, Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew(1), Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
BOŻY GNIEW
Czasy Jana Kazimierza
Spis treści
TOM PIERWSZY
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
TOM DRUGI
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
TOM TRZECI
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
TOM PIERWSZY
Rozdział I
Za
panowania Władysława IV brat przyrodni króla jego mości książę Karol Ferdynand,
biskup wrocławski, zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z
częścią ogrodu aż po Wisłę, ustąpione mu zostało. Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim
mieścił się, zamykając jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była to
jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książę
Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków
poświęcone.
Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był
zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie w chwili, gdy straszliwa
pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi, przez zbuntowane
kozactwo zniszczonej — i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość.
Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie,
jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną Wzniecały. Wojska reszty
rozproszone, hetmanowie w kozacko-tatarskiej niewoli, zewsząd gromy lub nadciągające burze.
Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch. Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał.
Jedni drugich obwiniali, a wszyscy winni byli w istocie. Przychodziło do tego, że nie
pogrzebionego jeszcze króla oskarżano o podbudzenie rebeliantów przeciwko szlachcie, która go
słuchać nie chciała.

Dies irae!
— rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi
zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności Rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić
się czym nie miała.
Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od
tego pogromu jedynym był jak najprędszy wybór panującego, który by władzę ujął w dłoń silną i
ludzi pkoło siebie skupił ku obronie!. Godziny czasu nie było (do stracenia.
Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: eks- - kardynał Jan Kazimierz i
Karol Ferdynand, biskup wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicji a
tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet,
żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i
wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem, na pierwszą Wieść o zgonie brata, przybrawszy po nim
spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał, naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną
żądzą otrzymania korony.
Jest to zagadka, kto pierwszy poddał biskupowi wrocławskie-mu myśl starania się o tron,
której on by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i
świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy, nie przyciągał ku
sobie. Prawdopodobnie korespondencja, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w
Szwecji, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła stamtąd może. Pozostanie to zapewne
tajemnicą, jak się zrodziła myśl, lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że
książę biskup będzie się też starać o koronę. Współcześnie z tą pogłoską na samym brzegu Wisły
należącym do księcia Karola, tym samym prawym, co skrzydło, jakie w zamku zajmował, z
rozkazu jego zaczęto śpiesznie budować. Było to tym dziwniejszym, że po śmierci króla bracia
mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskim i w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać
nie lubił. W miejscu na tę budowę przeznaczonym stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w
Wiśle służyła i do spoczynku po nich. Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny
mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał. Z
rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych
zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać na
marszałkowskie sługi, tu byli poza murem i za okiem.
Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z
wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników
krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie
wiedział na co i dlaczego? Nikt też ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć, do czego
przeznaczano nową szopę, nie wie- dzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam
zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę, słupami popodpieraną, a po rogach kilka
pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb
murowano dosyć obszerną piwnicę.
Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia biskupa wrocławskiego, który sam
parę razy z ogrodu swego chodził budowę oglądać i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru,
resztą z drzewa ogromna gospoda stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i
pomalowano, natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono
dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto, w
bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy. Można się więc
było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę. W istocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki
Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie, a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i
zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnią zaopatrywać.
Łatwo się było wtedy domyślać, że zbliżająca się elekcja miała gospodę zużytkować,
chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła. Do
sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż
do końca wyborów nie ustawało. Szli Mazurowie szczególniej tutaj jak w dym, ale i inni za nimi,
bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił, a nikomu
płacić nie kazał. Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki
zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali.
Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista co dzień
pachniała, a piwo i miód było doskonale — ludzie ochoczo płynęli. Że tak skąpy pan nie żałował na
to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem:
— Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje.
W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im
bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, z rana, od pierwszej mszy świętej izba
bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą.
Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał — nie mówiono mu nic.
Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i
Niszczycki oratorami byli i rej wodzili. Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic.
Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne co się zowie. Na
skinienie wzajem sobie pomagali.
Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny, i choć chudy pachołek, miał prezencją
taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go z dala każdy wziął za potomka
wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy w istocie ani zagona nie miał. Ale głowę nosił, piersi
nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko
zawsze. Na ludzi patrzał z wysoka i spoufaleć się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano,
choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki Wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak
się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał, mruczał,
pokrzykiwał — i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował. Ponieważ wzrost miał
nadzwyczajny, tak że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i gdzie go
było potrzeba, zjawiał się natychmiast. Wymowie postawa w pomoc przychodziła.
Czyrski mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, tak że go z najcelniejszymi
ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim porównywano, nieustannie w ruchu, w
łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem
okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było, — ośmieszać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl