,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z CHOMIKA VALINOR JOANNA CHMIELEWSKA STARE PRÓCHNO Autobiografia tom 6 Nosem już mi powychodziły te wszystkie młodości i postanowiłam się zestarzeć. Niestety, siła wyższa, czyli tak zwane życie, nie uwzględniło mojej decyzji i uparcie dostarcza mi wrażeń, właściwych dla osoby młodej i pełnej wigoru. Część z tego próbuję wykorzystywać w książkach, ale całości nie daję rady, niechże się zatem ta orgia głupich przypadłości nie zmarnuje i znajdzie miejsce w upiornej autobiografii, która wcale nie spełniła swojego zadania. Jak napomknęłam na samym wstępie do pierwszego tomu, zaczęłam ją pisać po to, żeby uniknąć pytań, powtarzanych po tysiąc razy, i hurtem udzielić odpowiedzi na wszystko. No i rezultat jest... proszę bardzo, ktoś zgadnie, jaki...? We wrześniu Anno Domini 2002 w kolejnym wywiadzie zapytano mnie żywiutko i z zachłannym wręcz zainteresowaniem: Skąd biorę pomysły do książek? Czy bohaterowie moich utworów są prawdziwi i żyją? Czy mieli do mnie pretensję za zrobienie z nich bohaterów? Czy Lesio istnieje? Ile z tego wszystkiego przeżyłam osobiście? Czy bohaterka to całkiem ja, a jeśli nie całkiem, to w jakim zakresie? Jak to się stało, że zaczęłam pisać i dlaczego? I wszystkie inne tym podobne. Na szczęście najpotężniejsze oberwanie chmury nastąpiło w Rosji, gdzie, zamiast mnie, odpowiadał tłumacz, niech mu Pan Bóg da zdrowie, który odpowiedzi znał na pamięć, ja zaś mogłam sobie pomilczeć, siląc się tylko na uśmiech, mam nadzieję, że miły. Za ruskich dziennikarzy do polskich nie mogę mieć pretensji, ale i naszym nic nie brakuje, z czego wynika, że autobiografię, jako pomoc życiową, mogę spokojnie pod tramwaj podłożyć. Ukoronowaniem tych wysoce pożądanych skutków jest straszliwe dzieło pana Tadeusza Lewandowskiego, z którego to dzieła nareszcie dowiaduję się co myślę, co robię, jakie miewam poglądy i co też wyczynia moja, łagodnie mówiąc, mocno zwichrowana osobowość. Zdaje się, że miał to być wywiad. Komentarzem do wywiadu zajmę się na końcu, uparcie bowiem usiłuję zachować coś zbliżonego do chronologii. Ale przysięgam! Po napisaniu niniejszego tomu, o ile później będę jeszcze żywa, nikomu na żadne pytanie nie odpowiem! Niech sobie przeczyta wszystko i rychło mu się odechce, a głupią ciekawość diabli wezmą... Ostatnimi czasy coraz bardziej jęła mi słodzić życie elektronika. Rzecz jasna, pazurami i zębami broniłam się i bronię przed bezpośrednim kontaktem z tą dziedziną wiedzy ścisłej, a już z pewnością odmawiam zgody na pozostawanie z nią sam na sam. Z krzykiem żądam pomocy, którą w największym zakresie służył mi początkowo Tadzio, syn mojego kumpla z młodych lat, Maćka, a oprócz niego parę innych osób. Zdaje się, że na samym wstępie do owych przerażających kontaktów wyszło na jaw, iż muszę posiadać dwa telefony komórkowe, a nie jeden, a w ogóle nie mogę kupić żadnego, ponieważ nie dysponuję stałym miejscem pracy. Słowo daję, tak było jeszcze parę lat temu, a chodziło, rzecz jasna, o wypłacalność. Okazało się, że mnóstwo osób, zazwyczaj młodych i przedsiębiorczych, korzystało z komórek, nie płacąc rachunków. Wobec tego Tadzio kupił na siebie i przystąpiliśmy do sprawdzania urządzenia przy moim kuchennym stole, obficie oprzyrządowanym. Siedziałam cicho i grzecznie, Tadzio zaś wziął słuchawkę i zaczął dzwonić. W momencie, kiedy się łączył, natychmiast zaczynał dzwonić jego telefon komórkowy. Nikt się w nim nie odzywał. Za trzecim razem Tadzio się zdenerwował. - Co za kretyn dzwoni i rozłącza się od razu...?! - Tadziu, może ty dzwonisz ode mnie do siebie? - wysunęłam żartobliwą supozycję. Tadzio spojrzał na przyrząd, spojrzał na mnie i łupnął się w czoło. - No pewnie! Przecież ja dzwonię do ojca, rany boskie, do nas zawsze była czwarta pozycja, a teraz pani zapisała tu mój komórkowy! Ten kretyn, znaczy, to ja... W słuchawce miałam zapisane: dzieci, to jeden, Teresa, to dwa, Tadzio cztery, mój plenipotent pięć, Julita sześć, Maria siedem... Dzięki czemu kompletnie nie pamiętałam już i zresztą nadal nie pamiętam żadnych numerów telefonów, ponadto cyfra na słuchawce odpadła, bo zrobiło się tego za dużo. Jedyny numer, jaki nie wiadomo dlaczego utkwił na zawsze w którymś zakamarku mojego umysłu, to właśnie numer Maćka, ojca Tadzia. We wszelkich okolicznościach telefonicznych, jakiejś naprawy, zmiany, czegokolwiek, zawsze dzwoniłam do Maćka dla sprawdzenia, czy dobrze działa. Urządzenie często pokazywało dziwne sztuki i kiedyś, wróciwszy z wizyty u niego, stwierdziłam istnienie osobliwej blokady, którą na szczęście już znałam i wiedziałam, że ktoś powinien do mnie zadzwonić, żeby się odblokowało, a możliwe, że mi to odblokowano zdalnie i chciałam się w tej kwestii upewnić. Szczegółów technicznych nie pamiętam i proszę mnie nimi nie dręczyć. Zadzwoniłam do Maćka. - Maciek - powiedziałam tajemniczym głosem. - Jak do mnie zaraz zadzwonisz, to ci powiem, co widziałam w twoim domu, jak wychodziłam. Odłożyłam słuchawkę i Maciek, rzecz jasna, natychmiast do mnie zadzwonił. - Co widziałaś?! - Takiego wielkiego szczura, słowo daję, jak prosiak. Na parterze, właził do góry po rurze kanalizacyjnej. - Nie żartuj...! - Jak Boga kocham. Święta prawda. Powinniście chyba coś zrobić? - O rany boskie...! - jęknął Maciek i rozłączył się. Innym razem, znajdując się poza granicami kraju, zadzwoniłam do niego i poprosiłam: - Maciek, zadzwoń do Tadzia, niech on zadzwoni do Marii, ona mu da telefon do Julity, niech zadzwoni do Julity, żeby przyszła do mnie do domu, ma moje klucze, niech znajdzie taki duży, zielony notes i niech do mnie zadzwoni. Zapomniałam zabrać notes i teraz nie mam przy sobie ani jednego numeru telefonu, do nikogo. - A numer telefonu tej Marii...? - spytał Maciek ostrożnie. - Tadzio ma, bo jej robił zamek u drzwi. A do mnie jest w tej chwili... Czekaj, weź coś dopisania, zaraz ci podyktuję... Tym sposobem moja pamięć znęcała się wyłącznie nad Maćkiem. Komórki to był zaledwie delikatny początek. Dalej poszło rozpędem, ponieważ dałam się namówić na komputer, na co główny wpływ miały błędy składacza. Każdy człowiek, wklepując tekst, robi błędy i od tego jest korekta, żeby je poprawić. Doszłam do wniosku, że z dwojga złego wolę już poprawiać własne niż cudze, zawsze to trochę mniej roboty, i zgodziłam się ustawić w domu niezrozumiałe ustrojstwo, drukować wszystko dla siebie, a składaczowi wysyłać dyskietkę. Rzecz oczywista, do dziś dnia samodzielnie dyskietki nagrać nie umiem, odtworzyć również nie, i za każdym razem albo przychodzi do mnie inteligentna osoba, która dokonać tego dzieła potrafi, albo z komórką przy uchu i z obłędem w oczach spełniam polecenia mojego znajomego, genialnego komputerowca, obdarzonego niewyczerpaną cierpliwością. Najechać myszą, prztyknąć w klawisz... Nawet się to niekiedy udaje. Dziwne. Na komputerze się nie skończyło. Kupiłam sobie Toyotę Avensis. Żeby mnie kto zabił, nie przypomnę sobie, dlaczego porządną, uczciwą Carinę zamieniłam na Avensis, co mi do głowy wpadło? Musiałam mieć chyba zaćmienie umysłu. Tych cholernych Avensis kolejno posiadałam trzy... Zaraz. Miało być chronologicznie. Diabli niech biorą Avensis, jeszcze do niej wrócę we właściwej chwili, do elektroniki również, nie ma obawy, element zatruwający życie trudno usunąć z pamięci. Przedtem jednak zajmę się rokiem dwutysięcznym. W wieku dwunastu lat, czytając rozmaite książki science - fiction, wyobrażałam sobie ten rok 2000 i zastanawiałam się, czy go dożyję. Starannie wyliczyłam wiek, jaki mi spadnie na kark, i zwątpiłam w możliwość osiągnięcia podobnej sędziwości. Zgrzybiałość absolutna, próchno, ekshum. Może z tamtego świata zdołam obejrzeć, co się dzieje na ziemi. Później nie miałam czasu zajmować się głupstwami i rok dwutysięczny wyleciał mi z głowy. Nie skojarzyłam nawet tej epokowej daty z własnymi dolegliwościami i nie podbudowałam wątpliwości. O dolegliwościach pisać nie cierpię, ale już o nich wcześniej napomknęłam, więc niech będzie, ten przechodzony zawał był już za mną, panowie lekarze cieszyli się na drugi, zrobiłam im złośliwość i na drugi nie zapadłam. Za to ugruntowałam w sobie chorobę, znienawidzoną przez świat medyczny, mianowicie arytmię, wstrętną rzecz, utratą życia nie grożącą, do wyleczenia trudną, a dla pacjenta ciężką do zniesienia. Czuje się nieszczęśnik, jakby już umarł i nie wiadomo, co z nim zrobić. Podbudowała się ta obrzydliwość niedokrwieniem serca, niedotlenieniem i od czasu do czasu migotaniem przedsionków. Nie wiem, co to jest migotanie przedsionków, i wcale nie chcę wiedzieć, wystarczy mi, że jest okropne. Rzecz jasna, byłam leczona, internista z kardiologiem wspólnymi siłami dobierali mi medykamenty, w paradę im jednakże wchodziły czynniki towarzyszące, głównie moje cudowne schody, wysokie trzecie piętro bez windy. No, wysokie, jak wysokie, przed wojną byłoby uważane za niskie, trzy metry z drobnymi groszami, cóż to jest! A cztery i pół metra nie łaska? Niestety, w czasach obecnych trzy metry to jest jakiś szał, luksus, rozrzutność wręcz zwyrodniała, na co człowiekowi tyle powietrza nad głową? Że nowe pokolenia lecą w górę, co najmniej o ćwierć metra przerastając swoich dziadków...? No i cóż takiego, mogą chodzić na ugiętych łapach, pochylać się w drzwiach... Gimnastyka jest zdrowa. Inna rzecz, że ciekawa jestem, kto powymyślał te wszystkie normatywy. Jakiś niedożywiony karzełek? No dobrze, wiem, że to taniej, ale jeszcze taniej byłoby poprzestać na szałasach albo zgoła nie budować niczego, tymczasem drapieżne polowanie na szmal rozeszło się już po całym świecie. Jak dżuma. AIDS. Czarna ospa. Karzełek, nie karzełek, każde piętro dowalało mi co najmniej trzydzieści centymetrów i razem wychodził metr albo i więcej, dzięki czemu do wszelkich schodów nabrałam żywiołowego wstrętu. Sam ich widok wystarczy, żebym się gorzej poczuła. Wpadłam w szał i przystąpiłam do budowania sobie parterowego domu, a budować musiałam, bo wszystkie istniejące, gotowe do kupienia, miały piętra. Z sypialni do kuchni trzeba było latać po schodach, co z góry wykluczyłam absolutnie. O perypetiach natury budowlano - administracyjnej nie będę pisała, bo jeszcze dziś na ich wspomnienie mógłby mnie szlag trafić, ponadto większość, szczególnie tych [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|