, Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Starosta Warszawski

 

Obrazy historyczne z XVIIII wieku

Czasy Augusta III Stanisława Augusta Poniatowskiego

Tom pierwszyProlog

 

I

 

Piękny był wieczór jesienny, chociaż ludzie, co w chmurach, niebiosach, powietrzu, głosach ptasich, znakach rozmaitych, pospolitemu oku obojętnych, czytać umieli — kręcąc głowami, nic zeń nie wróżyli dobrego.

Pan podkomorzy I.askowski, który się w Haura1 wczytywał i z innymi księgami uczonymi miewał do czynienia, znaki na niebiesiech obserwować i one aplikować umiał do spraw gospodarskich — z tego zbytniego ciepła dnia pierwszego września, z zarumienionych obłoków, kierunku wiatru i rożnych innych sygnałów prędką aury zmianę prowokował, zimę bodaj rychłą i nie daj Boże srogą a przeciągniętą.

Tuż przy bramie Krakowskiej naprzeciw zamku, gdzie wówczas (a było to roku pańskiego 1750) niejaki Peszel winiarnię trzymał — dla ciepłego tego wieczora, kilku ichmościów, między którymi i pan Laskowski się znajdował, kazało chłopcu ławę wynieść ze stolikiem w ulicę przed dom — i używając tu świeższego powietrza, gawędką się zabawiali.

Z Laskowskim, który tu rej wodził, ba, i wszędzie gdzie się okazał, bo był człek wymowny, głowacz i bywalec — zeszli się u Peszla na lampeczkę, Ocieski ubogi szlachcic z Poznańskiego, Kostrzewa i Babiński.

— Nic to, mospanie, dobrego nie jest — mówił, rozglądając się, Laskowski — kiedy natura ze swych praw i obyczajów się wyłamuje. Wprawdzie’ ja tu na tym horyzoncie warszawskim tak swego nie jestem pewien, jak doma w mojej Górce, bo tam wiem, co lada obłoczek znaczy; jednakże takie ciepło pierwszego septembris2 źle wróży!

Ptactwo na południe dawno odleciało, a ono ma nos lepszy od najrozumniejszego astronoma Nagle, mości panie, ścisną mrozy i zima się da we znaki’

— E e — rzekł, popijając, Ocieski — bywa różnie’ Czasem wszystkie omina3 chybiają. Dał Bóg ciepło, cieszyć się nim, a w łasce Jego ufać, że nam za to płacić nie każe.

— A ja z panem podkomorzym trzymam — odezwał się Kostrzewa, który, prawdę rzekłszy, trzymał zawsze z tym, z kim pił, i miał po części słuszność.

Babiński milczał, tylko czapki trochę uchylił, jakbv chciał łysinę ostudzić i westchnął. Stało to za aprobatę.

Laskowski wciąż po niebiesiech się rozglądał, choć ich stąd niewiele widać było, lecz uczyły go chmurki przeciągające, skąd wiatr dął, i kolor ich, co się na niebie działo.

— O, tak, tak! — dodał jakby sam do ciebie. — Zimę będziemy mieli ostrą. Daj Boże, aby —nieco wybujałe zboża mróz schwycił, mm śniegi na nie padną, boby to wyprzało z kretesem. Wszyscyśmy sieli zawczasu, a tu jesień taka, że żyta szczególniej, aż strach!

— To je spasać — odparł Ocieski — i kwita! Tyle by biedy…

— Spasać! Więcej bydło wydepcze, niż zje — dodał Kostrzewa. — Na to przymrozków trzeba czekać.

Babiński znowu głowę ostudził i westchnął, ale tym razem tak, że wszyscy nań spojrzeli, bo czuli, że prosił o głos.

— Ja, mości brdzieju — rzekł — ja, co się tyczę mnie, mam taki system. Na Bartłomieja4, mości brdzieju, sieję, rola musi być zrobiona ut sic5, zabronowana jak należy, ziarno czyste, pośladu na siew nie dopuszczam jak drudzy, słowem robię, co mogę, a gdym spełnił moją powinność, przeżegnam rolę i czapkę zdjąwszy, Panu Bogu ją polecam. Reszta do mnie nie należy, umywam ręce.

— Waszmość jesteś jak ten (bodajże go, zapomniałem1), co w procesie Trójcy Święte] dawał plenipotencję i adwokata nawet nie bierał.

Rozśmieli się wszyscy, gdy Kostrzewa to rzekł, a pan Laskowski kontynuował:

— Nie jestem ja też z tych, którzy o Bogu zapominają — mówił — choć pod te czasy siła się ich namnożyło, ale znaki niebieskie Bóg, nie kto inny, też pisze, tylko się ich czytać nauczyć potrzeba.

— Tandem6 — odezwał się Babiński — ad vocem7 znaków, co nam pan podkomorzy wróży w innych koniunkturach, a zwłaszczą w sprawach Rzeczypospolitej? Boć to i na ziemi osobliwe jakieś widzimy synptomata czasów. Więc ku złemu, czy dobremu idzie? Tu sęk!

Kostrzewa ramionami ruszył.

— Ciekawość pierwszy stopień do piekła! Zimę zgadywać jeszcze jako tako się udaje, ba i tym, co kalendarze piszą, ale w politycznych rzeczach i diabeł jutra nie zgadnie.

— .Ta najgorzej wróżę — począł, rozgadując się, Babiński. — Od czasu jakeśmy Sasów sobie na kark posadzili8, coraz ku ruinie idzie Rzeczpospolita. Naprawdę rzekłszy, już gdyśmy ich brali, nie było dobrze, a co teraz?

Machnął ręką i umilkł.

Ocieski westchnął i obejrzał się.

Laskowski, rękę za pas włożywszy, choć jeszcze w niebo patrzał, już znać na ziemię myśl sprowadził, bo natychmiast głos zabrał.

— Że źle się dzieje, nie przeczę — rzekł. — Ażeby temu sami Sasi winni byli, nego!9. Uderzmy się w piersi, mądrej głowie dość na słowie.

Chrząknął Babiński. Rozmowa tak zagajona nie szła jakoś raźnie, oglądali się wszyscy, bo ulicą ten i ów przechodził, a wolno ciągnąc, słyszeć rozmawiających było łatwo. Najwięcej też może na zamknięcie ust wpłynęło to, iż nieznajoma figura, która też przesuwała się tędy ku zamkowi, wstrzymywała się w pochodzie i zdawała przysłuchiwać.

Był to szlachcic ze staroświecka i dziwacznie odziany, w krótkim żupaniku i kontuszu, w długich butach, w czapce z futrem, z ogromną szablą na wyszarzanych przednicznych rapciach10, wiszącą z kijem w ręku, obuszkiem zakończonym. Suknie jego, z niepośledniego materiału, znać długie lata w kufrach przeleżały i więcej od tego snu ucierpiały niż od używania. On tez sam, jakby z puzdra go wyjęto, wyglądał: twarz miał żółtą, wywiedłą, zaschłą, pomarszczoną, policzki zapadłe, oczy zblakłe, a mimo zawiędnienia ruchy żywe i niecierpliwe wiele w nim fantazji i gorącości krwi zdradzały.

Stanąwszy w pewnej odległości od stoliczka, nie oczyma, ale uszami czegoś zdał się szukać, jakby nie dowidział. Lecz jeśli głosu czekał, zawiódł się, bo i podkomorzy, i inni zamilkli, przypatrując mu się. Postawszy tedy chwilę, z wolna ku Laskowskiemu podszedł.

Podkomorzy, dopiero lepiej się przypatrzywszy, zawołał:

— Zagłoba! Jak Bóg miły!

— Ano, a juściż! — odparł podchodzący. — Ja waści po głosie poznałem, bo pod wieczór tyle tylko widzę, że czasem drzewo od człowieka rozpoznam i Niemca od Polaka. I to nie zawsze.

Więc się sobie rzucili na szyję serdecznie bardzo.

— Cóż ty tu robisz, skarbniku, ty, coś na domatorstwo poprzysiągł?! Jakżeś się ty z domu wywlókł? Czy proces masz? Czy się o urząd starasz? Czy ci spokój nie miły?

— Otóż widzisz — począł skarbnik — nie zgadłeś.

Żartobliwym, dziwnym, niby szyderskim mówił głosem, tak że wszyscy umilkli, ciekawie bardzo nastawiając ucha, bo człowieka i głos, i ton zdradza, a rozum się i w dźwięku mowy wydaje. Poczuli tedy panowie Kostrzewa, Ocieski i Babiński, że znajomy podkomorzego musiał być człek nie lada, któremu ucha dać było warto.

— Ale naprzód — przerwał Laskowski — na ławie miejsce jest, panie skarbniku, a u Peszla butelka druga zamówiona, lampeczka wakująca, czyściutka stoi, bo mnie tu znają. Mam taki zwyczaj, od dziadów jeszcze, że u mnie w domu zawsze u stołu jednym nakryciem więcej jest niż gości, i do butelki lampek więcej jedną niż gąb.

To mówiąc nalewał, a skarbnik się nie bronił i siadł, ale wprzódy czapki uniósł i submitował się11 panom braci, którzy mu też wszyscy po imieniu i nazwisku się opowiedzieli.

— Więc, gdym nie zgadł — ciągnął Laskowski — mów, co cię tu sprowadziło!

Skarbnik z lampki trochę pociągnął, jakby tylko usta sobie chciał odwilżyć. Twarz owa pomarszczona, gdy ją podniósł, oczy zbielałe, usta wpadłe jakimś ogniem wewnętrznym rozjaśnione, zapłonęły.

— Co, Boże miłosierny — począł — co? Mirabilii fecit Deus!12 Na cudam tu przybył patrzeć. Albo to nie widzicie, że cuda się dzieją i że nie ma tak błogosławionego kraju jak nasz, na którym by opieka Wszechmogącego wyraźniejsza była?!

Wszyscy po sobie spojrzeli, a skarbnik żartobliwie

zawsze ciągnął dalej, spozierając na swych słuchaczy:

— I com rzekł, dowiodę — mówił. — Jest–li na świecie kraj, który by nierządem tak wyśmienicie stał jak nasz? W którym by próżniakom się lepiej działo? Gdzie by wina więcej było, a przedniejszego, choć winnic nie mamy? Gdzie by jedwabiów więcej schadzano, choć jedwabników nie hodujemy? Gdzie by złotem sypano hojniej, choć go nie kopiemy? I — na ostatek, gdzie by dwunastoletnie chłopaki jednego dnia pełnoletność za łaskę pańską uzyskać mogli?

Laskowski głową pokiwał, a Babiński obejrzał się bojaźliwie. Ruszył się nawet nieco, i gdyby nie wstydy byłby się wyniósł może. Nastąpiło milczenie. Choć nie dowidział twarzy skarbnik, poczuł i zrozumiał, że się słuchacze jego języka zlękli.

— Co to o tym gadać? — bąknął Laskowski. — Na co?

— A o czymże? O kobietach, jak to u nas zwyczaj, pod rezon, jam za stary, o pobożnych rzeczach nie mam zwyczaju rozprawiać, bo respekt dla nich czuję — jeśli szlachcicowi de publicis13 i nie wolno — cóż już? Chyba gębę zamalować albo ją na kłódkę zamknąć!

— Ale bo, mój skarbniku — szepnął Laskowski — słyszeliście w Saksonii o tym, o tym starym zamku na górze? Kat go wie, Koenigstein14 co się zowie!

— To pudełko do chowania Sasów — odezwał się skarbnik.

— Tak, ale w nim i kilku naszych zakonserwowano — szepnął Babiński.

Nie zmieszał się stary i popił.

— Ja, bo — rzekł — gdy mi język świerzbi, wytrzymać nie mogę. Diabeł nie tak straszny, jak go malują, a gdyby wszystkich, co się śmieją i stękają, chcieli chować tam, miejsca by nie stało.

Machnął ręką i rozśmial się

— Jak mi Bóg miły, zabawna rzecz — mówił, nie zważając na otaczających. — Ichmość panowie, co w mieście częściej bywacie, z biedamiście się oswoili, ja, domator, admiruję…

Wtem zwrócił się do Ocieskiego, który głowę miał nad lampką zwieszoną.

— Wszak mnie uszy nie mylą: jegomość pan Ocieski?

— Tak jest, do usług.

— Jastrzębiec?

— Nie ma innych, tylko tego herbu…

— Czyby z Ocieszyna? — pytał uparcie skarbnik, choć odpowiedzi szły leniwo i niechętnie.

— Pisaliśmy się z Ocieszyna — cicho wymówił zagadnięty

— Ano! To któż lepiej o cudach dzisiejszych czasów wiedzieć może nad waćpana dobrodzieja?! Stał się cud, iż graf Brühl155, pierwszy minister Najjaśniejszego Pana, który rodził się kędvś w Turyngii, a żył w Saksonii, nagle znalazł się polskim szlachcicem, Jastrząb —czykiem i Ocieskim, tak jak Waszmość Pan! A toż nie mirabilia?

Ocieski tylko głową kiwnął.

A gdyby nagle sowa, ptak Minerwy16 — ffcodał skarbnik — stała się z dnia na dzień jastrzębiem, naturaliści by z całego świata się zbiegli! Nieprawdaż? Ano, to rodzina jakaś od Boga uprzywilejowana. Ten sam Brühl z Ocieszyna ma synka. Synkowi jest lat dwanaście, jeszcze mleko ma pod nosem. Tymczasem Warszawie, osieroconej ze starosty grodowego przez rezygnację wojewody ruskiego17, brak głowy i dłoni. W całej Rzeczypospolitej nie ma człowieka na tę godność, dwunastoletniemu chłopięciu król jegomość łaskę swą dodaje lat dziesiątek, dzieciak budzi się dojrzałym, i oto go jutro będziemy widzieli wjazd uroczysty odprawującego na swą stolicę. Alboz nie cuda? Mirabilia?!

I śmiać się począł.

Podkomorzy Laskowskj po niebie spojrzał.

— Wiecie, acaństwo, co? Ciepło było, ale zawsze to wieczór wrześniowy, a kto ma w kościach łamanie, temu o tym zapominać nie potrzeba; wotuję18 więc, abyśmy się razem z butelką i lampeczkami pod sklepienie do izby zacisznej przenieśli. Padająca rosa nigdy nie jest zdrowa.

Wszyscy wstali, jakby uradowani wnioskiem; skarbnik się rozśmiał i poszedł za ich przykładem.

— Na czyim wózku jadę, tego piosnkę śpiewam —rzekł — z lampeczką podkomorzego idę za moim wino—dawcą Macie słuszność, pod dachem zawsze — zaciszniej, a nuż co padać zacznie?

Przez okno otwarte Laskowski zawołał chłopaka, który w koszuli i fartuchu zwijał się po izbie, i kazał mu szkło zabierać. Poszli tedy processsibiliter19, gęsiego, dla niezbyt szerokich drzwi, jedni za drugimi, skarbnik przodem, Laskowski, Kostrzewa, Babiński, tylko się Ocieski coś ociągał.

— No, a waszmość? — pytał Babiński.

— Nie bardzo mi się chce — szepnął Ocieski — to jakiś mocidzieju, wyszczekany kawał konfederata20 i już mi łatki przypinać zaczął.

— Ale chodź! Co bo znowu! — fuknął Babiński i popchnął — a to pomyśli, żeś się go zląkł!

— I to racja — rzekł Ocieski.

Poszli tedy, ale nie zatrzymali się w pierwszej izbie, gdzie kilka osób w arcaby grało, a po kątach sączono z kuflów. Podkomorzy, który u Peszla był jak w domu, zaprowadził do bokówki, gdzie nikogo nie było. Tu chłopak stołki prędko fartuchem pościerał, stół zdmuchnął, butelkę na nim ustawił, a sam po świecę poszedł, bo w izbie się ściemniało.

— A toż to nie cud — ozwał się, dalej ciągnąc, skarbnik, któremu jego myśl znać w głowie tkwiła — toż nie cud, że szlachta polska tak się stała w ręku saskiego ministra potulną, iż ją jak wosk miękki ugniata i czyni z niej, co mu się żywnie podoba?!

Ocieski, w izbie śmielszy, siedział bardzo nadęty. Ledwie tych słów dokończył Zagłoba, rzucił się z impetem wielkim.

— Bóg widzi — począł wybuchając — że ja zwady nie szukam, jestem człek spokojny, ale znów nie mogę ścierpieć, by mi docinano.

Skarbnik spojrzał nań bardzo zdumiony.

— Albo co?

— Bo, że Ocieski jestem i ze Brühlowi szlachectwa i herbu nie przeczę, to mi pono za złe macie?

— Albom mówił?

— No, nie, a samo z siebie to wyszło — począł Ocieski — a gdy raz o to się potrąciło, clara pacta21, trzeba się tłumaczyć.

Skarbnik oczy nań zwrócił, szlachcic wstał i wziął się pod boki.

— Powiem wszystko, bo się nie sromam i nie zataję tego, com uczynił. Szlachcic jestem i byłem, ale nas różne vicissitudmes22 do mizernej substancji przywiodły. Miałem chłopów piętnastu, a dzisiaj pięcioro. Jejmość i ja jużesmy niemal kochać się bardzo obawiali, żeby błogosławieństwa bożego więcej nie przybyło. Tandem, deus ex machina23, jawi mi się jednego dnia, poszóstno24, urzędnik koronnv, którego nie wymienię. W bramę z karocą zajechać nie mógł, bo ta tylko dla fur z gnojem i dla bryczki była zbudowana We dworze popłoch, dzieci do ogrodu pouciekała, a starszy się nawet w pokrzywach poparzył, jejmość na strych drapnęła, zostałem ja w kitlu płóciennym, przymuszony stawić czoło jaśnie wielmożnemu, ba, nie zdradzając tajemnicy — jaśnie oświeconemu.

Ten u bramy wysiadłszy, dwóm dworzanom psy podwórzowe przykazawszy trzymać w respekcie, wprost do mnie do ganku. Byłem pewien, że albo koło mu się w drodze złamało, albo oś pękła, bo co by u mnie taki dygnitarz robił? Ano — wola boża, o kowalu tylko myślałem Wita mnie, ja mu się submituję. „Szanowny panie bracie — rzecze — ja tu do waszmości w pilnej sprawie, więc się wpraszam gdzie na ustęp, abyśmy swobodnie pogadać mogli”.

Myślałem tedy, ani chybi, sejmikowa sprawa, ale skąd mu z tym do mnie, hreczkosieja i domatora? Idziemy tedy, łbem się o uszak wyciął w progu, i śmiejąc się jeszcze a trąc czoło, rzekł: „Wysokie progi”. W izbie gościnnej, gdzie dzieci harce wyprawiały, nieład był, choć płacz, ale oświecony na to nie zważał. Siadł, jam, kitla zapiawszy, stał — co też to będzie.

„Widzę u waszeci pana brata, skromny domek — rzekł — po staroświecku”.

„Tak, panie wojewodo: — Maciek zrobił, Maciek zjadł”.

„A dziatki Bóg dał?”

„Pięcioro!” — westchnąłem.

„Chwałaż Bogu! To największa pociecha. Hodują się zdrowo?”

.,Nie najgorzej”.

Czekam, aż o sprawie zacznie, a ten wciąż kołuje, gdyby kałużę objeżdżał. Patrzę mu w oczy, dławi się, idzie mu nieraźno. Pyta o familię, spowiadam mu się z dziada i pradziada, słucha. Dowiaduje się, czy nas więcej jest, mówię mu, żem sam.

Wodził mnie tak z pół godziny, na ostatek powiada:

„Dziwnie to losy ludźmi rzucają… a gdy Pan Bóg

komu chce poszczęścić, osobliwszych do tego środków zażywa. Muszę waszmości powiedzieć, o czym pewnie nie wiesz, że ów Jan Brühl na Ocieszynie, podkomorzy poznański za Kazimierza Jagiellończyka, od którego się wywodzicie, miał rodzoniuteńkiego brata, który się wyniósł do Niemiec.”

Tum krzyknął: ,,Chowaj Boże!”, a ten znak ręką dał: „Wysłuchajcież”. Słucham tedy. Jął prawić, że grafowie Brühlowie są jego potomkami i że się chcą szlachtą polską wywodzić. Jeszcze dobrze nie rozumiałem, co z tego ma być, gdy głos zniżywszy, dodał: ..Dziesięć tysięcy czerwonych złotych przywiozłem z sobą. Chcesz je mieć — krótka sprawa! Grafa Brühla do herbu i familii przyjmiecie”.

Dopiero mi się wyjaśniło.

Skłoniłem oświeconemu do kolan. „Łaskawco — rzekłem — dawniej szlachta do herbów, z pozwoleniem, zasłużonych chamów przyjmowała, nic za to nie biorąc; a ja bym gratowi za dziesięć tysięcy czerwonych złotych miał tej satysfakcji odmówić? Toć bym głupi był”

„Masz słuszność — odparł przybyły dygnitarz. — Cyrograf mi podpiszesz, worki ci oddam i rzecz skończona. A teraz daj co jeść i czym gardło popłukać, bom jak pies głodny”.

No — kończąc historię — dodał Ocieski — tyle powiem, żem wódki i miodu kazał przynieść, jejmość naprędce jajecznicę zrobiła i bigos się znalazł. Wioskę zaraz kupiłem, i w rok mi szóste dziecię na świat przyszło. A mam tego za cztery litery25, kto myśli, żem źle zrobił.

Dano brawo Ocieskiemu — Babiński go pocałował.

— Ja i bez czterech liter — odezwał się skarbnik — pochwaliłbym wasze postępowanie. Z szołdry26 zrobić szlachcica polskiego, toć to i sztuka, i zasługa! Ale czyś waszmość dał przynajmniej na mszę na tę intencję, żeby mu Bóg zesłał ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl