, Józef Ignacy Kraszewski - Pułkownikówna. T. 1-2, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PUŁKOWNIKÓWNA.
Historia prawdziwa
z czasów Saskich
przez
J. I. Kraszewskiego.
Tom I
Któż nieopiewał wiosny — tej czarodziejskiej chwili przebudzenia ze snu matki natury,
odmłodzonej i z wdziękiem rozespanego dzieciucha powstającej z białych pieluch zimowych?
Wiosna! wiochna! samo to imie serce porusza i przypomina młodość, ową
primavera
życia!... A jednakże na dziesięć wiosen w naszych krajach ośm bywa takich chłodnych i
rozpłakanych, a ich zimowe pieluchy tak brudno wyglądają, przebudzenie dzieciny takie smętne i
łzawe... że możnaby wiosnę zaliczyć do starych przesądów i do wierutnych baśni.
W roku jednakże od narodzenia Pańskiego 1734, za panowania Augusta III, wiosna w
powiecie nowogrodzkim była bezprzykładnie piękną...
Prawda, że zima przeciągnęła się nadzwyczaj długo, bo kawałek kwietnia zagarnęła pod
panowanie swoje, ale za to jak się u nas składa najczęściej, gdy nadeszła chwila spóźnionego
zwycięztwa królowej wiosny — cudownie dokonała się zmiana dekoracyi.
W istocie było w tem coś czarodziejskiego...
Wczoraj jeszcze nocą marzło i wiatr smagał z północy, dobrze otulone pod zacisznemi
płotami młode pokrzywy, które na złość chłodom z ziemi się wydobyły, ledwie się żywe utrzymać
mogły; wczoraj jeszcze po zakątach brudny śnieg leżał — nazajutrz weszło jakby inne słońce,
powiał ciepły wiaterek południowy — jakieś drgnienie życia przeleciało atmosferą i — jakby na
dany znak — ruszyło się co tylko żyć miało..
Z gorączkowym pośpiechem z pod żółtego kożucha zeschłych liści, poczęły się dobywać
zielone kiełki i rozwijać cudownie. Pąki na drzewach ponabrzmiewały z dnia na dzień, niektóre
zrzuciły z siebie zaraz świecącą łupinę, która je okrywała zabezpieczając od chłodu... Śniegi
zmieniły się w kałużki, które ziemia chciwie wypiła. Na niebie sine i szare chmury pozłociły się i
zarumieniły z radości, lazur przejrzał przez nie czysty, i do ziemi zawołał a ku-ku! Ptaszki, które
gdzieś siedziały nieme i nastrzępione po kątach puściły się w powietrze ze śpiewem... Drugiego
dnia ciepły deszcz przyszedł starej matusi obmyć pomarszczone lice, aby odżyło i odmłodniało...
Spóźniona wiochna krzątała się około swojego gospodarstwa, jak młoda gosposia co zaśpi
trochę i obudzi się zapóźno...
Gdzie wczoraj było płowo, zrobiło się wnet zielono, na błotach już żółtym łotociom główki
się złociły...
Życie nowe rozpoczynało się na dobre, a w połowie Maja tak już było wszystko w
godowych szatach i wybujałe, jakby wiosna przyszła w samą porę.
Nie dziw też iż korzystano z tego — i ludzie co pracować muszą ruszali się nie pomału, a ci
co bawić się muszą napawali się powietrzną wonią, ciepłem, słońcem i tym całym Majem, który
doskonały nabiał, młode kurczęta, ogórki na inspektach, czasem świeże grzybki i rozliczne przynosi
łakocie, nadewszystko zaś humor wyśmienity.
W zimie, jak wiadomo, trzeba się bawić dla tego, że zima jest z natury swej smutną, więcby
człowiek przepadł gdyby się dał nastroić do jej nudy, — bawić się naprzekór; wiosną zaś należy się
weselić i pohulać sobie dla tego, żeby się naturze nie sprzeciwiać, gdy ona w dobrym humorze być
raczy. W ogóle za owych saskich czasów aksiomatem było bawić się zawsze, nawet wśród najmniej
zabawnych okoliczności, popuszczać pasa i — na psa urok! — życia używać, używać świata póki
służą lata...
Hulano też i zabawiano się jako nigdy... z zasady, ze zwyczaju, czasem z biedy, na pana
Boga i na Opatrzność składając troskę o przyszłość, bo od czegoż Bóg i Opatrzność?
