, Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski.
ŻELIGA
Powieść
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
CZĘŚĆ DRUGA.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Ow człowiek podżyły już, którego znano w Chełmskiem pod imieniem Żeligi, a o którym
później tak dziwne chodziły wieści, że je nieledwie za bajki poczytać było można, przyszedł cale
niespodzianie do państwa Barcińskich do Barcina i przyjęto go zrazu jako podróżnego na nocleg
wedle starego obyczaju i dawnego przysłowia "gość w dom, Bóg w dom." Cóż dopiero gdy tym
gościem był człowiek zmęczony drogą, potrzebujący wypoczynku, ubogi?
Zeliga przyszedł pieszo, z kijem w ręku, tłumacząc się tem, że mu szkapa w drodze zdechła,
a innej nie trafiło się kupić, lub się z niemi, korzystając z jego biedy, nad miarę drożono. A że
naówczas szlachcic ze szlachcicem, bądź co bądź zawsze z sobą byli krewni, i składali wszyscy
jakby jednę rodzinę, choć przybyły nie bardzo jasno ze swych kolligacyj i pochodzenia się
tłumaczył, z jego rozmowy poznać było można, że nie ladajakim był karmazynem.
Mienił się on być obywatelem województwa Kijowskiego, ale szczegółowo opo- wiadać się
wzdrygał, jak i po co wędrował ztamtąd i przybył w Lubelskie. Przyciśnięty mocniej, począł nawet
prosić, aby go o nic nie badano, gdyż ślub był uczynił o tych sprawach nie mówić nikomo, a łamać
go nie chciał. Szanując to zobowiązanie i pan Marcin Barciński i pani Marcinowa już mu dali
pokój, i o nic więcej nie dopytywali.
Wieczór spłynął na bardzo miłej gawędce, gdyż podróżny mimo pozornej i ubogiej
powierzchowności miał o czem mówić i widział dużo świata, jak się to z jego rozmowy okazywało.
Wyznaczono mu bardzo porządną izbę w oficynie na nocleg, a nazajutrz rano w dalszą miał
wyruszyć drogę. Pożegnał się był nawet z gospodarzem i gospodynią z wieczora, pragnąc odejść o
świcie, ale i pan Marcin oparł się temu stanowczo i pani Marcinowa, rada że tak miły gość przerwał
tęskną czasem wiejską samotność, która zdawała się niekiedy ciężyć panu Barcińskiemu.
— Ależ proszęż cię, miły panie a bracie — odezwał się do przybysza, — jeśli cię tam nic w
szyję nie pędzi, po cóż się masz zrywać do dnia, wypocznij sobie do woli.
— I bez ciepłego śniadania nie uciekajcie mi proszę — dodała jejmość, — każę wam piwa
grzanego przygotować, bo ranki bywają dobrze chłodne.
Gdy wyszli na ganek, bo gospodarz choć ubogiego gościa odprowadził na kwa- terę, aby się
przekonać jak mu tu nocleg przysposobiono, przystanął pan Marcin, i szepnął cicho do Żeligi,
ujmując go za rękę:
— Słuchaj bracie kochany, ja się waszmości o nic nie dopytuję, ale nie będziecie mi mieli za
złe, gdy się dowiem, czy jesteście przy zapasie? bo to w drodze mospaneńku wyczerpuje się... nie
ma w tem wstydu między swoimi,
hodie mihi, cras tibi.
Nie jestem ja bogacz, ale tem lepiej ci znam
ludzkie potrzeby. Gdybyś był łaskaw, a przyjął odemnie kilka talarów na wypadek... bardzo by mi
służyć wam miło było.Że tam jakoś w izbie trochę ciemnawo było, nie dostrzegł pan Marcin, jakie
wrażenie te wyrazy uczyniły na Żelidze, ale uściskał pana Marcina serdecznie i zawołał głosem
wzruszenia pełnym:
— Bogdaj my się nam tacy ludzie na kamieniach rodzili, ze złotemi sercami braterskiemi,
jak wasze. Bóg zapłać... nie! nie! chwała Najwyższemu, mam jeszcze tyle grosza ile mi go
potrzeba... przyjmijcie dzięki serdeczne.
W oficynie znalazło się posłanie wygodne i co tylko mógł potrzebować podróżny; Zeliga
był atencją gospodarzy dla ubogiego włóczęgi prawie rozrzewniony.
— Ale cóż to wy, — rzekł ze łzami w oczach i głosie, — tak biednego człowieka porządnie
przyjmujecie, dla mnie byle kącik, byle barłog, abym się tam jako tako przespał, to i dosyć... a wy
jak jakiego wojewodę w te kotary mnie kładziecie, człek się tylko tam popsuje i rozpieści.
— Mój bracie — odezwał się pan Marcin — powiem ci rzecz jednę. Gdy do mnie. wielki, a
znaczny gość jaki zawita, nie tak znów ja bardzo troszczę się o niego; ma on 7. sobą swoją służbę,
pościele i sam się też pieści, da sobie rady. mnie o to głowa nie boli; ale uboższemu bratu posłużyć,
to prawdziwa gościnność, bo o nim nikt nie pamięta, bo on sam o siebie nie wiele się troszczy, a
ludzie też nasi niezbyt spieszą, gdzie się datku nie spodziewają. Temu to wygoda należy od nas bo
się o nią nie upomni, a więcej jej potrzebuje.
Żeliga ukrywał wrażenie, jakie te wyrazy czyniły na nim, pożegnali się oba, czując ku sobie
skłonność. P. Marcin w istocie był człowiekiem rzadkiego serca.
Nazajutrz rano jakoś mżyło, deszczyk popruszał, dzień był wilgotny, wstał do dnia pan
Marcin i zaraz poszedł do oficyny: — zastał właśnie gościa nad stołem odzianego już, bo mu była
jejmość troskliwa przysłała piwa ogrzanego z dobremi grzankami. Powitali się oba wesoło
— E! słuchajcie — rzekł gospodarz — gdzie waść tam po tej ślizgawce i po błocie będziesz
się wlókł, odpocznij dzionek z nami, mamy na objad barszcz z rurą i flaki...
bośmy wołu zabili... Zjesz co Bóg dał... i siły nabierzesz...
Żeliga nie dając się długo prosić przystał na to. Okazało się że dobrze zrobił, bo się jakoś
zaniosło na srogą niepogodę, ranny ów wietrzyk wkrótce zmienił się na szczerą słotę, na
kapuśniaczek, który u nas zwykle trzydziestkę wróży.
Poszli więc z panem Marcinem na gawędę do dworu, przegadali o tem i owem nie
spostrzegłszy się cały czas do objadu, a po barszczu i flakach z majerankiem, które były
przedziwne, grali w warcaby do wieczerzy. Wieczorem, gdy znowu począł się żegnać i dziękować
państwu Marcinostwu za gościnność Żeliga, spodziewając się, że nazajutrz choć cokolwiek się
rozjaśni, pani Marcinowa, żwawa kobiecina, ani mówić nie dała o odejściu, jeśliby pora nie była po
temu. Rada była niezmiernie, że jej męża rozruszał i rozweselił, i że jegomość ani drzemie we dnie,
co jest rzecz po objedzie nie zdrowa, ani gderać, ziewać i w szybę palcami bębnić, przeklinając
słotę, co jest rzecz nudna, nie okazywał ochoty. A godzili się cudownie, jakby lata przeżyli.
— Co do waszego jutrzejszego wyjścia — odezwała się pani Marcinowa, dając mu rękę do
pocałowania — szeroko o tem Dawid pisał... zobaczymy... zobaczymy... tym co powozami
przyjeżdżają, koła zdejmują, a pieszemu gościowi postawimy wartę i bę- dziesz jegomość w
areszcie... abyś się na deszcz nie wyrwał.
Nie dziw, że się Żeliga powszechnie podobał wszystkim, bo choć
per pedes apostolorum
się
przywlókł i nie zbyt wspaniale w szaraczkowej kapocie wyglądał, poznać było łatwo, że człek
niepospolity, otarty ze światem i koło wyższych klamek, dużo widział, słyszał, zapamiętał i myślał,
miał też co powiedzieć i na podziw do rzeczy. Całej rzeczypospolitej familje i ich kolligacje znał na
palcach, kto kogo rodził, kto z kim był spowinowacony; ludzi znakomitszych, zdaje się że osobiście
nawet i poufale miał gdzieś zręczność wybadać i stosunki krajowe, politykę, nawet zagraniczne
państwa i panujących ilekroć wspominał, to tak jakby się o nią otarł, sądził jak prawdziwy statysta.
Rzucił też czasem i łacińskiem słowem w rozmowie i sentencją jakąś, znać uczył się i czytywał.
Słowem pod tą szaraczkową kapotą, ciężko się było coś podobnego spodziewać.
Mimowolnie uczuli gospodarstwo dla tego ubożuchnego wędrowca jakieś poszanowanie,
choć był skromny nader, potulny a wszędzie się ostatniego miejsca dopraszał. Trzeciego dnia wstał
Żeliga rano i przekonał się ze smutkiem, że co wczora mżyło tylko, dzisiaj już lało. Naprawdę
pieszemu człowiekowi ruszyć się nie było podobna — psa by za wrota nie wypędził. Aż nadszedł
znowu i gospodarz do oficyny pod ogromnym na trzcinie osadzonym parasolem, śmiejąc się ze
swojego gościa, który przez wszystkie szyby upatrywał pogodniejszego kąta na niebie.
— A co — rzekł — nie dobry ze mnie prorok? nie widzisz asindziej, że leje jak z cebra? a ja
jegomości mówię, że to jeszcze tak jutro będzie.
— O! niechże pan Bóg uchowa! — zawołał Żeliga ręce składając.
— Pewien jestem, że dopiero pojutrze rano wybierze się na piękną pogodę. Księżyc się
opłakuje, trzeba mieć cierpliwość.
— Ale ja państwu łaskawym dobrodziejom moim załogą jestem... zawołał skłopotany
przybysz.
— No! no! dajcie temu pokój! to nam wiedzieć... moja jejmość aż się śmieje z radości, a co
ja o sobie to już nic nie mówię. Chodź asindziej do mnie na śniadanie i nie mówmy już o tem.
Stary spojrzał niespokojnie przez okno, ale niebo całe powleczone było jakby jednym
szarym obłokiem, ani nadziei, żeby się rychło rozjaśnić mogło, wiatru najmniejszego a deszcz nie
padał, ale lał spokojnie z chmur prostopadłemi strugami na ziemię. Ledwie pod parasolem wielkim
dostali się cało do dworu. Dosyć że i ten dzień przegawędzili wesoło; nad. wieczór przeciwko
przepowiedni pana Marcina, z wielką gościa pociechą tro- chę się obłoki rozjaśniać zaczęły i deszcz
niby ustał, słońce zaszło jaskrawo, ale zachodząc, jak to u nas zowią obejrzało się. Pomarańczowe
jego promienie cudownie pozłociły całą okolicę, obmytą świeżą ulewą co widząc Żeliga, który jako
pieszy podróżny a zapewne niegdyś i gospodarz znał się na pogodzie, pokręcił głową na to, i
zarówno z p. Marcinem zmiarkowali, że nazajutrz znowu deszcz padać musi. Tak się też stało:
zrana było pochmurno, wietrzno, chłodno i dżdżysto, nie ruszył się jeszcze i tego dnia Żeliga,
wielce upokorzony tem, smutny, milczący. Grali gawędząc, w marjasza, na zdrowaśki za dusze
zmarłe. Dopiero z południa dobrze rozeszły się chmury ostatecznie, błękit niebios zasiany złotemi
obłoczkami się pokazał, i już śmiało wróżyć można było że podróżny wyruszy nazajutrz rano.
Tak nawet zrobiło się pięknie, że siedli w ganku z p. Marcinem i tu im p. Agnieszka
przyniosła wódeczkę, pierwszą przed wieczerzą. Miał bowiem zwyczaj pan Barciński, zresztą nie
lubiący trunków, pijać przed jedzeniem dla konkocji dwa kieliszki małe wytrawnej gdańskiej
wódki, ale jeden na wpół godziny wprzód, drugi siadając do stołu. Przepiwszy nim do Żeligi, a
zakąsiwszy kawałeczkiem toruńskiego piernika, uścisnął gościa swego.
— Ej kochany Żeligo — rzekł — co cię tam tak korci ta dalsza droga, powiedz bo mi
szczerze? masz tam co tak pilnego?
— Pilnego tak dalece — odparł Żeliga — Bogiem a prawdą nie mam nic, ale muszę iść.
— Po co? Jak pana mojego kocham — zawołał Barciński — tak mi z jegomością dobrze,
wesoło, jakby mi Pan Bóg rodzonego dał brata, jejmość także z waszeci kontenta... wszyscy w
domu radzi, łaskę nam prawdziwą zrobisz, gdy u nas sobie jakiś czas spoczniesz i przemieszkasz...
daj się nam namówić i uprosić.
Zeliga się uśmiechnął, ale łzy w oczach mu stały.
— Co wam z takiego jak ja niedołęgi? — rzekł powolnie — na co ja się wam zdam
darmojad i nudziarz.
— No! no! to już nam powiedzieć! — począł p. Marcin, — cicho! cicho! mówię wam
zabawcie, spocznijcie, a gdy się znudzicie, toć to nie turecka niewola, pójdziecie gdy zechcecie.
Tak został Żeliga na tydzień, z czego pani Marcinowa nadzwyczaj była rada, a po tygodniu,
choć ubogi węzełek podróżnego stał jeszcze zawsze nie rozpakowany, jakoś już mowy o podróży
nie było. Dziwnie bo podróżny ów przystał do tego domu i ludzi, a tak prędko zrósł się z nimi, jak
gdyby się tu rodził, lub do rodziny należał.
Coś tak upłynęło bodaj czy nie parę miesięcy. Żeliga przyjęty po bratersku, jak brat się też
wysługiwał państwu Barcińskim, a nie był to człek prosty i nie taki próżniak jak najczęściej
rezydenci, co się tylko w godzinie stołu regularnie do talerza stawiali. Znał się na wszystkiem
bardzo dobrze, a szczególniej na koniach i stadzie, lubił też ogród i myśliwstwo, miał mnóstwo
znać z doświadczenia nabytych sposobów i recept skutecznych na końskie słabości i różne
łowiectwo znał doskonale, a ze psami ogarami, ba i ptakami, umiał się obchodzić jak nikt. Do
gawędki też i opowiadania starych dziejów nie miał sobie równego, słowem był to nieoszacowany
przyjaciel w domu, a co dziwniejsza nietylko u państwa, ale u czeladzi i najmniejszego człowieka
umiał sobie miłość zaskarbić.
Najczęściej się trafia, że gdy się nowa postać zjawi we dworze, szukają na niej plam
gwałtem, boją się ulubienicy stracić trochę miłości pańskiej, zazdrośnie patrzą starsi słudzy, szepcą,
donoszą i usiłują czernić. Kto zna domowe sprawy wiejskiego dworu i życia, ten wie jak tu każdy
nowy przybysz szpiegowany jest przez oczów tysiące, jakby radzi wszyscy co przeciw niemu
wynaleźć. Nie minęło to i p. Żeligę, ale ci co się nań usadzili ze wstydem odeszli, bo przy
najściślejszej pilności nic znaleźć nie mogli, coby mu w oczach państwa krzywdę robiło. I jak to
zawsze po takich próbach bezskutecznych bywa, zmuszeni do poszanowania ludzie, nisko się już
kłaniali Żelidze, który niżej jeszcze im się odkłaniać miał zwyczaj.
Ale bo też przeciwko temu biednemu człowiekowi trudno było coś wynaleźć, tak życie jego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl