, Józef Ignacy Kraszewski - Saskie ostatki, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Saskie ostatki

 

August III

Tom pierwszy

 

Rok 1763 rozpoczął się straszliwym dział na zamku nieświeskim1 hukiem i grzmotem. Jedne po drugich dawały ognia, nabijane co się zmieściło, zażegane wpośród okrzyków, oblewane kielichami wina, które przy nich spełniano tak nieoględnie, że kilku śmiałków armaty potrąciły i poobalały.

Nie mniejszą wrzawą witała Rok Nowy Warszawa, w której król August III2 rezydował jeszcze, ale mu się już uśmiechał powrót do ukochanego Drezna, o którym śnił i marzył.

Mało to zaprawdę obchodziło J. K. Mość, że wycieńczona siedmioletnią wojną3 Saksonia litości i miłosierdzia woła, że w Polsce rwały się sejmy, ładu nie było, samowola panowała i anarchia, że Brühl wszystko sprzedawał, co kto u niego chciał kupić, a stronnictwa w Koronie i na Litwie wojnę domową zapowiadać się zdały. Brühl4 z jednej strony, Czartoryscy z drugiej, Flemming5 i Radziwiłłowie, zajeżdżali się, palili, sądzili po trybunałach na infamię6, godzili i waśnili, a król tymczasem jak się wyśmienicie bawił, wszystkim wiadomo. Po niezliczonych miłośnicach, które starannie do kronik za Augusta II wciągano, również jak liczne potomstwo; syn, który wszystkie jego odziedziczył gusta i nawyknienia — wyrzekł się metres7 zupełnie.

Na próżno go usiłowano nakłonić, aby jako Ludwik XV8 po Ludwiku XIV9, on też w poprzednika swego wstępując ślady, wybrał sobie jaką Cosel10 lub Lubomirską11. Nadto był pobożnym, aby jawnogrzesznictwem się miał zwalać, potem zbyt miał zazdrosną żonę i rozumnego kierownika sumienia12, który potrafił zapobiec, aby namiętności za brzegi się nie wylewały. Mówiono coś po cichu, nic nie stało się głośnym.

Rozpływał się król nad cudnym głosem Faustyny13, słuchał jej rozkazów, lecz… królowała tylko w teatrze… Zresztą miał August III czym zastąpić rozkosze zmysłowe, nie potrzebując się ani kryć, ani wstydzić namiętności do łowów, upodobania w muzyce, nawyknienia do słuchania grubych i tłustych żartów nadwornych swych błaznów, trefnisiów i ulubieńców, miłośnictwa obrazów, czci dla Rafaela14, miłości dla pokutującej Magdaleny15, na ostatek i rozkochania w tej fajce, z którą już August II jeździł po lipskim jarmarku…

Wszystko złe, okropne, smutne, rozpaczliwe… spadało na ramiona ulubieńca, Briihla; on dźwigał wszelkie ciężary, on połykał wszystkie gorycze, on miał odpowiadać przed potomnością. U drzwi J. K. M. stała straż, która, gdy raz włożył szlafrok, nie puszczała nikogo, oprócz o. Guariniego, ministra Brühla, królowej i powołanej służby.

Nie przechodziły tego progu ani pisma, ani ludzie, ani jęki, westchnienia i pochlebstwa, ani śmiechy i paszkwile.

Przed oknami król miał plac tak strzeżony, jak drzwi — pokazywano mu na nim tylko to, co chciał widzieć, zakrywano, co by go zafrasować mogło.

Przed oknem tym wieczorami, gdy król polowania nie miał albo powrócił nim niesyty, rzucano konie zdechłe, do których się przywlekały psy zgłodniałe… a król mógł do nich strzelać wygodnie.

Bawił się też oswojonym, ulubionym krukiem, a czasem i psami, ale od czasu jak się dowiedział, że Fryderyk16 pruski hodował charty… odpadła go ochota zajmowania się nimi.

Czas upływał tak wyśmienicie, podzielony na nabożeństwo, odżywianie i napijanie, łowy, śmiechy, słuchanie Faustyny i przyjmowanie gości z Saksonii i Polski napływających, gdy Briihl im wnijść z sobą dozwalał, że król August nudzić się nie miał czasu.

A mimo to tęsknił! Wprawdzie lasy polskie i litewskie mogły mu zastąpić te, które rosły pod Hubertsburgiem17, Moritzburgiem18 i w oddalonych Saksonii zakątkach, żubry warte były jeleni, ale galeria obrazów, którą tak kochał, którą zebrał takim kosztem, stała zamknięta w Königsteinie19 i jedna z niej Magdalena towarzyszyła królowi na polskim wygnaniu, ale nie miał tu takiego teatru jak w Dreźnie, na którym by tryumfy Aleksandra Wielkiego20 rozwijać się mogły, ani pysznej bażantarni z teatrem letnim w zieleni, ani swych śpiewaków, ani swego kościoła… ani swego Drezna.

Wielkie maskarady, karuzele21, jarmarki, które tak swobodnie się obracały w saskiej stolicy, na warszawskim gruncie obracać się nie umiały.

I ci kontuszowi poddani J. K. Mości, tak śmieli i krzykliwi nie byli mu tak ulubieni, jak jego spokojna szlachta saska, która słuchała, nie rezonowała, nie upominała się o nic i dawała zastępować na najwyższych dostojeństwach przez Włochów, Francuzów, przybłędów ze świata całego.

Pomimo pilnej straży, którą Brühl sprawiał u królewskich podwoi — wciskały się zuchwałe memoriały hetmana Branickiego22 przeciwko ministrowi Brühlowi, skargi na jego chciwość, przekupstwa, zaskarżenia i potwarze.

Odrzucał je, wierny swojemu ministrowi, król z oburzeniem, darł je i deptał, ale psuły mu one humor, stanowiły choć krótko trwającą, lecz dysharmonijną23 nutę.

Nadzieja więc powrotu do Drezna, po kilkoletnim z niego wygnaniu, uśmiechała się mu bardzo… ale Brühl wielce rozumnie nie chciał go tam puścić, dopóki by okrutne ślady zniszczenia, jakie mściwa ręka Fryderyka zostawiła po sobie, wymiecione nie zostały.

A nie było to łatwym. Saksonia wychodziła spod jarzma obcego jak męczennica, którą puszczono po torturach okrwawioną, wynędzniałą, bezsilną. Siady pruskich rąk niezgluzowane wypiętnowały się na zamku, w mieście, a najstraszliwiej wypiekły na brühlowskim pałacu i ogrodach. Tu stało wszystko w ruinach. Królewski przepych pierwszego ministra leżał w gruzach, zasypany śmieciem.

Ledwie się z niego to dało ocalić, co się trwałością swą plądrującym oparło żołdakom.

Drezno miało czas zapomnieć, że niegdyś było najrozkoszniejszym, najweselszym, najożywieńszym miastem w Europie, że miało karnawały podobne do weneckich, dwór przypominający wersalski, króla, który chadzał cały w brylantach.

August III, powracając nie powinien był zastać tego, co przed nim tajono. Przez cały ciąg wojny król wiedział tylko o powodzeniach, nie słyszał o klęskach, nie wierzył w nie. Gdy niespokojny czasem zapytał Brühla znienacka: „Mamyż pieniądze?” minister z oburzeniem odpychał posądzenie samo, iżby ich mogło zabraknąć. I mógł na to zapytanie „mamy” nie kłamiąc zaręczyć, że je mieli, bo jego skarbca nawet wojna siedmioletnia wyczerpnąć nie mogła. Brühl miał pieniądze. Opłacano mu każdy urząd koronny i litewski, każdy przywilej, który król podpisał, każdą łaskę, każde żądanie spełnione. Brał pieniądze od przyjaciół i od swych wrogów, którzy równie jak pierwsi opłacać mu się byli zmuszeni.

Niekiedy tylko, kamerdyner królewski naśladując Brühla rano, nim nadszedł minister podsunął coś N. Panu do podpisu — i August III paląc fajkę, z uśmiechem dziecka, które figiel płata, zamaszysto kładł na nim swe imię — grożąc na nosie…

Składano na faworyta kruka, że on te arkusze przekradał.

Brühl, tak jak się osiedlił w Saksonii, umiał zakorzenić się w Polsce, wywieść od Brühlów z Ocieszyna24 i syna uczynić Polakiem, starostą i generałem25 wojsk Rzeczypospolitej. Nigdy cynizm nie rozpościerał się zuchwalej na wysokim i na widok całego świata wystawionym stanowisku.

W przededniu, gdy się wygnanie polskie skończyć miało, gdy się król i minister powinni byli cieszyć z tego co uratowali, gdy bić potrzeba było we dzwony i Te Deum śpiewać, niestety, jakieś przeczucia czarne opanowały wszystkich.

Brühl chodził zżółkły, posępny i struty. Dławili go Czartoryscy… Augusta III dusiło wspomnienie pruskiego bohatera Fryderyka w Polsce; gdy się pozbyciem Sasów radować chciano, jakieś przewidywania klęsk i zawikłań chmurzyły najpogodniejsze umysły.

August myślał czasami o swej rodzinie, chcąc ją na tronie elekcyjnym ubezpieczyć, a od północy, która mu się z przyjaźnią oświadczała, niewiele jej dowodząc, grzmiało i błyskało jakąś grozą. Zapowiadano stamtąd jakiegoś tajemniczego następcę, którego obawiali się wszyscy.

Atmosfera była duszna i ciężka. W Rzeczypospolitej naprawdę nie rządził już król, nie władał nią zręczny Brühl, rządzili się Czartoryscy, Familia, zamącali nią Radziwiłłowie…

Po pałacach i dworach popijano i popuszczano pasów od rana do wieczora, ucztowano po refektarzach klasztornych, często na wąskiej grobli u młyna, w lesie na polance spotykać było można rozstawione stoły i improwizowaną biesiadę dwu nie marnujących czasu senatorów, których potem dla kontynuacji podróży niesiono uśpionych do karet, aby w czas stanęli na ufundowanie trybunału.

Czasu trybunałów sądzono na gardło — ale obok, po szopach, wyprawiano lukull[us]owe gody26, na których beczka wina starego pięćset czerwonych złotych wartująca nie była rzadkością.

Cóż za dziw, że podchmieliwszy sobie, panowie o północy dzwonili do furt panien zakonnic. Było w ogóle tu wesoło, że czasem wesela od pogrzebu rozeznać nie było podobna. Z równym przepychem odbywały się jedne i drugie, ale ślubów nie brano na serio… Rozwody tak były łatwe, jak małżeństwa kruche. Po Auguście II zostały galanterii tradycje i spadki.

Tylko w głębokich zaciszach oddalonych prowincji po staremu świętym był związek małżeński, w stolicy i miastach służył on za narzędzie spekulacji i rozpuście.

Nigdy się może w przededniu bankructwa nie sypały, nie płynęły takim strumieniem wezbranym pieniądze, jak w owych czasach; nigdy nie kochano [się] tak w przepychu jaskrawym i świecącym.

Panów dwory wyglądały na monarchiczne, a wojska ich liczyły na tysiące, szlachta kusiła się na pańską postawę. Tylko niekuśliwy27 kmieć pozostał jak był, ze swą rzepą na zagonie wyjałowionym, w wytartym kożuchu, w podartej siermiędze, z chatą na pół w ziemię zapadłą.

Duchowieństwo, co z łona szlachty i panów rosło, nie było od niej różne. Na jednego Konarskiego28, iluż było Massalskich29, co chodzili już we frakach, przy szpadach i grywali po całych nocach w faraona30.

Język Kochanowskich, zduszony łaciną, konał w jej objęciach. Drukowano na bibule obrzydłe panegiryki, pojąc się nimi, jak gorzałką. Po miastach, po pałacach, po dworach językiem modnym był francuski, w handlu szwargotano po niemiecku, w klasztorach i po trybunałach posługiwano się łaciną, polski język zszedł na folwark i do przedpokoju.

Książka też walała się zapomniana i była obumarłą, bez życia. Co najwięcej czytano kalendarz Duńczewskiego31, edukowano się na Ziemianinie Haura32. Stare piosenki latały z obłamanymi skrzydłami w powietrzu.

Niepokój jakiś panował w umysłach.

— Co to będzie? — z cicha pytali się jedni drugich, a nikt odpowiedzieć nie umiał, wiedzieli tylko wszyscy, że anarchia doszła do tego stopnia, że tak jak było, pozostać nie mogło. Ci, co ją mnożyli wiedzieli, że jutro jej coś kres położyć musi.

Król i Brühl patrzyli tęskniąc w stronę Drezna, inni na północ się oglądali, inni gotowali z nieładu dla siebie korzyści.

Magnatom śniła się korona.

Tak panować, jak August III, potrafiłby z nich prawie każdy.

Zmiany, którą czuli wszyscy nadchodzącą, nikt przyśpieszyć nie miał odwagi, nie pragnął.

Gmach porysowany, strzaskany, mógł się im obalić na głowy.

W Saskim pałacu jak by nie pakowano do podróży, w brühlowskim stało jeszcze wszystko tak, jak by się ruszyć nie miało.

Powódź nieładu i burzliwe fale anarchii, do spokojnego pałacu Saskiego nie dochodziły. Oblegano Brühla, do króla nikt się nie dobijał, saska gwardia broniła przystępu.

W stolicy cień jeszcze jakiś władcy czasem czuć się dawał, dalej za rogatkami tylu było panów, ilu magnatów nimi być chciało. I były państwa Czartoryskich, Flemmingów, Brühla, Potockich, Radziwiłłów, Ogińskich, Lubomirskich lub skojarzonych małżeństwy i pokrewieństwy.

Na każdy sejmik ciągnęły obozy, na każdym się rozpoczynała wojna, często przelewała krew, i zwyciężeni uchodzili do domów, wpisując do akt stosy manifestów.

Nigdy tyle papieru nie zapisano na próżno. Siła rządziła i robiła co chciała, ale w papierów ważność i znaczenie wierzono święcie.

Pisano, jak mówiono i pito bez miary. Każdy sejmik kończył się manifestem, każdy sejm nim zrywał. Każda czynność nim groziła — a kto umiał wykrętnie piórem władać jak szablą, ten torował sobie drogę łatwo na świecie.

Stylu nie wymagano, ale zwinności myśli i giętkości sofizmatów33. Kto umiał władać konstytucjami34, korektorami35, studentami, ten stał górą.

W ostatnim razie dopiero, gdy nie stało argumentów, szabla je zastępowała.

Był wieczór, król w swoim gabinecie, czekając na światło odpoczywał w szlafroku jedwabnym tureckim, lekkim futerkiem podbitym, z fajką dopalającą się w ustach. Naprzeciw niego na ścianie, niewysoko wisiała ukochana Magdalena pokutująca, otoczona ramką srebrną pozłacaną i wysadzaną kamieniami drogimi. Magdalenie zbyt do twarzy nie było w tej oprawie, ale ona dotykalnie świadczyła o czci, jaką Jego Królewska Mość miał dla arcydzieła.

Wystawiało ono cudnie piękną grzesznicę, jeszcze świeżuchną i pulchną, więc chyba dopiero od godzin kilku zamieszkującą chłodną pieczarę, u której wnijścia spoczywała zaczytana w ogromnej księdze.

Byłaż to pokutująca Magdalena, ta która godną się stała, aby jej powiedział Chrystus, iż wiele przebaczonym jej będzie, bo wiele kochała?

Malarz nie myślał podobno o tym, aby ją uczynić świętą, ale chciał i zrobił ją piękną. Król się kochał w tej piękności. Magdalena mu towarzyszyła wszędzie i teraz na wygnaniu. Powracać z nim miała do Drezna. Król patrzył na to arcydzieło, jak gdyby z nim rozmawiał — i zadumany milczał.

Był to ten sam August, którego postawa, twarz, wdzięczne ruchy młodzieńcze powszechną budziły dla niego sympatię na dworze Ludwika XIV, ten sam, którym zachwycały się arcyksiężniczki austriackie, który gdy chciał, pozyskiwał sobie serca męskie i niewieście, ale ostatnich nie dopuszczał do siebie, by mu spokoju drogiego nie zamąciły.

Przestrzegała go ojcowska przeszłość i skarb wycieńczony na Cosel, na [księżnę] Cieszyńską, Denhoffową36, Königsmark37 i tyle innych — przestrzegał ojciec Guarini, pilnował zazdrosny Brühl — zasłaniała pobożna królowa Józefa38. I August III nie chciał znać płochych kobiet.

A pomimo to piękny ów król dziś bardzo się zmienił, niepodobnym był do siebie. Siedmioletniej wojny nie brał zbytnio do serca. Klęski nie dochodziły do niego. Siedział spokojnie w Warszawie, gdy drudzy bili się za niego, polował, napawał muzyką i… zestarzał od tej bawełny, w którą go Brühl obwijał tak starannie.

Oczy jego zgasłe nic nie miały blasku, usta blade uśmiechać się oduczyły prawie, policzki były nabrzękłe i obwisłe, powieki jakby napuchłe, całe ciało ociężałe zdawało się obsuwać i opadać ku ziemi.

Często usypiał siedząc, a ziewał nawet gdy Faustyna śpiewała — i czoło dawniej wygładzone marszczyło się i fałdowało, jak u prostego biedaka. Spoza uśmiechu, który nałogowo się zjawiał na jego twarzy i ustach wyglądał strach jakiś i okrutna tęsknica, której nic nakarmić nie mogło. Spoglądał z obawą nawet na Brühla, którego kochał i bez którego żyć by nie mógł.

Wyjazd był postanowiony, w Dreznie oczekiwano, ale jak tu było tę polską Rzeczpospolitę rozkołysaną, swawolną, porzucić na łaskę i niełaskę Czartoryskich i Radziwiłłów.

Nie można było zaręczyć wszakże, czy król myślał o przyszłym trybunale, który się tak burzliwym obiecywał, jak był wileński, czy o chybionym strzale do sarny, czy o operze, którą dla niego w Dreznie na nowym teatrze obiecywano. Miałaż to być Semiramis39 czy Artemiza40?

Wsparty na ręku głęboko się zaciekał co to [za] problemat, z którego rozwiązania czyniono mu niespodziankę. U progu stał Brühl — ale to był też cień tego Brühla, który w przededniu wojny świeży, wesół, rumiany, pachnący — przynosił Augustowi na twarzy i w ustach zapewnienie szczęśliwego i swobodnego panowania!

Znękał go pogróżkami Fryderyk, zmęczyli uporem Polacy, zabrali mu żywot Czartoryscy, potwarzą oczernił Branicki hetman. A w Saksonii nie wszystkich swych wrogów mógł osadzić na Königsteinie! Był melancholicznie smutny — i jemu przeczucie zabijało oddech, ale przed królem nawykł był wszystko malować różowo.

Z wolna August III zwrócił ku niemu oblicze i wzrokiem zdał się prosić, aby go pocieszył.

— Brühl? co ty mówisz? co myślisz? Gdy my dwaj tę nieszczęśliwą Rzeczypospolitę porzucimy, opuścim — oni tu się pozajadają!

Minister pomilczał trochę.

— Najjaśniejszy Panie — odezwał się cicho, bo wiedział, że i jego ktoś mógł podsłuchiwać — gdyby ich się trochę pozjadało, przerzedziło, szczególniej burzliwych, sądzę, żebyśmy na tym niewiele stracili.

Uśmiechnął się król i pogroził.

— Czartoryscy szczególniej — dodał Brühl — niezmierną butą gorszą i niepokoją. Gdyby im rogów przytarto, lżej by wszystkim było.

— A któż to potrafi — przerwał August — jeżeli prawdą jest, że na cesarzowej czynną pomoc liczą?

— Chwalą się nią, ale cesarzow41a — dodał Brühl — nie będzie śmiała wkroczyć bez przyczyny, a nie jest Wam, N. Panie, niechętną.

— Mamy przeciwko nim księcia miecznika, raczej wojewodę wileńskiego42 — poprawił się król — to zuch nieulękniony.

— Aż do szaleństwa śmiały — rzekł minister — to prawda, też na Litwie mąci i ów tak, że na niego wszyscy się uskarżają.

— Ja go bardzo lubię, Panie Kochanku! — zaśmiał się August III — Litwa za niego dałaby życie!

— Poi ją całą — rzekł Brühl — i wino daje dobre.

— A jak strzela i na niedźwiedzia idzie z oszczepem! — wykrzyknął król. — Pójdzie i na Czartoryskich!

— Pokaże się to na Wileńskim Trybunale, bo tam się oni zetknąć muszą.

— A biskup Massalski oleju do ognia doleje — szepnął August.

— Mnie się zdaje, że ich samych sobie zostawić potrzeba — odparł minister.

Król pomyślał trochę.

— Domagają się senatorowie, abym posłał od siebie pośrednika, co by ich jednał.

— A któż podejmie się tego? — zapytał Brühl. — Między dwu takich zapaśników słabemu iść — zgniotą go.

Król spojrzał na niego szukając rady.

— Hm? — mruknął.

— Biskup kamieniecki43 wprawdzie się stręczy — dodał Brühl.

Na wspomnienie Krasińskiego czoło króla powlokło się chmurką, nie odpowiedział nic.

— Wiesz — począł odpocząwszy, zmieniając nieco kierunek — com ja nie czynił dla pojednania was wszystkich. Czartoryscy i ciebie prześladują!

— Tchnąć mi nie dają, ale przy twej opiece, N. Panie, nic mi zrobić nie mogą. Błotem tylko ciskają na mnie, a ich płatni pisarkowie paszkwilami44 mnie ścigają.

— Wiem, wiem — przerwał król — każ je katowi palić na rynku, pozwalamy ci. Niewdzięczni są!

— O, ten trybunał, ten trybunał się nie obejdzie bez krwi przelewu — dołożył Brühl, który się rozgrzewał.

Nagle August III spuścił głowę.

— Posłałeś do Drezna? — spytał.

— Posyłam co dzień — zawołał minister.

— Teatr gotów będzie?

— Dniem i nocą kończą — zapewnił Brühl.

— Galerię przewieźli z Königsteinu?

— Cała już jest w Dreźnie — zapewnił minister. — Madonna na swym miejscu.

Król słuchając złożył ręce.

— Kiedy ja nareszcie, stęskniony, to arcydzieło boskiego mistrza zobaczę — zawołał głosem rzewnym. — Śniła mi się nieraz w jasności niebieskiej nade mną. Czułem ją, a oczów podnieść nie śmiałem. Aniołowie ręką jego prowadzili, gdy ją malował. — Głos mu drżał gdy to mówił i zniżywszy go, jakąś myślą wstrzymany, zamilkł. Zdało mu się, że Brühl., który miał też galerię — mógł być zazdrosnym. Chciał wiernego pocieszyć sługę.

— Ale i ty, mój poczciwy Brühlu — rzekł — masz obrazy bardzo piękne i tobie nic z nich, spodziewam się, nie zginęło.

— Nic — odparł minister.

— Ten Dietrich45 — rozśmiał się August weselej — choć cudownie małpuje mistrzów, ale na Rafaela się nie porywa, to by b...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl