, Józef Ignacy Kraszewski - Historia Sawki, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
HISTORIA SAWKI
Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem, jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko
by wam było jej słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiej a tak prostej powieści.
Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do
niepoznania ubierze po swojemu, tak że kura będzie się mogła nazwać pulardą i nie dosmakujecie
się w niej kwoczki kusej, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje
i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i
trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jej zaostrzyć. Pojmując to dobrze,
postanowiłem dla waszej zabawki, zepsuć moim opowiadaniem prostą Sawki historię.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem
jaśnie wielmożnych). Sawka urodził się we wsi hrabiego Gronostajskiego, leżącej na wesołym i
urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami
niebieskimi wygrzewa się spokojnie na słońcu, nie kłopocąc o swoje jutro, wycinając zielone gaje,
rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzekom swoim i stawom. O! na Wołyniu to
życie; tu szlachetka jaki taki jeździ, je, pije, ubiera się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcej
niż cały klucz gdzie indziej...
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi... Biedny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą
na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie
ciemne i smrodliwe, wydzierają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom jak na
szyderstwo, że się dobrze mają i mieć powinni.
W starej chacie, stojącej na końcu sioła, niedaleko paradnej karczmy bogatego arendarza,
ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego
poddaństwa. Matka jego, Hrypina, leżała sama na mizernym łóżku; w chacie wszystkich tego dnia
wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z sierpem, siostra z
przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabierali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wie
gdzie. Jedno tylko pozostało, co jej wody podawszy, gdy ją bole wzięły, pobiegło po starą
Czyżychę. Czyżychy przecie ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jej ekonom się obawiał
trochę, choć się do tego nie przyznawał. Stara Czyżycha była czarownicą, babą lekarką, płaczką na
wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niej
się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tym było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc
popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała... miała
choroby i nędzę na swoje posługi... a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał.... A
komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże... Chłopak od Hrypiny pobiegł po
Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod cerkwią starą; siedziała znachorka na progu,
podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka,
nim słowo powiedział, odgadła z czym przyszedł.
- Dobry deń, matko!
- Dobry deń, synku... Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jej to już czas byłoby
rodzić, bo donosiła syna do pory... powiedzcie, że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i nie wiedział co począć; aż mu
Czyżycha powiedziała:
- Nie stój, Parchomie, i nie wyszczerzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce wody
nie ma komu podać, pewnie ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bolach pocieszał.
- Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła, żeście słaba i oto już tu idzie... tylko co jej nie
widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różanego w ręku, wtoczyła się
Czyżycha i do łóżka słabej przyszła.
- Dobry deń, matko Hrypino - rzekła - syna rodzicie, pociechę na stare lata... Da Bóg będą
chrzciny ta i miód! Nie frasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w
sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam choć z tym łatwiej! Żeby czego jak
tego! jest kowal, kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar i pomoc, i
pociecha na starość...
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biednej Hrypinie,
Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawka.
- A co, nie mówiłam, że syn będzie! - zawołała. - Dał Bóg syna, matko! cieszcie się.
I podała dziecię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła, a chłopaka pchnęła na
łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie...
- Niech się ojciec u ekonoma wyprosi - powiedziała - ta i przyjdzie gotować się na chrzciny.
Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego
żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u Żyda, byle sute chrzciny wyprawić dla syna. Już
taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili na zdrowie
trzeciego chłopca, jak pili my i jedli za tamtych dwóch, ci się zdrowe chowają.
- Gdzie nas tam na chrzciny stać - słabym głosem powiedziała Hrypina - ciężej to teraz jak
bywało. Dawniej z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chleb z
kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta...
- Cicho - przerwała stara - cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobrej myśli... Jakoś to będzie.
Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i
arendarz pokredytuje na to, co tam Pan Bóg z pola da... A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc, kręciła się baba koło Sawki, który krzyczał wniebogłosy, jakoby wymawiał
matce, że go na świat biały wydała, gdy jej o to nie prosił. Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą
na ramieniu i z płaczem radosnym syna wziął na ręce.
- Nu, dał wam Bóg trzeciego - powitała go Czyżycha cieszcie się Hryćko, a pocałujcie
Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie
tymczasem bić olej, ta i po wódkę poślijcie, bo się tu nie obejdzie bez niej. A nie żałujcie na
chrzciny.
- Kiedyż bo ciężko, matko Czyżycho - ozwał się Hryćko...
- Oj, nie gadajcie tego - przerwała mu stara. - Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to
żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole... nie pomrzemy z głodu, ot i ja wam coś
przyniosą, pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonymi rękoma koło łóżka, poszedł zaraz w drugą
stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój
wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu ekonom do jakiej roboty nie wygnał, wkrótce
do Hrypiny zbiegać zaczęły stare sąsiadki i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor
ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami; te pożyczały, czego brakło;
tamte w robocie pomagały wesoło - i zaruszało się w pustej chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiero gdy z zachodzącym słońcem powróciła gromada z pola! Dopiero to toczył się
kto żył do Hryćkowej chaty. I było tak aż do chrzcin i dzień jeszcze po chrzcinach, bo sute były, a
wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop,
diak i starosta cerkiewny. Otóż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał
przy chrzcie, gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i
pełna pierś matki wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić, jak się wychował? Jest-li wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u
naszych wieśniaków?... Co umieją, czym są, tym się stają, sami o tym nie wiedząc i bez pracy tych,
co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy,
konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przechodzi do ich serca...
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co
starszej siostry lub brata, wygrzewa się w piasku lub płocie przed chatą razem z kurami domowego
śmieciska i starą lochą, gospodynią podwórza... Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek
chleba, zimny kartofel, który zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o kromkę
spleśniałą walczyć musi z równie głodnymi psem i kotem, uczy się wzywać litości i nie darować
swego... wydziera matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu,
na deszczu, na wygrzanej ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, której
ziarno ma tyle siły, że jej z ziemi nie potrzebuje, i karmi się potężnie na wydmie piaszczystej...
Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek
chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze
się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonej trawy w
burzanach dzikiego bzu, za wsią rosnących; już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące
posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się
garnki potłuką i matka obije, i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga... Już mały, a potrzebny - i
rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie, co umie Sawka, choć on chłopięciem takim ledwie, jakie u panów chodzi z niańką
na paskach... W cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białej
trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu; gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż
długimi włosy proch przed nim zamiecie; on wie, gdzie wypas wolny, gdzie szkoda; on zna wieś i
chaty; on poznał miary; on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od
sąsiednich, choć i te, i te czarne i kudłate; on wie drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na
rozdrożu, gdzie ojciec często przesiaduje... A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia
obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dojrzał nie odrósłszy od
ziemi; on wszystko wie i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrosny. A nikt, nikt nie
powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe - cierpieniem,
posłuszeństwo - strachem, miłość potrzebą. O biedne, stokroć biedne dziecię! i dziwujecie się
potem, że z seciny wyrastających samopas, dziko jak chwasty pod grotem dzieci, wyrośnie dziesięć
ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczej, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilie wonne wśród chwastów, bo Bóg dobry i gdzie
nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, czy marzeniem, uczy przeczuciem anioł stróż, duch Boży i
przychodzą im cnoty do serca jak nasiona niebieskich kwiatów nad wody, nie wiedzieć skąd, nie
wiedzieć jak... Nieraz prawda, sto razy na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale
jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąć w błocku na rudawinie? Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugimi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi.
Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miała, ale wtedy
poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącej na słońcu pszenicy, hreczki, prosa,
od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły nie miał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał,
póki kogo silniejszego nie wywołał z chaty. A potem gdy począł chodzić, już był ojcu i matce
posługą... udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przynieść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od
sąsiada.
I zaraz myśleć począł, a pierwsze, co się w małej głowie jego pomieściło, było: trzeba na
chleb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do
chwili wielkiej, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za
kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta
żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie
zapragnął spoczynku, nigdy się nie odkradał od pracy, zawsze był do niej gotów, z uśmiechem, z
poskokiem.
W wolne chwile on dumał na progu chaty o jutrzejszej robocie lub budował te młynki na
wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali też
rodzice najmłodsze dziecię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba,
tłuściejszą miską strawy liczbą kartofel, tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczej objawić
się nie mogła.
Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy
szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za
ostatni grosz i białą uszył sukmanę, naszywaną sznurami z kapturem, w której Sawce było, jak się
czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie, idąc do cerkwi, w cerkwi samej i
powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas.
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode... już w pracy ciężkiej na wiek, przecięte tylko
niewielą przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem, liczącym się w chacie potrzebnym.
Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę.
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo też Bóg zesłał na chatę ciężkie lata.
Naprzód zmienił się dawny ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać
włóczebnem, kwaterką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia,
właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu pełnomocnikowi, który zaraz
pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy porządek wprowadził. Nie dość, że
nie było karbów, tabeli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiece nie liczyły się za nic, że prządki w
dzień szły do rządcy na folwark, nie dość, że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień,
czekając nieraz świtu w polu, ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, którymi przemyślny
plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nie śmiał, bo któż
nie wie, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzej niż za
nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia... łatwiej darują złodziejowi, niż temu co się śmie
skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, nie podobna!
Nowy ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i
wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który, do
rządcy poszedł i poskarżył się, to rządca poprawił jeszcze po ekonomie... Pan był daleko, Pan Bóg
wysoko, jak mówi proste przysłowie: a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożej, co by uśmiechem wyciśniętym strachem
ekonoma poskromić mogła; nie było dostatku, którym by się dał ująć; sjemia niewielka, a gnali ich
bez ustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali
ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat
chodził za pługiem jako tako na swoim polu, toteż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz
wraz szedł do pracy, matka podobnie... Ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego
ognia, zimną strawę roznosząc na cztery strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a
wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i
ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał słabnął chodząc za owieczkami... i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zblili z czterech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za
pogrzeb zapłacić, i popłakała matka, i zadumał się ojciec, i zawodzili na pogrzebie, wiodąc go na
mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na
nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie...
- Tak mu było przeznaczono! - mówiła Hrypina płacząc. A ojciec powtarzał: - Pójdziemy i
my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła, nałajała ojcu i matce.
- Porzućcie narzekać... Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego.
Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma... nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwierających trudach, musieli biedacy
zapomnieć o starszym synu... A na miejsce najstarszego wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy
razy ze łzami prosił ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do
ekonomowej i wyniosła z domu do ostatniej kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa
gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancję do męża, a dlatego chłopaka nie
puszczali.
Gdy Hrypina ostatni raz z próżnymi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska
kwaśną miną i na tym się skończyło. Hrypina milcząca, z suchymi oczyma powróciła do chaty. W
chacie rady dać sobie nie było można, nie było nieraz komu jedzenia gotować, gdy gospodarza i
gospodynie wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał; jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził
zasępiony, blady i siadywał w progu chaty, patrząc w milczeniu na mogilnik, który widać było na
wzgórzu, między brzozy i dębami, najeżony krzyżami i posypany mogiłkami. A Czyżycha, która
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl