, J.Wiśniewski Anorexia nervosa, E-booki, książki i inne, pobierz pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anorexia nervosa

Pierwszy raz zobaczyła go w Wigilię. Siedział na beto­nowej płycie przy ich osiedlowym śmietniku i płakał.

Ojciec powinien lada chwila wrócić z dyżuru w szpitalu; mie­li zasiąść do Wigilii. Nie mogła się doczekać. Karp skwierczący na patelni - tak cudownie pachniało w całym mieszkaniu - ko­lędy, choinka przy nakrytym białym obrusem stole. Tak przytul­nie, ciepło, rodzinnie i bezpiecznie. Czy może być świat lepszy niż ten wigilijny?

Dlatego tylko, dla dobra wigilijnego nastroju i dla zachowa­nia „rodzinnej zgody i harmonii”, nie zaprotestowała, gdy mat­ka poprosiła ją, aby wyniosła śmieci. W planie Wigilii jest choin­ka, pieczenie karpia i fryzjer rano, ale nie ma śmieci, które mogłyby poczekać do jutra!

Akurat teraz - było już ciemno! Poza tym nie znosiła osie­dlowego śmietnika. Był jak śmierdząca, ohydna więzienna klat­ka. Ale dla jej matki Wigilia nigdy nie była powodem, aby bodaj trochę odstąpić od ustalonego harmonogramu. „Dzień musi mieć plan” - powtarzała przy każdej okazji. Wigilia różni się tyl­ko planem i poza tym jest zaznaczona na czerwono w jej filofaksie. To nic, że Jezus, nadzieja i pasterka. Zupełnie nic. Wigilia, 11:30, fryzjer - przeczytała kiedyś przypadkiem w jej kalendarzu pod datą 18 października. W połowie października zarezerwo­wany fryzjer na Wigilię! Tego nie robią nawet Niemcy w Bawa­rii! Ten jej cholerny filofax jest jak lista wyroków na dany dzień - myślała czasami.

Rozmawiała kiedyś z nią o Wigilii. Wtedy, kiedy jeszcze roz­mawiały o czymś ważniejszym niż lista zakupów w spożywczym za rogiem. To było tuż przed maturą. Przeżywała okres totalnej fascynacji religią. Zresztą, pół żeńskiej części ich klasy to miało. Chodziły na wykłady do Akademii Teologicznej - niektóre pew­nie tylko dlatego, że podkochiwały się w przystojnych chłopcach w habitach - uczyły się modlitw, uczestniczyły w akademickich mszach. Czuła, że jest lepsza, spokojniejsza i taka uduchowiona poprzez ten kontakt z religią.

To wtedy właśnie, gdy któregoś dnia przy przedświątecznym myciu okien stały tak blisko siebie, że się niemal dotykały, zapyta­ła matkę, czy ona także odczuwała kiedyś takie „mistyczne” ocze­kiwanie na Boże Narodzenie. Teraz wie, że wybrała zły moment na to pytanie. Matka przy sprzątaniu była zawsze wściekła, uważa­ła bowiem, że to bezsensowna strata cennego czasu i ona nigdy nie zrozumie, jak te wszystkie gospodynie domowe mogą nie wpaść w depresję po tygodniu takiego życia. Pamięta, że matka odłożyła ścierkę na parapet, cofnęła się o krok, aby móc patrzyć jej w oczy i powiedziała tonem, jakim zwracała się do studentów:

- Mistyczne oczekiwanie?! Nie. Nigdy. Przecież w Bożym Narodzeniu nie ma żadnego mistycyzmu, córeczko.

Pamięta, że nawet w tym „córeczko” nie było bodaj odrobiny ciepła. Zresztą, znała to. Przeważnie po „córeczko” na końcu zdania szła do pokoju, zamykała się i płakała.

- Wigilia i Boże Narodzenie to przede wszystkim elementy marketingu i promocji. Jak inaczej syn cieśli z zabitej dechami Galilei stałby się idolem porównywalnym z tymi twoimi Madonną lub Jacksonem. Cały ten jego dział promocji, tych dwunastu apostołów, łącznie z najbardziej medialnym Judaszem, to jedna z pierwszych tak dobrze zorganizowanych akcji, która wypromo­wała prawdziwą gwiazdę. Cuda, tabuny kobiet gotowych zdej­mować majtki na każde jego zawołanie, ciągnące za idolem od miasta do miasta, masowe histerie, zmartwychwstania i wniebo­wstąpienia. Jezus, gdyby żył dzisiaj, miałby agenta, prawnika, ad­res e-mailowy i stronę WWW.

Podniecona swoim wywodem, ciągnęła z zapałem:

- Oni mieli strategię i Biblia to opisuje w szczegółach. Bez dobrej promocji nie wstrząsa się cesarstwem i nie instaluje się nowej religii.

- Mamo, co ty mówisz, co za strategia - przerwała jej pro­szącym głosem - jaki dział promocji, oni przecież widzieli w nim syna Boga, mesjasza...

- Tak?! Niektóre z tych panienek, co spędzają noce pod ho­telem Jacksona na deszczu lub mrozie, też myślą, że Jackson jest Jezusem. Jezus, córeczko, to po prostu idol pop kultury. A to, co ty mówisz, to są wszystko legendy. Tak samo jak ta o dziecięcym żłobie, pasterzach ze łzami w oczach, wole i osiołku. Bo prawda historyczna jest zupełnie inna. Nie było żadnego spisu ludności, który zmusił Marię i Józefa, aby odbyli podróż do Betlejem. O tym wiedzą nawet ci, co nie są teologami.

Zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko i mówiła dalej:

- A nawet gdyby był, to do spisu nie zapraszali takich bieda­ków jak cieśla z Nazaretu. Trzeba było mieć albo ziemię, albo niewolników. Poza tym spis miał być rzekomo w Jerozolimie. Jedyna droga do Jerozolimy z Nazaretu prowadziła wtedy przez dolinę Jordanu. W grudniu dolina Jordanu jest wypełniona bło­tem po szyję wysokiego mężczyzny. A Maria nie należała do ol­brzymów i była w ciąży z Jezusem, jak pamiętasz - skończyła, uśmiechając się z lekką drwiną.

Nie mogła w to uwierzyć. Jeśli to nawet prawda - a najpraw­dopodobniej tak, jej matka słynęła z mówienia prawdy, głównie naukowej, za co dostała habilitację już w wieku trzydziestu czte­rech lat - to czy musiała jej mówić to dwa dni przed Wigilią, gdy ona tak bardzo to przeżywa i tak bardzo w to wierzy? I tak bar­dzo czeka na ten dzień?

Pamięta. To właśnie wtedy, przy tym oknie, postanowiła, że już nigdy nie wysłucha niczego, co będzie chciała powiedzieć matka po „córeczko”. Gdy kiedyś po latach opowiedziała tę rozmowę najlepszej przyjaciółce, Marta skomentowała to do­sadnie, jak tylko ona to potrafiła:

- Bo twoja jest jak współczesna hetera. Tak w starożytnej Grecji nazywano wykształcone i oczytane kobiety. Przeważnie były samotne, bo żaden mężczyzna ich nie chciał. A twoja mat­ka jest na dodatek heterą walczącą i chce objaśnić świat samo­dzielnie i na własną rękę. Ale to nie jest wcale żadna samodziel­ność. Jeżeli facet często robi to sobie sam, to wcale nie znaczy, że jest samodzielny. Twoja matka jest jak ten facet.

Chociaż to było już tak dawno temu, zawsze myśli o tym w Wigilię. I o ojcu. Czasami, szczególnie ostatnio, tuli się do nie­go wcale nie z czułości ani pragnienia bliskości lub z tęsknoty. Tuli się, aby mu wynagrodzić lodowaty chłód jego zorganizowa­nej żony. Myśli, że w ten sposób przywiąże go do siebie i domu. Gdyby ona była mężem jej matki, odeszłaby wiele lat temu. Nie wytrzymałaby takiego chłodu. Bo jej matka potrafiła być zimna jak skroplony azot. A on wytrzymuje i jest tutaj. Wiedziała, że jest tylko dla niej.

Dzisiaj też to zrobi. Dzisiaj też przytuli się do niego i obejmie go. On będzie jak zwykle zaskoczony, położy głowę na jej ra­mieniu, mocno uściśnie, pocałuje jej szyję, powie szeptem „có­reczko”, a gdy się rozdzielą, będzie miał zaczerwienione oczy i będzie tak śmiesznie udawał, że coś wpadło mu do oka. I to jego „córeczko” jest takie piękne. Takie pełne czułości. Takie wigilijne właśnie.

Ale dzisiaj zrobi to tak od siebie. Bo dzisiaj jest wigilijnie rozczulona. Poza tym nie zna innego mężczyzny, który byłby chociaż w przybliżeniu podobny do jej ojca. Takich mężczyzn już nie ma.

Dlatego, i aby była zgoda, harmonia i wykonał się ten choler­ny plan Wigilii z filofaxu jej matki, wyniesie te śmieci. Zaraz i natychmiast. Będzie nawet udawała, że robi to chętnie.

Zeszła z dwoma pełnymi wiadrami. Było wietrznie i zacinał deszcz ze śniegiem. Wpatrzona w okna migoczące blaskiem cho­inkowych lampek, otworzyła kluczem śmietnik. Popchnęła nogą drucianą bramkę i zobaczyła go. Siedział po turecku na postrzę­pionej tekturze przy dużym śmietniku na wprost wejścia i osła­niał dłońmi od wiatru świeczkę stojącą na gałęzi choinki. Pło­mień świeczki odbijał się w jego oczach i płynących z nich łzach.

Stanęła jak wryta. Puściła oba wiadra, które z hukiem upadły na beton i przewróciły się. Chciała odwrócić się i uciec.

- Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć - powiedział cicho zachrypniętym głosem. - Pomogę ci zebrać te śmieci.

Zaczął się podnosić.

- Nie! Nie! Nie chcę. Zostań tam, nie podchodź do mnie - wrzasnęła.

Chwyciła wiadra, odwróciła się i wybiegła, zatrzaskując z hu­kiem bramkę śmietnika. Biegła na oślep przez błoto osiedlo­wych trawników, na których nawet wiosną nie ma trawy. Wpa­dła do klatki schodowej. Ojciec wyjmował listy z ich skrzynki. Wpadła na niego i przytuliła się z całych sił.

- Córeczko, co się stało?

- Nic. Przestraszyłam się. Po prostu się przestraszyłam. Ten człowiek tam w śmietniku...

- Jaki człowiek? Co ci zrobił?

- Nic nie zrobił. Po prostu tam był. Siedział i płakał.

- Co ty mówisz? Zaczekaj tutaj. Nie ruszaj się stąd. Pójdę i sprawdzę.

- Nie! Nigdzie nie idź. Chodźmy do domu.

Wysupłała się z jego objęcia, poprawiła włosy i ruszyła scho­dami w górę. Wziął od niej wiadra i poszedł za nią. Mogli je­chać windą, ale chciała się uspokoić po drodze. Tak aby matka nic po niej nie poznała, gdy wejdzie do mieszkania. Pomyślała­by, że jest histeryczką. Jej ojciec zrozumiał to natychmiast. Bez jednego słowa. Dlatego szedł za nią na ósme piętro, opowiada­jąc o swoim dyżurze w szpitalu i delektując się zapachami wydo­bywających się z mieszkań, które mijali po drodze. Do mieszka­nia weszła uśmiechnięta. Matka nic nie zauważyła.

Dowiedziała się, jak ma na imię, gdy wjechał swoim sa­mochodem w punto, którym Marta jechała na swój ślub.

Marta była jej najlepszą przyjaciółką. Od zawsze. Nie pamię­ta czasów, kiedy nie było Marty w jej życiu. Marta też będzie do końca. Cokolwiek to znaczy.

Gdyby Marta miała czas i zrobiła test na inteligencję, to ona mogłaby z dumą powiedzieć, że jest przyjaciółką najbardziej in­teligentnej kobiety w tej części Europy. Ale Marta ani nie miała na to czasu, ani nie było to dla niej istotne. Marta wykorzysty­wała swoją inteligencję głównie po to, aby przeżywać emocje. Ta wiejska dziewczyna - przyjechała na studia do Krakowa z zapa­dłej Sękowej, gdzie „telefon miał tylko proboszcz i jego kochan­ka”, jak sama mówiła - nagle odkryła świat. Po roku anglistyki zaczęła równoległe studia na filozofii. „Krztusiła się” życiem w Krakowie. Nie odbyło się nic ważnego w operze, teatrze, mu­zeum, filharmonii i klubie, w czym nie uczestniczyłaby Marta.

To właśnie w klubie poznała tego ślicznego quasi-artystę w skórzanych spodniach. Powtarzał trzeci rok na Akademii Sztuk Pięknych, ale zachowywał się jak Andy Warhol na stypen­dium ministerialnym. Nie dość, że jak Warhol, to jeszcze był z Warszawy, co przy każdej okazji podkreślał. Kraków miał za­niemówić. Oszaleć i paść na kolana, bo przyjechał geniusz.

Nie znosiła go od momentu, gdy Marta przedstawiła ich so­bie w autobusie.

Siedział bezczelnie i mówił o sobie tak głośno, że cały auto­bus musiał to słyszeć. Marta stała, ona stała i ta kaszląca sta­ruszka z laską obok też stała. A ten „war(c)hoł” siedział w tych swoich skórzanych przetartych spodniach i wygłaszał wykład o swojej roli w współczesnej sztuce.

Marcie wydawało się to jednak piękne. Zakochała się. Praw­dopodobnie tylko „chemicznie”, ale skutki były opłakane. Kar­miła go ze swojego stypendium, kupowała mu hektolitry alko­holu ze swoich oszczędności, nawet dawała mu pieniądze na jego przejazdy autobusem, aby mógł imponować licealistkom swoimi wykładami w drodze na akademię. To dla niego przesta­ła bywać. A jeśli już bywała, to stała jak szara myszka zaraz za warszawskim „war(c)hołem” i patrzyła na niego z podziwem, gdy opowiadał wszystkim, co to on zrobi w życiu, gdy tylko „to beztalencie mszczące się na prawdziwych artystach” - miał na myśli profesora, który go drugi raz oblał na egzaminie - „po­zbędzie się genetycznej zawiści”.

Mówiła Marcie, że ma się opamiętać. Prosiła, błagała, grozi­ła. Ale Marta nie słuchała - była w tym czasie jak w reakcji che­micznej. Musiało coś się zdarzyć, aby tę reakcję zatrzymać.

Zdarzyło się. Za pięć dwunasta. Prawie dosłownie.

Ślub Marty był wyznaczony na dwunastą w południe w pewien październikowy piątek. Jechali punto Marty do Urzędu Stanu Cywilnego. Marta, w wypożyczonej sukni ślubnej, prowadziła. Artysta, czyli pan młody, siedział obok, bo nie miał prawa jazdy. Odebrali mu za jazdę po pijanemu. Ona jako oficjalny świadek siedziała na tylnym siedzeniu. Marta była podniecona i pijana - rano wypiły we dwie pół butelki bułgarskiego koniaku na pusty żołądek, bo nie mogła przełknąć śniadania z podniecenia.

Marta myślała, że zdąży, zanim żółte światło zmieni się w czer­wone. Nie zdążyła. Usłyszały huk, Marta krzyknęła: „O kurwa” i zrobiło się cicho. Uderzył w tył z prawej strony. Wina Marty była oczywista.

Artysta wysiadł gwałtownie, zostawiając otwarte drzwi. Pod­szedł do tamtego auta. Otworzył drzwi, wyciągnął kierowcę i bez słowa zaczął okładać go pięściami. Marta, z czerwonym plamami krwi na welonie i sukni ślubnej, podbiegła do artysty i wepchnęła się między niego i kierowcę tego drugiego samochodu. W pewnym momencie, po przypadkowym uderzeniu w twarz, upadła na asfalt. W tej samej chwili kierowca z całych sił uderzył w twarz artystę.

Widziała to wszystko dokładnie, siedząc w punto. Gdy Mar­ta po przypadkowym ciosie artysty upadła na asfalt, energicznie otworzyła drzwi, wysiadła z samochodu, podbiegła do leżącej przyjaciółki i uklękła przy niej. Kierowca przykląkł także.

- Jest mi tak bardzo przykro. Nie chciałem tego. Ja miałem zielone światło. Dlatego ruszyłem. Jest mi tak bardzo przykro. Miałem zielone. Niech mi pani uwierzy. Miałem zielone - po­wtarzał bez przerwy, nachylony nad Martą.

Artysta podniósł się i z całych sił popchnął go, przewracając na Martę. Usłyszeli wycie policyjnej syreny i głos:

- Proszę się natychmiast uspokoić. Wszyscy z dokumentami do mojego auta. Wszyscy!

Młody policjant wskazywał na poloneza zaparkowanego na wysepce przystanku autobusowego.

- My nie mamy czasu - wykrzyknął artysta - o dwunastej w południe jest nasz ślub!

Marta podniosła się z asfaltu, podeszła do niego i powiedzia­ła spokojnie:

- Nie ma żadnego ślubu. Przeproś tego pana i spierdalaj, ty gnojku.

Dosłownie tak! To była znowu ta stara, normalna Marta. Na­reszcie!

Pamięta, że w tym momencie wpatrywała się w oczy tego mężczyzny i wiedziała, że zna to spojrzenie.

- Ja miałem zielone. Ja bardzo panią przepraszam - powie­dział bezradnie.

Marta zerwała welon z głowy, wytarła nim zakrwawiony nos, zgniotła w dłoni i rzuciła na asfalt. Chwyciła mężczyznę za ramię.

- Ja wiem. Niech pan przestanie wreszcie przepraszać. Moje ubezpieczenie zapłaci za wszystko. Nawet pan nie wie, co pan dla mnie zrobił.

Podeszła do niego, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

Nie rozumiał, o co chodzi. Stał jak osłupiały.

W tym momencie przypomniała sobie, skąd go zna. To prze­cież on siedział przy śmietniku w tamtą Wigilię.

Artysta zniknął w tłumie gapiów, którzy zdążyli zebrać się na chodniku.

- Pomogę pani ściągnąć auto z jezdni - powiedział mężczyzna. Wepchali we trójkę punto na chodnik.

- Mam na imię Andrzej. A pani?

- Marta. A to moja przyjaciółka Ada. To znaczy Adrianna. Spojrzał na nią uważnie. Podał jej rękę i powiedział cicho: - Andrzej. Przepraszam, że przestraszyłem panią wtedy w Wigilię.

Tak sobie po prostu! Tak jak gdyby ta Wigilia była przed ty­godniem. A przecież minęły prawie dwa lata.

Był wysoki. Miał czarne włosy, zaczesane do tyłu. Szeroką bliznę na prawym policzku i bardzo szczupłe dłonie. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który miałby tak szerokie i pełne wargi.

Jego glos był lekko zachrypnięty i niski. Pachniał czymś, co jej przypominało jaśmin.

- Mam na imię Ada. Pamiętasz to jeszcze? To było prawie dwa lata temu.

- Tak, pamiętam. Szukałem cię wtedy. Długo cię szukałem. Ale nie znalazłem. Chciałem cię przeprosić. Dopiero dzisiaj. Ten wypadek...

Uśmiechnęła się do niego.

- Nie ma za co przepraszać. Mieszkam w bloku zaraz przy śmietniku.

- Dlaczego tam wtedy siedziałeś?

Nie odpowiedział. Odwrócił głowę i zaczął rozmawiać z Martą. Po chwili poszedł do swojego samochodu, zjechał do zatoczki i wrócił do nich. Marta, w poplamionej krwią sukni ślubnej, budziła sensację. Tłum gapiów na chodniku nie prze­rzedzał się.

Gdy załatwili wszystkie formalności z policjantem w polone­zie, zapytał:

- Gdzie mam was wywieźć z tego przedstawienia?

- Pojedźmy do mnie - odparła Marta. - Musimy to uczcić.

Po drodze wstąpili do restauracji, gdzie miało odbyć się we­selne przyjęcie. Dowiedzieli się, że goście dzwonią nieustannie, ale Marta nie przejęła się tym w ogóle. Kazała zapakować cały alkohol, który zamówiła, i półmiski z jedzeniem. Przenieśli to wszystko do samochodu Andrzeja i pojechali do mieszkania Marty. Już dawno nie widziała przyjaciółki tak szczęśliwej.

Po kilku kieliszkach wina zaczęli tańczyć. Przytulona do An­drzeja poczuła, że on jest jej dziwnie bliski.

Nad ranem odwiózł ją taksówką do domu. Wysiadł z nią i odprowadził pod klatkę schodową. Gdy przechodzili obok te­go śmietnika, podała mu rękę. Ścisnął ją delikatnie i już nie pu­ścił. Przy klatce schodowej podniósł ją do ust i dotknął wargami.

Ko...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl