,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Stańczyk
— Biografia błazna! Biografia błazna! — zawoła niejeden, czytając tytuł.
— Tak jest, tak, ten błazen nie był tak dalece błaznem, jak go sobie wyobrażacie. Jest to historyczna postać z naszej przeszłości, której dotąd może nie oceniono sprawiedliwie. Niech się nikt nie śmieje z tych napuszonych słów kilku, bo Stańczyk jako najdowcipniejszy może człowiek swojego wieku godzien jest, aby wszystkie gadki jego zebrano i zastanowiono się nad jego życiem. Znajdujem oprócz niego wspomnienie kilku królewskich trefnisiów: Gąski, Natręta, Rialta, ale ci nie mieli tyle sławy, tyle filozofii nie odkrywa się w ich powiastkach i uczynkach, słów ich nie zapisywali kronikarze jak Stańczyka, o którym znajdziesz w Orzechowskim, Bielskim, Górnickim, Kochanowskim wspomnienia. Stańczyk należy do swego wieku i dobrze przypada jako współczesny Rzeczypospolitej babińskiej.
Ze wszystkich, co o nim pisali, jeden tylko Orzechowski nieżyczliwie go wspomina; inni oddają mu sprawiedliwość jako człowiekowi wielkiego dowcipu i przenikliwości rzadkiej. Niektóre jego przepowiednie, gdy się ziściły, weszły w historię, jak np. proroctwo o losie Izabeli, królowej węgierskiej. Mało jednak pozostało nam wiadomości o tym człowieku tak dowcipnym, który się dobrowolnie zaprzągł na całe życie w okropne jarzmo pogardy, poddał się urągowisku dworu i włożył uszatą czapkę i dzwonki z filozoficznym świata i ludzi lekceważeniem.
Ważną jest rzeczą, co niektórzy utrzymują, iż był szlachcic, rodem z okolicy Proszowic czyli z Proszowic samych, obywatel tamtejszy. Niewiadome jego nazwisko, gdyż to, które nosił, zdaje się jest zdrobniałym imieniem Stanisława. Piszący o nim, zapewne przez wzgląd na panów braci szlachtę tegoż herbu, nie wspomnieli, do którego i jakiej familii należał. Jeden tylko Orzechowski, zdaje się, pisząc o nim, napomy kać, że to było przezwisko dane mu z powodu jego obyczajów i stanu, jednak nie widzim, jaki by ono związek mieć mogło z obyczajami. Oto są słowa kronikarza: zowie on Stańczyka: — „Pewny krotochwilnik polski, z niestatku rozumu, będąc wyuzdany w mowie, który także dla ohydy życia nazywał się Stańczyk". Lecz się oczywiście okazuje, że Orzechowski z domysłu tak napisał.
Stańczyk przeżył na dworach królów na rzemiośle niewdzięcznym mówienia prawdy bardzo długie lata. Począł podobno od Aleksandra, a skończył za Zygmunta Augusta. Górnicki pisząc o nim powiada: — „Stańczyk, starszej braci Zygmunta błazen, człowiek bardzo stary". — Najmniej więc pół wieku z okładem spędzić musiał błaznem.
Ale nie był to trefniś, który tylko bawił. To co nam z jego ucinków zostało, dowodzi, że nie tak rozśmieszać, jak gorzką mówić prawdę, ubraną w strój żarto bliwy, miał zawsze na celu. Często też spotykała go niełaska, mianowicie za Zygmunta Augusta, kiedy już stary, zgryziony, ostrzej królowi przycinał, który od innych poprzedników swych dotkliwszy był na przymówiska.
Jeden z pierwszych i najdowcipniejszych jego ucinkćw jest następny. W roku 1539 (a wówczas go już zowie Górnicki człekiem bardzo starym) król Zygmunt Stary córkę swoją Izabelę za króla węgierskiego, dość niepewnego korony na głowie, wydawał.
Wszyscy wówczas odradzali to małżeństwo i Stańczyk także rzekł królowi:
— Królu, po co ty tam do Węgier córkę swoją dajesz, być jej tu lepiej u ciebie. Zbudujże jej w czas kamienicę w Krakowie, żeby miała gdzie mieszkać.
Orzechowski nieco odmiennie powiada, iż Stańczyk radził królowi, zbudować dom szynkowy (caupcnam), w którym by za powrotem szynk prowadzić mogła.
Sprawdziło się proroctwo błazna, gdyż Izabela wróciła z dziecięciem, niosącym tylko w całej puściźnie krzyżyk od ojcowskiej korony.
U jednego z tych panów, którzy radzi przy biesiadzie pragnęli Stańczyka dla zabawy gości, zdarzyła się rozmowa, jakiego też stanu ludzi najwięcej na świecie. Każdy co innego mówił: ten krawców, ten szewców, ten innych rzemieślników. Stańczyk stojąc podle za czyimś krzesłem, odezwał się na to:
— Najwięcej jest lekarzów na świecie, ot, jeśli nie wierzycie waszmość, pokażę ich stu w Krakowie, w przeciągu trzech dni.
Aż którenś z przytomnych panów obróci się i ofiaruje zakład o sto złotych. Przyjmuje Stańczyk i tak się rozchodzą.
Nazajutrz zawiązał sobie gębę i chodzi po mieście skrzywiony od jednego do drugiego. Pytają się:
— Co to ci Stańczyk? Czyś nie chory?
— Gęba mi opuchła — odpowiada — od strasznego bólu zębów.
Aż tu każdy dyktuje mu lekarstwo najpewniejsze od bólu zębów, co kto tylko umiał. Stańczyk miał kałamarz u pasa i kartę i spisywał doradców, tak ich już długi rejestr nazbierał. Nareszcie na trzeci dzień, jeszcze z zawiązaną gębą, przychodzi do owego pana.
— A co to ci Stańczyk? — powiada on.
— Straszliwie mnie zęby bolą.
— Ot, ja cię zaraz uleczę, poślij tylko do apteki po piretrum i chmielu w occie umoczywszy, płucz tym gębę. Skłonił się trefniś, nic nie rzekłszy, aż gdy przyszła pora zakład rozwiązać i zebrali się wszyscy, on prosi, żeby mu wolno było czytać rejestr. Słuchają więc. Na przodzie położył tego, z którym się założył.
— A toż co? Albom ci ja lekarz?
— Przecieżeś mię waszmość na zęby lekarstwa nauczył.
Wszyscy w śmiech i sto złotych wygrał Stańczyk. Jakiś znajomy prosił o pożyczenie opończy.
— A co tam na dworze? — zapytał.
— Pogoda.
— A, pogoda! To waszmości opończa niepotrzebna.
— A jeśli będzie deszcz?
— To ja ją sam włożę.
Znając wszystkich dobrze na dworze królewskim, mówił, że w Polszcze jest dwóch, którzy nigdy nic nie wyjawią. A to arcybiskup Gamrat i biskup krakowski Samuel Maciejowski, bo Gamrat powiadał zawsze, że wie wszystko, a nie wiedział nic, Maciejowski zaś mówił chętnie: nic nie wiem, chociaż wszystko wiedział.
W roku 1533 król Zygmunt otrzymał wielkiego bardzo niedźwiedzia z Litwy, którego w skrzyni przywieziono. Król postanowił wielkie na niego łowy wyprawić. Udano się do Niepołomic, gdzie w gaju nad Wisłą miano szczuć niedźwiedzia psami. Tu przybył król z królową i całym dworem, a Bona była ówczas ciężarna i bliska rozwiązania; jednakże konno łowom towarzyszyła. Obstawiono knieję i rzekę, trzystu ludźmi z oszczepami; stanęli król i królowa, i dwór cały patrzeć, jak go szczuć będą, stanął też i Stańczyk na koniu, będąc nieodstępnym towarzyszem dworu we wszystkich jego wyprawach.
Na koniec wypuszczono niedźwiedzia i psy na niego. Z początku powolnie się im odgryza, lecz gdy go rozjuszyły, poraniwszy ich około stu, skoczył prosto w stronę, gdzie stał król z królową i dworem. Wszyscy się mieli do ucieczki, padł przewrócony z koniem od niedźwiedzia Ożarowski podkomorzy królewski, rzucił się pieszo na niedźwiedzia Tarło krajczy z oszczepem, człek olbrzymiej siły — ale i tego położył niedźwiedź, a psy za nogi szarpać go poczęły, i byłby tam legł, gdyby ludzie nie przypadli i nie obronili. Puścił się potem niedźwiedź ku królowej, ona z przestrachu uciekać zaczęła, koń się pod nią potknął, spadla i poroniła syna. I Stańczykowi też się dostało, bo go niedźwiedź z koniem wywrócił. Śmiał się potem król z niego mówiąc:
— Począłeś sobie nie jako rycerz, ale jako błazen, żeś przed niedźwiedziem uciekał.
— Większe to głupstwo — odpowiedział trefniś śmiało — większe głupstwo tego, co mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swoją szkodę. — Była to zuchwała, lecz jak dowcipna odpowiedź! Jakoż Bielski, który ją dochował, dodaje:
— „Owa z błazny szkoda panom żartować, bo prawdę radzi żartem rzeką. Jako to Stańczyk był błazen osobliwy" , Widać, że szczwanie niedźwiedzi było na dworze Zygmunta ulubioną rozrywką. Było to w Wilnie, psy jakoś okarmione niedźwiedzia w dziedzińcu zamkowym szczutego brać nie chciały. Król się gniewał.
— Każ no, królu — rzekł błazen — spuścić na niego swoich pisarzów, oni żeby się najlepiej obżarli, zawsze dobrze biorą.
Drugi raz tymże dworzanom i dworakom przyciął lepiej jeszcze: gdy widząc, jak królowi do nóg przystawiali pijawki, rzekł z uśmiechem:
— Jest to obraz przyjaciół i dworzan królewskich. O, jakże ich musiał znać dobrze!
Równie trafnie karcił on obyczaje niewieście i wkradającą się między kobiety wystawę i miękkość. Widząc niesione do klęczenia poduszki, które słudzy za paniami do kościoła dźwigali, pytał żartobliwie:
— Czy one tam spać będą? Zaiste piękna nauka z ust błazna!
Często bardzo po ulicach Krakowa widziano go w dziwnym stroju szachowanym, z czapką uszatą i pałką w ręku. Chłopcy uliczni biegli za nim krzycząc, skubali go i wyśmiewali. Raz nawet całkiem go z opończy obdarli. Za powrotem do zamku, król śmiał się z niego, że się dał obedrzeć ulicznikom.
— Ciebie, królu — odpowiedział — gorzej drą: wydarto ci Smoleńsk, a milczysz .
Niepodobna odmówić tym wszystkim ucinkom wielkiego dowcipu i trafności. Nie tyle były zabawne, jak prawdziwe znajomością ludzi i świata podyktowane. Wiedział Stańczyk, gdzie uderzyć, żeby najboleśniej raz jego skutkował. Toteż za Zygmunta Augusta stracił łaskę. Król był drażliwszy, prawda mu nie smakowała, a w prywatnym jego życiu było mnóstwo zdarzeń, mogących podać żartobliwemu starcowi niejeden bolesny ucinek na usta.
Wiadomo, jak August lubił uczonych, księgi sprowadzał wielkim kosztem i tym sposobem złożył zbiór klasycznych autorów starożytności, który naówczas nie miał sobie równego. Chcąc zaś od razu za znaczną sumę ksiąg z zagranicy dostać, polecił ich kupno franciszkanowi, królowej matki spowiednikowi, Lismaninowi, którego wysłał z pieniędzmi.
Uważał to Stańczyk i śmiał się w duchu.
— Powiedz też mi Stańczyk — zapytał go raz August — wieleś ty już głupców sobie równych znalazł?
— Co dzień ich spisuję — odpowiedział — i Augusta już zapisałem.
— A to za co?
— Za to, żeś Lismaninowi dał tyle pieniędzy i wyprawił go z nimi za granicę.
— A! A! Poczekajże jeszcze: Lismanin powróci.
— Jak powróci, to ciebie zmażę, a jego zapiszę. Zgadł Stańczyk na ten raz znowu, gdyż Lismanin, zagarnąwszy pieniądze, więcej się z książkami nie pokazał i osiadł w Szwajcarii.
Drugi raz, gdy król śpieszył na wojnę (nie wiem, kiedy to być mogło, gdyż August do niczego, tym bardziej do wojny, się nie kwapił), pozwolił sobie trefniś powiedzieć mu:
— Najjaśniejszy Panie, warto by długo nad tym pomyśleć i poradzić się troistego Q.
— Jak to?
— Quo? qua? quomodo? (dokąd, którędy, jak?).
To wszystko nie podobało się Augustowi, który wreszcie złym okiem na Stańczyka patrzał i dawał mu czuć, że jest obrażony. Starzec jednak nie bardzo na to zważał.
Nadszedł Nowy Rok, dworzanom królewskim rozdano barwę zwyczajną, to jest po kilka par nowych sukien ze skarbca. Stańczyk nic nie dostał.
Zebrał się dwór winszować królowi, wszyscy byli weseli i radzi, każdy się chwalił kolędą, Stańczyk z pochyloną siwą głową, stał na boku i wzdychał.
— Cóż ci to? — zapytali panowie. — Alboż cię nie cieszy rok nowy?
— U mnie nie nowy, bo suknia nie nowa — rzekł po cichu, wskazując połę.
Usłyszał to król i wstydząc się swego gniewu, suknię ze skarbca wydać kazał.
Oto są wszystkie trafne gadki Stańczykowe, o jakich wzmiankę w księgach znaleźć można. Wszystkie one dowodzą, że Stańczyk nie był pospolitym dworskim błaznem, do śmiechu figlami pobudzającym, że to człowiek myślący, który świat z właściwej sobie strony uważał, nie wahał się mówić prawdę i dlatego nosił suknię szachowaną, żeby go ta od zemsty broniła.
Współczesny mu był Gąska, o którym także wspomina Kochanowski. — Ale jakże inszy! Widzisz z nagrobku, który mu napisał poeta, że to był prosty błazen i trefniś, raczej kuglarz i śmieszek po prostu, który tańcował, skakał, śmiał się, błaznował lub z chłopcami ulicznymi swywolił; na którego ośmdziesiąt lat śmierć czekając, żeby co do rzeczy powiedział, wzięła go, nie doczekawszy się, jak był. Widzim w Gąsce wcale innego człowieka; inną i poważniejszą postać w Stańczyku. Ten ostatni był to pierwszy satyryk XVI wieku, uosobiona opozycja w błazeńskim stroju, wyższy od wieku tą śmiałością, z jaką mówił prawdę. I cóż by to był za człowiek, gdyby nie wdział sukni, która go uczyniła błaznem na całe życie i na całą przyszłość?
— Czym by był? Pewnie o to nie dbał, czym mógłby być, mając jak Diogenes opończę, chleb i wielkie miasto a dwór, z których się swobodnie naśmiewał. Nie jestże to wielka i piękna rzecz, nie będąc niczym, być wyższym nad wszystko i niczego się nie lękać??
[ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|