,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ks. Jędrzej Kitowicz
Opis obyczajów za panowania Augusta III
O wiarach jakie były w Polszcze O pobożności O zwyczajach pobożnych O postach prywatnych i dobrowolnych O wychowaniu dzieci O edukacji dzieci do lat siedmiu
O stanie duchownym O zakonie jezuitów O palestrze O kole bijącym się w kije O stanie żołnierskim O kole chorągwianym
O stanie dworskim O zasługach czyli zapłacie
O obyczajach chłopskich O wiarach jakie były w PolszczeNajpierwsza wiara w Polszcze panująca była za Augusta III i jest dotychczas, acz ozięblejsza, katolicka rzymska. Druga, od niepamiętnych czasów zadawniona, pełno wszędzie swoich wyznawców mająca, żydowska. Trzecia, później z tureckiego państwa wprowadzona w małej liczbie, bo tylko w Lucku na Wołyniu i w Haliczu na Podolu, Karaimów; jest to sekta Starego Testamentu; trzymają się Karaimi samej Biblii, odrzucają Talmud i inne ustawy rabinów żydowskich. Są to podobno potomkowie Samarytanów, w Ewangelii często wspomnionych. Żyją przemysłem tak jak Żydzi, chodzą po polsku, a raczej po tatarsku z brodami, krymki noszą pod czapkami, z Żydami nie cierpią się wzajemnie. Nie dostało mi się nigdzie więcej ich widzieć, tylko w jednym Łucku, gdzie może ich być na 80 gospodarza. Czwarta wiara - luterska, piąta - kalwińska. Tych dwóch wiar jest dosyć znaczna liczba po miastach i miasteczkach wielkopolskich, mianowicie nad granicą szląską, bradeburską i w Prusach. Jest dosyć familij szlacheckich lutrów i kalwinów, osobliwie w Wielkiej Polszcze i w Litwie, a oprócz tego znajdują się w Krakowskiem, Sendomirskiem i Lubelskiem. Po niektórych miastach mieli pod panowaniem Augusta III swoje kościoły i oratoria, jako też szkoły dla swojej młodzieży. Nie mieli jednak liberum exercitium obrządków swoich, prócz w jednym Lesznie w Wielkiej Polszcze i w drugiej Wschowie, w których dwóch miastach większa połowa mieszczan składa się r dysydentów. W Lesznie lutrzy i kalwini mają swoje kościoły. Miasto Wschowa z dawnych praw swoich nie przyjmuje dotąd żadnego kalwina. Sami tylko są lutrzy i katolicy. Mieli także lutrzy i kalwini po wielu wsiach i miastach kościoły, tak z dawna prawami polskimi pozwolone, jako też podczas rewolucji szwedzkich przy protekcji tych monarchów jako dysydentów powystawiane, które niektórzy panowie polscy katolickiego wyznania odbierali im za dekretami trybunalskimi albo też gwałtowną mocą wywracali. Tak robił niejaki Bońkowski, miecznik poznański. Ten jeździł z dragonią nadworną Krzysztofa Szembeka, prymasa, od przysłowia, które miał w mowie, nazwanego Bale bale. Gdzie tylko dysydenci nie mogli pokazać na swój kościół, czyli jak przedtem zwano - krypci, prawa od Rzeczypospolitej albo choć mieli prawo, ale od biskupa do reparacji jego, gdy się podstarzał, nie mieli pozwolenia, a reparowali, wszędzie takowe krypie burzył lub podcinał. Jeżeli zaś gdzie dysydenci oparli mu się mocą i nie dozwolili burzenia krypta swego, porywał takowych do trybunału, albo też dysydenci o gwałtowność poniesioną na kryplu lub osobach swoich jego pozywali, tak że Regestr arianismi, który wtenczas był w trybunale i do którego sprawy religii należały, pełen był zawsze spraw Bońkowskiego przeciw rozmaitym dysydentom. Dla czego pospolicie nazywano go plenipotentem Pana Jezusa, na której plenipotencji, całe życie pilnowanej, stracił dziedziczną fortunę ziemską w nadzieję otrzymania za to niebieskiej. Prymas Szembek wyżej wzmiankowany, będąc wielce świątobliwym i pragnącym wytępienia heretyków, dodawał mu znacznie pieniędzy na ten interes, który jednak żadnego skutku nie miał, bo panowie inni, chcąc mieć miasta i wsie jak najludniejsze, zewsząd dysydentów do swoich dóbr przyjmowali. W miastach także królewskich i ekonomiach pod panowaniem saskim za protekcją ministra dysydenta wielu Sasów lutrów osiadało, którzy smakując sobie w polskim chlebie i mając się z niego dobrze, niewiele o to dbali, że im kryplów stawiać nie pozwalano, obywając się dawnymi, które utrzymanymi być mogły; a tak żarliwość kilku nie przemogła protekcji większej liczby. Po śmierci Bońkowskiego i Szembeka nicht już więcej nie kłócił się z dysydentami, tylko jeden Kręski, szlachcic z ziemi wieluńskiej, który na proces z kalwinami o krypel w Kręsku, wsi jego dziedzicznej, całe życie toczony, strącił także substancją, jak i Bońkowski, dzieci swoje w ubóstwie zostawiwszy. Coraz bardziej pod panowaniem Augusta III wzmagała się w Polszcze luteria i kalwinizm. Przy dworze królewskim najwięcej było lutrów, jako Sasów u króla Sasa. Panowie wielcy najwięcej podobali sobie w służących dysydentach, iż ci ludzie, chcąc się utrzymać i dorobić chleba w obcym kraju, sprawowali się skromniej, trzeźwiej i z większą aplikacją niż Polacy. Biskupi nawet i prałaci, porzuciwszy dawniejsze szkrupuły, mieścili w usługach swoich dysydentów. A tak te wiarki nie mając z niskąd wstrętu, owszem miłe u pierwszych osób przytulenie, cisnęli się, jak mogli, do Polski i rozmnażali. Szósta wiara mahometańska, ta zaś gniazdo swoje ma w Litwie, wprowadzone od Witolda, książęcia litewskiego, który kilkadziesiąt familij tatarskich sprowadził z Półwyspu Krymskiego i tam ich osadził, nadawszy niektóre grunta dziedzicznym prawem, które do dziś dnia posiadają. Siódma - schizmatycka grecka; ta się znajdowała pod panowaniem Augusta III na Podlasiu w Drohiczynie, w dobrach słuckich książąt Radziwiłłów, w Litwie i na Rusi po wielu miejscach. Ósma - filipowców; ta się znajduje na Rusi tylko i w małej liczbie; ma to być jeden gatunek z kwakrami, o których zaraz. Dziewiąta - manistów albo kwakrów, którzy się lokowali około Gdańska i w samy m Gdańsku. Dziesiąta - farmasonów, czyli freymasonów, jeżeli się ta kompania wiarą nazwać może, bo pospolicie ci, co są farmazonami, powiadają, że ta ich kompania nic do wiary nie należy, tylko jest jak konfraternia; przyjmują do niej wszelkiej wiary ludzi, rozmaitych stanów, nawet i duchownych, którzy mają przymioty od tej wiary, czyli konfraterni, przepisane; ale tak przymioty osób, jako też powinności konfraterni chowają pod wielkim sekretem, którego dotychczas nie docieczono, choć na to w różnych państwach surowe urzędowe bywały inkwizycje. Fraumasonowie mają między sobą jakieś niedościgłe znaki, po których jeden drugiego pozna, choć do siebie słowa o tym, że są farmazonami, nie przemówią, i kto trzeci niefarmazon będzie między nimi, tego znaku wcale nie postrzeże. Do Polski tę sektę, czyli konfraternią, przywiózł z Paryża Andrzej Mokronowski, który umarł wojewodą mazowieckim. Gdy się ta sekta rozeszła między pany po Warszawie, a żaden z tych sektarzów nie chciał się do niej zrazu przyznać, konsystorz warszawski nie mając, komu by mógł proces formować, i nie wiedząc o co, wydał tylko rozkaz do duchowieństwa, ażeby prawowiernych przestrzegało z ambon o pojawiającej się nowej sekcie, aby się jej strzegli; która musi być zła, gdy się na jaw nie chce wydać, bo co dobrego, światła nie unika. To wołanie po ambonach uczyniwszy zwierszchność duchowna, podług swojej troskliwości pasterskiej o owieczki prawowierne, nareszcie umilkła, nie wiedząc dalej, przeciw komu wołać i o co. Farmazonowie zaś swoje zgromadzenie w sekrecie powiększali, raz rosnąc, drugi raz malejąc, według liczby przybywających do nich albo odstępujących. Rzecz podziwienia godna, że między tylu osobami rozmaitego stanu, w różnych państwach, przy rozmaitych usiłowaniach zwierszchności krajowych, nie znalazł się ani jeden taki farmazon, który by wydał ustawy tego bractwa. Nawet ci, którzy odstąpili od niego, z ściśle zachowanym sekretem poumierali. Nawet ten sam Mokronowski, wódz polskich farmazonów, umierając w Warszawie z katolicką wyprawą duszy w drogę wieczności, po uczynionej spowiedzi, po przyjęciu wiatyku i ostatniego pomazania, gdy do przytomnych wyrzekł te słowa: "Teraz będę spokojnie umierał, kiedym się z Bogiem moim pojednał", po staremu o fraumasonach nic a nic nie doniósł, choć w młodszym wieku, że jest farmazonem, z tym się nie taił. Ku końcu panowania Augusta III przybyła do Polski sekta jedenasta - ciapciuchów. Początek jej takowy: Żyd bogaty w tureckim państwie, imieniem Frenek, będąc wielkim czytelnikiem Biblii, stosując wszystkie proroctwa z tymi skutkami, które zaszły w religii i narodzie żydowskim, został przekonanym, że Mesjasz przepowiedziany przez proroków już przyszedł, że zatem Stary Zakon ustał, a nowe prawo koniecznie do zbawienia potrzebne zajaśniało, którego światłem (jak on powiadał) tak był na rozumie i woli przeniknionym, że żadną miarą nie mógł się dłużej pozostać w dawnych błędach żydowskich. Tego oświecenia boskiego zwierzył się kilkom przyjaciołom swoim, a ci znowu pociągnęli do niego więcej innych Żydów, tak iż w kilkanaście familij wyszedł z Tureczczyzny do Polski, ponieważ tam czynić odmianę w religii niebezpieczno mu zdawało się. Ukazał się najprzód w diecezji kijowskiej, potem w łuckiej, coraz większą liczbę Żydów do siebie pociągając, ponieważ będąc wielce bogatym, wszystkich prozelitów swoich żywił i potrzeby ich opatrywał. Przez dwa roki ci nowowiercy nie przyjmowali chrztu ani też Starego Testamentu nie zachowywali, w którego przestępstwie wielokrotnie poszlakowani od Żydów, byli zapozwani do konsystorzów, najprzód do kijowskiego, a potem do łuckiego. Sami biskupi zasiadali na tej sprawie, po wielekroć roztrząsanej. Acz Frenek z swoimi naśladowcami na tych sądach, a raczej na tych dysputach, nic na stronę chrześcijańskiej wiary nie konkludował, tylko że Mesjasz już przyszedł, dowodził, a najgruntowniej fałsze Talmudów zbijał, dla czego z początku nazywano partią frenkowską kontratalmudystami. Gdy zaś ani wiary żydowskiej nie zachowywali, ani się do chrześcijańskiej nie mieli, ale coś trzeciego między tym dwojgiem wznawiali, taki troisty wyrok dano im do obrania: albo chrzest przyjąć, albo się do żydostwa powrócić, albo z kraju ustąpić. Frenek, któremu kraj polski do zamysłów jego skrytych najzdatniejszym się być zdawał, obrał sobie chrzest, który z całą partią swoją, kilkaset dusz wynoszącą, przyjął. Wielu panów na Rusi, w Krakowskiem i Sendomirskiem z przywiązania do wiary św. katolickiej tych nowochrzczeńców do miast swoich przyjęli, nadawszy im darmo domostwa i grunta, od katolików lub Żydów odkupione. Żydzi zaś za wzgardę Starego Testamentu, chrztem przyjętym wyrządzoną, nazwali ich ciapciuchami, co podobno jedno znaczy, co łajdakami. Frenek z innymi, którzy nie mieli żon ani gospodarstwa, którzy się przy nim wieszali i jakby straż jego formowali, udał się do króla, jako większej szczodrobliwości nad innych i opatrzenia wygodniejszej ostoi potrzebujący. Wjechał do Warszawy karetą sześciokonną, otoczony asystencją swoją, dzidami i szablami uzbrojoną, której zawsze używał, gdy się publicznie pokazywał. Król mając go za człowieka, który znaczne pomnożenie wierze świętej katolickiej w krótkim czasie uczynił i który w przyszłym czasie większe uczynić może, dał mu audiencją (co u Augusta III dla Frenka było honorem niemałym), upewnił go o dalszej swojej protekcji i opatrzeniu siedliska wygodnego, naprędce zaś kazał tak dla niego, jako też jego asystencji dać stancje i żywność z kasy swojej królewskiej. Lokowali się ci ciapciuchowie (tak ich będę dalej nazywał) w parochii misjonarskiej, w tyle ogroda misjonarskiego, kilka niedziel bawiąc nieczynni i jakoby oczekujący na dalsze względem siebie Jego Królewskiej Mości rozporządzenie i ucząc się guidem doskonalej nowo przyjętej nauki Chrystusowej. Gospodarz, u którego stal Frenek, uważając często schodzących się do niego w pewne godziny ciapciuchów, bawiących długo i zamykających się z nim, a potem razem po odbytej schadzce wychodzących - wzięła go ciekawość dowiedzenia się, co oni z swoim Frenkiem robią; więc przez szpary w izbie, do której się schodzili, porobione dojrzał, że Frenek na krześle wysoko postawionym zasiadał, że im coś przepowiedał, że ciapciuchowie, otoczywszy go w koło, na kolana padali i czołem w ziemię przed nim bili. Wypatrzywszy ich tak gospodarz po kilka razy i kilkom innym katolikom dla świadectwa lepszego pokazawszy, dat znać misjonarzom o tym, co widział. Śliwicki, wizytator misjonarski, natychmiast uwiadomił króla. Król kazał Frenka wziąć w areszt i przeprowadzić do misjonarzów z kilką przedniejszymi ciapciuchami dla wyegzaminowania ich, jak wierzyli i jakie zamysły mieli, nie czyniąc im ani innym ciapciuchom po kwaterach zostawionym żadnej przykrości. Bawili u misjonarzów na tych egzaminach ze dwie niedzieli. Nie mogli misjonarze z Frenka nic więcej wyciągnąć, tylko tyle, że oprócz Chrystusa, którego wiarę przyjął i ze wszystkim trzyma, według nauki powziętej z Biblii Starego Testamentu jeszcze ma być drugi Mesjasz, który nawróci do siebie wszystkich Żydów, a tego mniemania swego dowodził słowy, wziętymi z Psalmu 86: "Homo et homo natus est in ea", w czym nie dał się przeprzeć. O sobie jednak, że się miał za tego drugiego Mesjasza, żadnym sposobem się nie wymówił. Drudzy zaś ciapciuchowie na egzamen wzięci, osobno porozsadzani, wyznając także wiarę katolicką za prawdziwą jako i Frenek, z tym się tylko wygadali, iż dlatego Frenkowi oddawali przyklękania i czołobitne ukłony, że nad jego głową kilka razy widzieli jasność na kształt płomienia, a przeto mają go za proroka, który ich z wiary błędnej nawrócił do prawdziwej. Dwór z tych badaniów poznawszy, że Frenek ma sposobność do mamienia ludzi, ażeby mu umknąć okazji do tego głupstwa, odesłał go do Częstochowy, osadziwszy tam z żoną i córką o jego własnym koszcie, na który wystarczały mu pieniądze z Tureczczyzny z jego handlu, który tam ma znaczny, corocznie dosyłane. Jego żona tak była delikatna, czyli tak wykwintna, iż pokarmu do gęby ani napoju swymi rękami sobie nie podawała, ale ją inna kobieta, służąca, jak małe dziecko karmiła. Lecz w Częstochowie odpadły ją te grymasy, jadła potem sama i inne drobne potrzeby sama sobie rękami własnymi ułatwiała. Ciapciuchowie pozbywszy głowy, od króla do tego opuszczeni, rozeszli się w różne strony. Gdy potem pod panowaniem Stanisława Augusta powstała zawierucha w kraju, wielu z nich przeniosło się do Warszawy. Opiszę ich religią pod panowaniem tego króla, gdy będę pisał o wiarach i obyczajach polskich pod jego panowaniem. Tu zaś kończę portret ciapciuchów tak ich wystawując, jakimi byli za czasów Augusta III. Żyjąc oni w małych gromadkach, po różnych miastach osiadłych, okazywali chrześcijan bez wszelkiej przysady Starego Zakonu wiarę przyjętą Chrystusową wyznających, a przynajmniej nie byli poszlakowani w żadnym mięszaniu Starego Zakonu z Nowym. Frenek, ich pryncypał, siedział w Częstochowie z żoną i córką (jako się wyżej rzekło) aż do roku 1772, którego, po ustąpieniu dobrowolnym konfederatów z tej fortecy, weszli do niej Moskale. Książę Galliczyn, generał moskiewski, czyli z dołożeniem się króla, czyli z domysłu swego, wypuścił Frenka, a ten nie śmiejąc więcej dosiadywać w Polszcze, gdzie jego mesjaszowską godność tak upodlono, wyniósł się do Szląska, a stamtąd do Frankfortu nad Odrą. Dwunastą wiarą albo raczej powszechną niewiarą możno nazwać deistów. Ci odrzucają naukę objawienia, przeto wszystkimi religiami za równo pogardzają mniemając, że światło rozumu dosyć jest zdolne do objaśniania człowieka między wyborem złego i dobrego. A że tylo jest rozumów, ile głów ludzkich, zdaniem i skłonnościami od siebie różnych, przeto każdy deista tak się sprawuje, jak mu dyktuje jego rozum pasją lub interesem omamiony, nie uważając na żadne postrachy przyszłego życia, które religia jakakolwiek swoim wyznawcom za największy bodziec do szanowania jej i stosowania obyczajów do przepisów onej wystawuje. Same tylko kary cywilne są u nich hamulcem od złego. I ten to jest ich rozum: nie czynić tego złego, za które może być kara, a co się może wypełnić bez kary, to wszystko dobre. Deistowie byli w Polszcze jako i wszędzie dawniejszych wieków; lecz że w Polszcze były prawa ostre dawnymi czasy na ludzi przewrotnych, mianowicie na bluźnierców religii katolickiej albo jej jawnie nie zachowujących, a do niej urodzeniem lub przyjęciem należących, dlatego nicht, choć był w sercu deistą, to jest bez wiary człowiekiem, nie śmiał się z tym wydać, owszem zachowywaniem powierszchownym obrządków religii starał się uchodzić za człowieka mającego religią, bo Regestr arianismi, który znajdował się w trybunałach, szczególnie do spraw przeciw Bogu i wierze świętej katolickiej wyznaczony, był każdemu bluźniercy lub gardzicielowi nauk wiary straszny, karząc garłem pospolicie tych, którzy do niego byli zapozwani i przekonani. Na końcu panowania Augusta III, którego dwór był złożony z samych dysydentów, a na czele miał ministra lutra, Regestr arianismi przestal być strasznym, bo protekcja tego ministra wszystkich wyśmiewaczów religii katolickiej zasłaniała. Młódź polska, pospolicie dla przepolerowania obyczajów i rozumu za granicę wysyłana, powracała do kraju zarażona deizmem i libertynizmem. Metrowie, używani do paniąt edukowanych w kraju, pospolicie bywali cudzoziemcy, w kraju swoim dla małych talentów i złych obyczajów pożywienia lub miru nie mający, najczęściej Francuzi, którzy z przyrodzenia są lekkomyślni w zdaniach religii (jako dawno napisał o nich Barklajusz: "Credunt quod volunt, rident quod colunt.") Tacy nauczyciele, mało mający bogobojności, napawali uczniów swoich rozwiozłymi zdaniami, punkt honoru przekładali im za cel podczciwego człowieka, a zaś bojaźń sądu i piekła po śmierci tylko mieć kazali za postrachy wymyślone dla podłego gminu, aby go utrzymać w posłuszeństwie, który inaczej nie umie szacować cnoty, tylko przez obawę kary za zbrodnie jej przeciwne. Być podczciwym (według nich) człowiekiem jest uznawać Boga za Stwórcę i najwyższego pana wszech rzeczy, królowi swemu być wiernym, ojczyznę swoją kochać, nikomu nie czynić krzywdy, ile możności bez swojej szkody, i we wszystkich sprawach swoich oglądać się na przystojność stanu swego, przynajmniej powierszchownie, jeżeli natura nie może zachować jej wewnętrznie. To cały sumariusz, czyli zbiór nauki i przykazania deistów, które być powinny zachowane. Tajemnice zaś o istocie bóstwa pod utratą zbawienia od wiary podane do wierzenia, sposób czczenia Boga zewnętrzny i wewnętrzny, sakramenta, posty i inne umartwienia ciała, bractwa i różne nabożeństwa, zgoła wszystkę naukę kościelną o Bogu i obyczajach udawali albo za wcale niepotrzebną, albo przynajmniej tak obojętną, o której potrzebie rozum czysty i wysoki doskonale przekonanym być nie może. Takimi zdaniami, często od metrów swoich słyszanymi, zarażeni uczniowie po skończonej edukacji, gdy się chwycili czytania ksiąg Woltera, Russa, Spinozy i innych bezbożników, wdawszy się do tego w kompanie rozwiozłych ludzi, formowali się w deistów doskonałych. Lecz ta zaraza pod panowaniem Augusta III, świątobliwego pana, jeszcze nie była tak śmiała, jaką się wkrótce potem uczyniła; okrywała się płaszczykiem prawowierności i nie śmiała przedrwiewać z tego, cokolwiek należało do religii. Nie znajdowała się też tylko między panami, po trosze między szlachtą majętniejszą i kupcami bogatszymi, którzy przez dostatek fortuny lubią się sadzić na edukacją dzieci, pańskiej wyrównywającą. Deizm tedy rozszerzył się w Polszcze przez metrów, przez paniczów za granicę wysyłanych, przez książki. Możno przydać do tych źródeł jeszcze jedno: Księża pijarowie Konarscy, dwaj bracia wodzący rej w tym zakonie, dla pożytku zakonu i nabycia dla siebie reputacji u pierwszych panów, blisko swego klasztoru, czyli (jak go nazywali emulując z jezuitami) kolegium, wystawili w Warszawie wspaniały konwikt, do którego nazgromadzali paniąt z całego kraju. Prawda, że przed nimi dawniej księża teatyni zatrudniali się edukacją paniąt, ale ich konwikt nie mieścił więcej jak 20 i nie uczyli więcej jak łaciny i języka francuskiego. Księża zaś pijarowie miewali w swoim konwikcie po kilkadziesiąt konwiktorów i uczyli nie tylko łaciny, ale też różnych języków i sztuk kawalerskich, jako to fechtowania, tańcowania i na koniu jeżdżenia. Łaciny uczyli sami, do języków zaś i sztuk kawalerskich przyjęli metrów cudzoziemców, nie czyniąc żadnego wyboru między nimi względem wiary, ile że ci metrowie, w mieście mieszkający, tylko do konwiktu na swoje godziny przychodzili, ale mieli sposobność w tej godzinie, kiedy paniętom dawali lekcje, podszeptywać im przez konwersacją rozmaite szkodliwe zdania. Księża pijarowie prawda - konwiktorom swoim dawali tak jak i w publicznych szkołach nauki duchowne, inspirowali im pobożność przez zwyczajne dla młodzieży exercitia, spowiedzi miesięczne, egzorty w oratoriach, ale w pewnych czasach wyprawiali komedie, do udawania których chłopców piękniejszych za panny, mniej gładszych zaś albo żwawszych za kawalerów przebierali, potem w każde ostatki zapustne prowadzali swoich konwiktorów do jakiej kompanii panien z umysłu na to zebranych, z którymi owiż konwiktorowie rozmaite tańce na kształt popisu z nauki odprawowali. A tak jeżeli im cokolwiek nabili głowy pobożnością przez nauki duchowne w oratoriach, to wybili w cale na komediach przez naśladowane umizgi do kobiet i przez prawdziwe zaloty zapustne i tańce z kobietami. Co wszystko po trosze skłaniało do rozwiozłości obyczajów, a rozwiozłość do pogardy wiary, pogarda zaś do deizmu. O pobożnościWystawiłem Czytelnikowi memu wiary, czyli religie, które się znajdowały w Polszcze za panowania Augusta III. A że wiara katolicka prym trzyma w tym królestwie, jej zaś podziałem jest pobożność i nauka o Bogu, ta zaś nauka jedna jest i nigdy nieodmienna w całym Kościele i po wszystkie wieki jedna była i będzie w prawdziwym Kościele Chrystusowym, który jest jeden katolicki rzymski, dlatego nie mam co o tej nauce pisać. Ale drugi jej podział, pobożność, ten że się odmienia w ludziach podług okoliczności: raz się natężając, drugi raz słabiejąc, przeto o pobożności katolickiej za czasów Augusta III jest co pisać i zda mi się, że ten opis pobożności dawniejszej będzie nowym wizerunkiem przyszłemu Polakowi. A najprzód zaczynam od powszechnego wszystkim pospolitego nabożeństwa, które się odprawia po kościołach. To bywało bardzo częste, osobliwie w wielkich miastach, z wystawieniem Najświętszego Sakramentu, z kazaniami i procesjami wewnątrz kościoła, które nabożeństwa ogłaszali duchowni przez kotły i trębaczów przed tym kościołem w wieczór, w którym się nazajutrz takowe nabożeństwo odprawiać miało, na które nabożeństwo schodzili się gromadnie prawowierni obojej płci, a nawet wielcy panowie i panie. W kościołach jezuickich co dzień rano o godzinie siódmej odprawiała się msza z wystawieniem Sakramentu Ciała Pańskiego w puszcze, z śpiewaniem przed mszą O salutaris Hostia (są to dwie ostatnie strofy z hymnu na Boże Ciało, znajdującego się w pacierzach kapłańskich) i dawaniem przeżegnania ludowi tąż puszką. Po mszy śpiewał kapłan z ludem Święty Boże, potem powtarzającym trzy razy: Salvum fac, co także jest na końcu hymnu znajomego Te Deum laudamus. Na ostatku zaczął modlitwę śpiewanym głosem: Fiant, Domine, którą lud kończył, a kapłan na tych słowach: "regionem islam", dając powtórne przeżegnanie, chował puszkę do cyborium. Na tę mszą schodziło się najwięcej pospólstwa, a jeżeli z dystyngwowanych, to szczególniej nabożniejsi, którzy mogli raniej wstawać, bo inni panowie i panie, lubiące długo sypiać i nie chcące się pokazać, tylko wystrojone, nie przybywały do kościołów rychlej jak na wielkie nabożeństwo przed południem. Oprócz nabożeństw uroczystych schodzili się panowie i pospólstwo na nabożeństwa parochialne co święto i co niedziela na mszą śpiewaną i na kazanie, jako też na nieszpory. Gdzie się znajdował kaznodzieja lepszy, tam bywał większy nacisk ludu, tak że kościół objąć ich nie mógł. A nie tylko w dni święte, ale też i w dni powszednie z trudna kto mający czas wolny opuszczał mszą świętą. Po wsiach zaś mięszkająca szlachta - jedni możniejsi, którzy mieli pozwolenie od zwierszchności duchownej na kaplice, trzymali kapelanów, którzy dla państwa i służących mniej zatrudnionych co dzień mszą świętą odprawiali, a w wieczór, zszedłszy się wszyscy do kaplicy, odprawiali nabożeństwo, pospolicie z litaniów różnych i pieśni tudzież modlitew złożone, po którym wziąwszy od kapelana pokropienie święconą wodą, na wczas się rozchodzili. W święta zaś uroczystsze zjeżdżali się na nabożeństwo do parochialnego kościoła albo do jakiego bliższego, mianowicie do zakonników, u których więcej niż w parochialnym kościele bywać zwykło nabożeństwa. Który zaś szlachcic nie chował kapelana, tedy sam z domownikami swymi nabożeństwa wieczorne odprawował, do rannych nie zwołując czeladzi, prędzej, niż pan wstał, robotą swoją zaprzątnionej. Spowiedź i komunią wielkanocną wszyscy, nawet i wielcy panowie odbywali. O bractwachBractwa, końcem pomnożenia chwały boskiej z dawna do Polski wprowadzone, były w wielkim szacunku. Te zaś byty znakomitsze: najprzód w szkotach dla studentów tak u jezuitów, jak u pijarów była kongregacja Sodalitatis Marianae. Dzieliła się na większą dla filozofów i teologów i na mniejszą niższych szkół. Każda miała swego prefekta, który w święta pewne z swoimi sodalisami odprawiał kongregacją. Mawiano na niej recitative Officium Immaculatae Conceptionis, potem ksiądz prefekt miał egzortę do sodalisów, zachęcając ich do życia jak najniewinniejszego i do bronienia honoru Matki Boskiej. Egzaminowano potem, jeżeli który sodalis nie jest w jakim znacznym występku notowany; co kiedy się pokazało, zostawał ekskludowany nie tylko z kongregacji, ale też i ze szkół. Ekskluzja ze szkól była tak straszna dla studentów jak klątwa kościelna; wystrzegali się wszyscy przestawać, a nawet i mówić z ekskludowanym, tak jakby z wyklętym. Występek ściągający na siebie ekskluzją bywał pospolicie: przenoszenie się w biegu szkół nieopowiedne z jednych do drugich, gdzie byty dwoiste, jak to trafiało się w niektórych miastach, że były szkoły pijarskie i jezuickie; nocne grasowania i lusztyki po szynkowniach, po dwoistym napomnieniu lub karze szkolnej nie zaniechane; psota wyrządzona jakiej panience albo intryga z mężatką przez męża dowiedziona. Które ostatnie dwa przypadki nie miały żadnego gradusu admonicji, ale prosto karane były ekskluzją z przydatkiem, jeżeli winowajca mógł być pochwycony, stu batogów. W takowe występki, rzadko zdarzane, wpadali sami dyrektorowie uczący mniejszych studentów i sami będąc studentami. Ci zazwyczaj bywali mężczyźni dorośli pod wąsami i nie tak dla nauki, jak dla sposobu do życia szkoły traktowali, po skończonym raz kursie filozoficznym i teologicznym zaczynając go drugi raz albo też wziąwszy patenta z jednych szkół, o dobrym sprawowaniu się świadczące, przenosząc się do drugich. Mali sodalisowie za małe przewinienia, jako to nieodbywania powinności sodaliskich, nieskromne sprawowania się podczas kongregacji, nieznajdowanie się częste na niej, karane bywały degradowaniem sodalisa na tyrona. Sodalis był ten, który był przyjęty do księgi sodaliskiej i w obecności kongregacji uczynił niby profesją; był to pewny formularz, którym sodalis każdy obowiązywał się szczególniejszym sposobem służeć Najświętszej Pannie tak nabożeństwem do niej, jako też niewinnym życiem. Tyro nazywał się, który dopiero do kongregacji przystępował i miał pewne czasy do wysługi i nauczenia się Sodalitatis obowiązków zamierzone. Sodalisowie na kongregacjach zasiadali w ławkach, tyronowie stali na środku w oratoriach albo klęczeli, jeżeli co przewinili; i była to wielka kara na sodalisa, kiedy z ławki został rugowanym i w rząd między tyronów stojących, tym bardziej klęczących, skazanym. Sodalis Marianus wiele znaczył między studentami. Największe zaklęcie bywało: "Uti sum sodalis Marianus"'; albo też największe wyrzucenie płochości lub nienabożeństwa: "Sodalis Marianus a swawolny albo nienabożny." Takowa święta ambicja wielce służyła młodzieży szkolnej do wprawienia onej w bogobojność. Nie tylko zaś sami studenci składali kongregacją Sodalitatis Marianae, ale nawet i ludzie doskonali przyjmowali ją. Tak palestra lubelskiego trybunału i magistrat tamtejszego miasta trzymali to institutum Sodalitatis, z tą tylko różnicą, że się z studentami ani sami z sobą nie łączyli. Palestra miała osobną swoją kongregacją, magistrat osobną. Przepraszam Czytelnika mego, żem się z opisaniem Sodalitatis Marianae za dużo rozszerzył, bo ponieważ ta Sodalitas razem z kasowaniem jezuitów zgasła, u pijarów zaś, choć jest, to nie w takim poważeniu, więc chciałem, aby ślady jej w piśmie moim potomności zostawić. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|