła na ogół tych zadań. Artykuł ten, jak myślimy, posłuży do wyjaśnienia również i naszych stosunków z Wilnem. Dla lepszego zrozumienia jego intencji warto zauważyć, że artykuł, jak wypływa z jego tonu, napisany jest naprawdę krwią płynącą z serca, które przeżyło wielką tragedię.
Czasy romantyzmu w stosunkach politycznych należą do przeszłości, nawet pośród tych zwolenników, którzy szukali jego śladów na drogach Polski i Litwy. Bądźmy otwarci i powiedzmy sobie, że Wilno nie stanowi tego ideału miasta, którego obraz pragnęlibyśmy nosić w swoim sercu, my wszyscy, którzy je kochamy. W roku 1915, będąc małym dzieckiem, widziałem wchodzące do Wilna obce wojsko niemieckie. Już wtedy dziwiłem się, że mimo woli tych z tyłu znaleźli się i tacy, którzy to wojsko witali owacyjnie. Wówczas byli to, co prawda, Żydzi, z natury wychodzący na ulice, by schlebiać zwycięzcom. W tym czasie w Wilnie mieszkają jednakże Polacy, Litwini, Żydzi, Rosjanie i Białorusini, nic mówiąc już o Tatarach i Karaimach. Od jesieni 1915 r. wchodzili do Wilna na zmianę bolszewicy, Polacy, znów bolszewicy, Litwini, znów Polacy... I zawsze było tak, że ktoś wychodził na ulicę i rzucał kwiaty pod końskie kopyta.
Zawsze ktoś z mieszkających tu narodowości. Można doprawdy, krzywdząc Wilno, zrobić mu zarzut, że nie potrafi zachować własnej twarzy wobec roli, jaką wyznacza mu historia. Ale nie ono jest temu winne...
Warunki ułożyły się tak nieoczekiwanie, że jak się wydaje, w historii Wilna nastąpił moment niebywałej wagi, jakiego dotychczas nie było. Moment wart podkreślenia jako owoc historycznego losu. Moment na tyle charakterystyczny, że szkoda by go było przemilczeć uznawszy za przejaw politycznej banalności. Bo tu nie chodzi o manifestację, patriotyczną wypowiedź, nie o fanfaronadę, a o fakt: tak radośnie i jednolicie przez wszystkich mieszkańców, niezależnie od tego, czy byliby to Polacy czy Litwini — nie było witane żadne inne wojsko, jak dzisiaj... będzie witane w Wilnie wojsko Litwy.
Nie sądzę, by te słowa były zbyt mocne, są one tylko obiektywne. Być może, że w tym właśnie jest ich siła? Gdy padają one z ust Polaków z Wilna, jak w tym wypadku, logicznie rzecz biorąc, można by się było w nich domyślać kolejnego „postrzeleńca”. I taki domysł nie musiałby być daleki od prawdy, gdyby nie koło historii, znaczone takimi datami, jak 17 i 18 września 1939 r. Ten, kto widział, co się w tym czasie działo się w Wilnie, ten wie, jeśli nawet otwarcie nie zechciałby się do tego przyznać, że mam podstawy, by tak sądzić. W obliczu koniunkturalnych pogłosek, każdy trzymał się tych, które uważał za najkorzystniejsze dla siebie. Otóż pogłoską powszechną najpopularniejszą była ta, która głosiła: „przychodzą Litwini!”
Wierzono w to, ponieważ chciano w to wierzyć, nie zaś w zaprzeczenia, które aż do znudzenia powtarzali ci najwięksi patrioci i najbardziej „zatwardziali” Polacy, nie chcący rozstać się z oczekiwaniem, rozproszonym wraz z poranną mgłą 19-go września wzdłuż granic Litwy. Nie sądzę, abyśmy my, Polacy z Wilna, tego oczekiwania musieli się wstydzić. Mówię „wstydzić”, chociaż to się wydarzyło 11 października w Kownie, gdy wśród powiewających sztandarów zimne słońce jesieni spotykało radosne twarze Polaków z Wilna. I też dlatego, że z niektórych uśmiechniętych ust padały takie słowa: „ ależ my się cieszymy, być może najbardziej! Lecz... może nie wypada tego okazywać?” Ta myśl ze znakiem zapytania, te słowa: „nie wypada”, wydają mi się, jak gdyby echem tej wewnętrznej i zagranicznej polityki, która za podstawę przyjęła nie realną, a fikcyjną drogę, która Rzeczpospolitą Polską doprowadziła do zguby. Tylko realne wartości mają znaczenie. Taką realną wartością jest dla nas przejście Wilna z ZSRR w ręce republiki Litwy.
Dyplomacja polska trzyma się innych ustaw. Ustaw, w moim mniemaniu, całkiem zrozumiałych. Obecnie Polska ze swoją władzą jest państwem bez terytorium. Utrzymanie granic — jeżeli nie realnych, to formalnych — w ustalonych przez państwo ramach jest koniecznością.
Nie sposób ich rozewrzeć, nie można ich uelastycznić w jednym miejscu, nie obawiając się wywołania precedensu, szczególnie wówczas, gdy tych granic nie ma. Lecz, o ile się nie mylę w ocenie tych wiadomości, które docierają z decydujących źródeł polskich, to opór ten jest tylko formalny, w przyszłości, w ewentualnych przyszłościowych stosunkach polsko-litewskiego sąsiedztwa, nie będzie on utrzymywany. Te stosunki muszą rozwinąć się na zupełnie innej płaszczyźnie.
W każdym bądź razie nie może powtórzyć się fatalny błąd marszałka Piłsudskiego tworzenia fikcyjnego wielkiego państwa (mocarstwowość), gdzie geopolityczne warunki nawołują do realnej państwowości.
Gdy dzisiaj myślę, że naturalny wewnętrzny sojusznik Polski w jej państwowych aspiracjach na wschodzie — Ukraińcy, burżuazyjno-nacjonalistyczny grecko-katolicki naród był najbardziej antykomunistyczny z racji swojej struktury socjalnej, bardziej niż prawdziwi Polacy w samym sercu Polski, i że ten antykomunistyczny element zamiast pomóc Polsce, sam strzelał do polskich żołnierzy... zastanawiające jest, że władza Polski mogła popełnić tak ogromne błędy. Aż do krwi chciało się gryźć palce, do krwi, w której zanurzona jest dzisiaj cała Polska.
Trzeba ogryzać palce do krwi również z powodu tzw. politycznego paradoksu rządzenia ziemiami wschodu. Prowadząc tam państwowa politykę, przeciwstawna ZSRR, nie budowano, lecz setkami palono prawosławne kościoły. Robiono wszystko, by naród Białorusinów nastawić przeciwko Polsce. A co można by powiedzieć o polityce wobec Wilna i Litwy w ogóle...
Wiem, wiem, Litwini nie lubią wszystkiego, co pachnie „unią”! Nie mówmy o tym. Opowiedzmy się lepiej o „wspólnocie interesów”, ponieważ moim zdaniem, ta wspólnota interesów wypływa i będzie wiecznie wypływać z geopolitycznych warunków potężnych bloków wschodu i zachodu. Miast tego, by tę wspólnotę uzupełnić i podnieść do poziomu siły, która występowała w czasach Witolda i mogła stawić czoła wrogowi, użyto przeciw niej panów Bociańskich i Berezy panów Kosków [winno być „Kostków” — przyp. C.Ch.] „mocarstwowość”. [w zakończeniu tego zdania czegoś brak — przyp. J.M.]. Gdyby ktoś mi teraz powiedział, że piszę paszkwil przeciw Polsce, odpowiedziałbym mu, że piszę nie tylko skrwawionym sercem, lecz i w głębokim przekonaniu. Obowiązkiem polskiego dziennikarza, głęboko przekonanego dzisiaj, jest wskazanie palcem tych metod, które doprowadziły do niesłychanego w historii upadku. A to dlatego, żeby napiętnowanie za ten upadek nie zostało skierowane przeciw całej narodowości polskiej, a tylko przeciw tym, którzy go przygotowali. Józef Mackiewicz ("Gazeta Codzienna" nr 1 z 25.11.1939) [Końcowy fragment artykułu wstępnego] BĘDZIEMY MÓWILI PRAWDĘ
[...] Ale chyba dzieci tylko zrozumieć tego nie mogą, że w chwili obecnej dawna "sprawa Wilna" przeistoczyła się z problematu w dylemat. Prosty i surowy: albo SSSR, albo Litwa. Do tych wszystkich, którzy odetchnęli z ulgą w dniu 28 października, zaliczamy się również. [...] W tej chwili zatem nie chcemy wypowiadać się ani w imieniu Polaków, ani Litwinów, ani Białorusinów, czy Rosjan, ani z prawa, lewa czy centrum - po prostu: czujemy z całem Wilnem.
J.M. („Goniec Codzienny”, nr 2 z 27.07.1941, cyt. za: Włodzinierz Bolecki (Jerzy Malewski), Wyrok na Józefa Mackiewicza, Puls, Londyn 1991, s. 49-52) PRZEŻYLIŚMY UPIORNĄ RZECZYCZYWISTOŚĆ...
Korzystam z pierwszych łam drukowanych po polsku, aby je prosić o gościnę. Nie wiem, czy bardziej z tęsknoty do pisaniu, czy z nienawiści do bolszewików. W każdym razie nie wstydzę się ani jednego, ani drugiego uczucia.
Onegdaj siedziałem na odkosie trawy i kręciliśmy po dawnemu „bankrutki” z jednym z takich, co to za czasów bolszewickich... po prostu z b. urzędnikiem polskim z Nowogródczyzny. Los jego w Litewskiej Republice Rad był przypieczętowany. Pasał krowy i spał na jednym uchu, jak zaszczuty, bezpański pies. Temu się dziwić niepodobna, że dziś odetchnął głęboko, że nienawiść pali się mu w oczach i razem z ogryzkiem tytoniu wypluwa brzydkie słowa między trawy, między kwiaty.
Nagle podchodzi do nas człowiek o krótko ostrzyżonych włosach, jakie zwykli nosić żołnierze, albo więźniowie. Podaje rękę i prosi o ogień.
- Niech on opowie - mówi ponuro b. urzędnik, wskazując spracowanym kciukiem na przybysza i nieznajomy zaczyna opowiadać. Przerywam mu już po pierwszym zdaniu okrzykiem: „Jak to! Pan był w Prowiniszkach?!”
Słyszałem o nich swojego czasu, widziałem ostatnio fotografię w litewskim piśmie, ale nie znam szczegółów, bo nie umiem po litewsku. Kilkakrotnie obiła mi się o uszy nazwa miejscowości: Prowiniszki, jak dalekie echo burzy, która minęła. Ale ten siedzący wśród jaskrów i dzwonków, prosty człowiek, swym niewyszukanym, pozbawionym fantazji opowiadaniem czyni na mnie wrażenie niesamowite.
Być może siedzę w tej chwili z otwartymi ustami, a obłoki płynąc jedne za drugimi po niebie rzucają kolejno cień na nasze twarze, być może ptaki po dawnemu śpiewają, wietrzyk lipcowy unosi dym tytoniu, krowa czochra rogiem swój bok i z tymi owadami odbywa się ten sam proceder co każdego lipca wszystkich ubiegłych wieków; znaczyłoby to, że wszystko idzie swoją koleją i tak zapewne być powinnio. Rozmówca mój pomaga sobie w opowiadaniu gestykulacją rąk, bo słowa wydobywa z trudem. Prowiniszki to miejscowość leżąca niedaleko Kowna. Bolszewicy urządzili tam tzw. „Obóz przymusowej pracy”, do którego zsyłali ludzi za różne przewinienia. Na przykład za publiczną krytykę władzy sowieckiej... Mniejsza z tym. Siedziało w nim 500 ludzi, którzy przymusowo kopali torf. Wojna wybuchła nagle. Front się zbliżał. Tego dnia nie wypuszczono ich na pracę. Niespodziewanie obóz został otoczony przez oddział bolszewicki, otwarły się drzwi i oficer powiada: „Wychoditie!”
... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|