Pomodliwszy się przykładnie w kościele człek potem szedł do obowiązków swych
obywatelskich. Nadchodziła
hora canonica
, a po niej tak już uregulowane godziny, iż do białego
dnia często w pocie czoła się weselono... zajadano, zapijano, rąbano, jednano, a czas schodził jak z
bicza trząsł, najprzyjemniej.
Człowiek się nieopatrzył jak hulając aż nad brzeg grobu się zatoczył, przeżegnał, westchnął
i poszedł spać — z czystem sumieniem...
Dobreż to były ludziska, a jakie czasy! jakie czasy!! Pessymizm co nam żywot zatruwa
jeszcze się nie był narodził — wołano: choć bieda to hoc! i — jakoś to będzie!!
Bodaj się to było rodzić wówczas gdy człek szedł do gotowego, osobliwie szlachcic, głowy
sobie łamać i obładowywać niepotrzebował zbytecznie — a gdy się wąsy wysypały i szabelkę
przypasał, — wyszedł z pod dyscypliny bakałarza, na konika wsiadł, potem mu już szło jak z
płatka.
No i — świat był wcale inaczej uorganizowany, porządnie co się zowie, nie tak jak dziś. gdy
człowiek nigdy nie wie zkąd co wyszło i dokąd zapłynie! Każdy stał na swem przyrodzonem
miejscu — kto się urodził chamem umierał nim, kto szlachcicem ten już miał drogę wytkniętą, kto
panem, ten do zgonu choćby skapcaniał panował... Mieszczanin nie śmiał wyłazić daleko od
Ratusza i mierzyć się z temi do których niedorósł. Słowem błogosławione to, panie, czasy były, nie
taki chaos jak dziś, gdy książęta gdzieniegdzie w piecach muszą palić, do kozy iść jak prości ludzie,
a chamski chłopiec, poduczywszy się, głowę do góry zadziera i maszeruje tam, gdzieby mu dawniej
powiedziano — a, za — się!!!
Krzyczeli naówczas na panów często ci co się do ich klamki docisnąć nie mogli, ale zresztą
uznawali wszyscy, że to była błogosławiona instytucya... Ten co miał nadto i sam zjeść nie mógł co
mu Pan Bóg dał, karmił tłumy darmozjadów, które pracować niepotrzebowały. Uczyły się one przy
nim subordynacyi na kobiercu, pokory, uginania karku, gotowości do posługi choćby
najpaskudniejszej i — dobrze im z tem było — bo nie robili nic, w końcu biorąc folwarki
dożywociem.
Pieniędzy było huk... a kto ich nie miał ten pasożytował, językiem, szablą, czołem lub
sumieniem się wysługując.
Wina było w bród — więcej czasem niż chleba. Ztąd też owa wielka nasza przyjaźń z
Węgrami, od których braliśmy ich nektar — i nie było dworku gdzieby pod te czasy owego
staroświeckiego piwa, o którem Kochanowski prawi, hungaricum nie zastąpiło...
Po karczmach ledwie gdzie się jeszcze znalazło piwsko, a co szlachcic musiał mieć jeśli nie
beczkę to antałek.
Humor też był wściekły... Zabawiano się tłumnie, a gdy się śmiech rozległ nad wieczór ze
szlacheckiego dworu, a buchnęło nim w świat... hej! aż się ziemia trzęsła.
Pijano po domach, po klasztorach, po gościńcach, w lesie na łowach, na pogrzebach, u
chrzcin, przy weselach... w świątki i piątki, bo wino postu nie łamało... pito generalnie wszędzie i
zawsze.
Życie było nad wyraz przyjemne, choć nie bez guzów, sińców, motylami zwanych, ran i
blizn... Lecz w takim stanie krewkości ogólnej, puszczenie krwi nie tylko nie szkodziło, lecz
zdrowie utrzymywało, kto na wiosnę nie puścił z medjanny przyjaciel go chlasnął i apopleksyi
zapobiegł.
I było wszystko dobrem na tym pięknym augustowskim świecie! Bodaj to dobre czasy!!
Właśnie w Maju tego roku, dnia piętnastego, w Pacewiczach u pani pułkownikowej
Borkowskiej, której na chrzcie świętym było imię Zofia, obchodzono dzień matki pięknej Tekli...
Tekli która była z dziewic litewskich onego czasu — na całej przestrzeni gedeminowskich ziem
najpiękniejszą. Wszyscy o tem wiedzieli...
I nikomu by pewnie na myśl nie przyszło celebrować tak świętej Zofii matki trzech cór
allegorycznych — choć to jest wielka święta, gdyby pułkownikowa Borkowska nie miała szczęścia
być matką tego — cudu świata... panny Tekli...
Z końca w koniec jak Litwa długa i szeroka, a nawet w koronie i w Warszawie śpiewano
pochwały panny pułkownikównej.
Bóstwo to nieznało co ateusze. Dosyć ją było zobaczyć aby uklęknąć.
Kobiety nawet, z których żadna z nią współzawodniczyć nie mogła, a zazdrościły jej
wszystkie, choć na jej widok bledły i czerwieniały — nie mogły zaprzeczyć jej, że była z
najpiękniejszych najpiękniejszą. Żadna się z nią mierzyć nie mo- gła. Jakże się tu odważyć na
opisanie takiego cudu świata?
Wyobraźnia musi przyjść w pomoc by nieudolny obraz zbliżył się choć do oryginału.
Natura rzadko ale sprawia sobie takie igraszki. Wykwitnie taka róża na krzaku dzikim, raz w
sto lat.
Ojciec panny, pułkownik, którego wszyscy pamiętali, jużcić był dorodny i przystojny
mężczyzna, zbudowany jak Herkules — ale Apollinem nie był. Pułkownikowa Zofia drobna, mała,
niebrzydką była, miłą, a za młodu jak jagódka świeżą kobieciną, lecz nadzwyczajnego blasku i
rysów klasycznych nie miała. Nosek nawet trochę zadarty na starość stał się szeroki i nieforemny.
Tymczasem córka jej panna Tekla.... ale.... od czego tu począć?? Piękność rzecz to jeszcze
mniejsza, bo pięknych kobiet jest wiele. Bywa taka śliczność anielska, że oczów od niej oderwać
nie można, cóż gdy za serce nie chwyta? — A u panny Tekli nie tylko że piękność była
niesłychana, bez skazy, pierwszej wody, lecz miała ten urok co pociąga ku sobie i szaleć każe.
Ani mała ani zbyt wyrosła, jak Wenus marmurowa była zbudowaną. Na białej szyi główka,
czy na nią patrzysz wprost czy z boku, nic dodać nic ująć... Oczy czarne dyamenty ogromne, czoło
kość słoniowa, usta rubiny, ząbki perły, włosy jak jedwab lśniące, miękkie i ogromne, że do stóp jej
spadały... Rączkę miała, że gdyby nią policz- kowaó chciała ludzie by się o policzki rozbijali; nóżkę
— tylko całować i klęczeć przed nią. Ruch gdyby królowej! na idącą chciało się patrzeć bo zdawała
się iść w takt jałdejś anielskiej muzyki, którą ona tylko słyszała.
I głos jej był jako śpiew, nawet gdyś słów nie słyszał, upajający. Wejrzenie rozkazywało...
nie było człowieka co by mu się śmiał opierać... Niejeden gdy je złapał mówił w duszy — dałbym
życie za nią!
Prawda, że gdy dzieciną jak anioł piękną wyszła z kolebki, ojciec, matka, domownicy, kto
żył pieścidełko to, cacko śliczne na rękach nosił i wielbił, a chuchali na nią!! Matka jej z oczów nie
spuszczała, a pułkownik mawiał: — Jej chyba królową być... Wiedzieli co za skarb mieli. Fama
rosła od pieluch, że to będzie cudo świata.
Zazdrosne baby wprawdzie słyszeć się z tem dawały, że te cuda piękności dzieci wyrastają
często na koczkodany, ale się przepowiednia nie sprawdziła. Z pączka tego różowego wykwitła
owa panna Tekla, którą świat miał podziwiać.
Do Pacewicz zjeżdżali się ludzie czysto jak do cudownego obrazu... Starzy, młodzi, nawet
osoby poważne, duchownego stanu jechały widzieć to cudo Boże... Wielu po tem co słyszeli
zawodu się spodziewali. — Gdzie tam! Każdy zobaczywszy musiał wyznać: — prawili o niej
ludzie a nie dopowiedzieli wszystkiego!
Bywają znowu takie piękności, co póty ich uro- ku dopóki ust nie otworzy — ale ona! ho!
ho! Nie dosyć, że główkę miała ładną, ale w główce ładniej jeszcze... Uczyć jej matuś
niepotrzebowała nigdy, co komu należało, jak z kim potrzeba było być — rozumem czy jakąś łaską
Bożą szczególną odgadywała wszystko...
Prawda, że pułkownik ojciec, póki żył, między ludźmi się kręcił a i ludzi koło niego zwijało
się dużo, dom był zawsze pełen i nie małego kalibru osób, ale panów i paniczów, od Sapiehów i
Radziwiłłów, od Massalskich i Wiśniowieckich, o Sołłohubach, Pociejach i innych nie mówiąc.
Borkowski, karmazyn sam, z tych Duninów co to ich się tylu rozrodziło pod opieką
prapradziadowskich siedmdziesięciu kościołów; wprawdzie wielkiej zrazu substancyi nie miał —
bo ród stary zawsze rozpłodzony, więc rozerwany, więc zubożały, ale krew w nim była
Duninowska!
W kaszę sobie nie dał dmuchać pułkownik, u szlachty i u panów mir miał równy, bo
wiedział jak z kim, kiedy kumać się a zadzierać. Żadnemu sam nie ustąpił, bo od wielu był prozapją
starszy, a żadnym szlachcicem nie pogardzał, bo wiedział co klejnot wart i że każdy się krwią kupił,
a na krwawniku tylko rzezał.
Troje miał dziatek, lecz nawet póki te żyły, bo później panna Tekla sama została — ona była
jednem okiem u nich w głowie, na niej wszystko fundowano...
— Na królową stworzona! — powtarzał ojciec.
Niedoczekał się pułkownik jednak innej pociechy z córki, krom tej, że ją umierając widział
tak anielsko piękną, jak dzieckiem być obiecywała. Matka z nią pozostała jedna — bo opiekuna
pana Szczyta, dalekiego krewnego, którego pułkownik naznaczył w pomoc wdowie, liczyć nie było
można. Człowiek zacny, extra spokojny, rozumny, cichy, pobożny, do interesów i gospodarstwa był
jedynym, ale do świata go Bóg nie stworzył. Sam majętny, bene natus, bo to też ród tych Szczytów
nie mały, nie rwał się do niczego, ambicyi nie miał, kąt lubił i, choć pański majątek Bóg mu dał,
skromny był a pokory zbytniej. Ludzi też mało znał i poradzić jak z niemi postępować należało —
nie umiał.
Po śmierci męża, troskliwa matka zafrasowała się nie tyle o siebie co o córkę. Jużcić takiego
skarbu pod koszem trzymać nie było podobna. Domu też zamknąć po śmierci pułkownika nie
można było. Jeszcze się żałoba nie skończyła, gdy zwabiani famą owej nadzwyczajnej piękności
panowie, panicze, szlachta zbiegać się zaczęli. Roiło się w Pacewiczach tak, że się tam prawie
drzwi nie zamykały.
Szlachcie się dziwować nie było co, lecz młodzież nawet książęcych rodów,
najdostojniejsza cisnęła się tu.
Nie było dziwu, bo panna mogła aspirować do najpierwszych partyi na Litwie i w Koronie.
Po- sagiem była ta nadzwyczajna piękność, której i za miliony nie kupić.
Szlachta dobrze wiedziała, że to kąsek nie dla niej — ale na takie cudo choć popatrzeć miło
— oczy napaść i podumać co by za szczęście było — gdyby się to stało — co się stać nie może.
W Pacewiczach dwór był nowy, przez nieboszczyka wystawiony na miejscu starego i
lichego, który byłby się rozwalił sam, gdyby go w czas nie zburzono. Borkowski choć się na
budownictwie nie znał, ale człek był energiczny i — czuj duch! Gdy zadysponował aby było jak
należy, a rękę do góry podniósł i wąsa pokręcił — ludzie skakali jak zaśpiewał.
Dwór też stanął co się zowie, choć drewniany, na podmurowaniu tylko, ale pokaźny, duży i
jakby na wieki ufundowany. O piękność nowomodną się nie silono, stawiono go wedle dawnych
tradycyi, dach wysoki, bo u nas dla samego śniegu powinien taki być — ściany niezbyt wyniosłe,
ganek przestronny od dziedzińca, drugi strojniejszy od starego ogrodu i sadu. Wewnątrz było się
gdzie mieścić, a że ludzi zawsze gościło wiele, izby były ogromne, jadalnia choć na pięćdziesiąt
osób, do przyjęcia przyjaciół bawialny pokój mało co mniejszy.
Pułkownik wielu rzeczy ciekawym będąc, włócząc się po świecie, przyjaciół mając nie
mało, nazbierał osobliwości różnych podostatkiem i niemi dom przystroił tak, że i pan by całą gębą
nie po- wstydził się tego. Wprawdzie była to zbieranina, nie jednej matki dziatki, ale każda rzecz
osobliwa i o każdej rzeczy, gdy go zapytano, umiał coś Borkowski opowiedzieć, do każdej była
przywiązana historya jakaś. — A że się one często gęsto powtarzały, nauczyła się ich i matka i
córka — szczególniej zaś pułkownikowa stara przez miłość dla ubóstwianego męża, teraz je jeszcze
ze łzami w oczach, prawie słowy nieboszczyka opowiadać umiała.
Nagromadzone te raritates, ze wszystkich świata końców, zdobiły nietylko bawialnię, ale i
inne pokoje. Pułkownik miał do tych fatałaszek taką passyę, że nie było prawie podróży i wycieczki
z której by czegoś nie przywiózł.
Więc kobierce wschodnie i makaty, a sprzęt z drzewa wysadzany perłową macicą i kością
słoniową, broń osobliwa wschodnia i włoska a francuska, zbroje, porcellana, sreberko, szkła różne,
aż do jaj strusich i piór ptactwa zamorskiego— czego tam nie było.
Pułkownik miał ten obyczaj, że i ceny imaginacyjne kładł na te przedmioty, po kilkaset
czerwonych złotych i wyżej je szacując, choć czasem było to tylko praetium atfectionis.
To pewna, że ich Borkowski cale nie kupował, albo dostawał za bezcen, umiał się
przymówić, wyhandlować, a że we zwyczaju bywało obdarzać się wzajemnie, pułkownik dostawał
czego zapragnął, lada czem się wywdzięczając. Ci którym
' o łaski jego chodziło, znając słabość albo mu się przysługiwali temi rarytesami albo
przynajmniej sławili je, co pułkownik bardzo lubił.
Po śmierci jego wszystko to zostało w poszanowaniu wielkiem u wdowy i córki, choć. gdy
się ludziom gęby rozwiązały, okazało się, że wśród tych rupieci było wiele za które nikt by nie dał
złamanego szeląga.
Jakie to tam było to było, to pewna, że dom stroiło dobrze i było się czemu przyglądać, gdy
na pięknej pannie oczy się popsuły, a blasku jej długo wytrzymać nie mogły.
Przez czas żywota dosyć długiego, że się Borkowskiemu szczęściło a radę sobie dawał
cudownie, choć zbytnim rozumem nie grzeszył i miał tylko taki instynkt szczęśliwy a umiejętność
przedziwną obchodzenia się z ludźmi, dom, jak to powiadają, psim swędem zaopatrzył gdyby
pański. Na niczem tu nie zbywało, a występ i elegancya była po nad możność i substancyą, bo
Pacewicze, wieś dobra i z przysiółkami, ledwie mierną, szlachecką fortunkę stanowić mogły.
Wprawdzie sperandy były — ale do uiszczenia trudne. O posagową summę znaczną bezdzietnie
zmarłej blizkiej swej krewnej Borkowski miał oddawna proces z panem Żywultem. Naliczał sobie
na nim krocie, i byłby może je wyprocesował, gdyby nie zmarł i gdyby Żywult pod protekcyą się
nie rzucił Radziwiłłowską.
Wojewodą nowogrodzkim był naówczas Miko- łaj Radziwiłł, ten wszakże sam, choćby był
chciał niewiele by może zrobił. Głowy nie miał potemu, ani czasu; żona tam Zawiszanka z domu
córka wojewody Mińskiego rej wodziła, a to była swojego czasu potęga taka, że do niej jak do
Salomona w spódnicy ludzie jeździli.
Kogo ona wzięła w opiekę a forytowała lub broniła, nie było przykładu, aby na swojem nie
postawił, albo do zamierzonego celu nie doszedł.
Sławiono z rozumu i obrotności ojca jej Zawiszę, córka się w niego tak wdała, że albo mu
równą lub od niego jeszcze była mądrzejszą. A że w dodatku Pan Bóg jej dał i piękność
niepospolitą i zręczność osobliwą a dar ujmowania sobie ludzi, była i wyrocznią i monarchinią tam
gdzie jej oczy i wpływ sięgały.
Żywult się tedy rozmaicie wojewodzinie Nowogrodzkiej wysługując w opiekę jej oddał i źle
na tem nie wyszedł.
Księżna Barbara płaszczykiem go swym osłaniała skutecznie, i choć wdowa Borkowska
przy pomocy swojego opiekuna proces z Żywultem prowadziła dalej, nie rokowano jej sukcessu
żadnego, owszem przepowiadano, że Żywult sprawę wygra i wdowę z niczem odpali.
O tem tylko intra parentesim napomknąwszy, do dworu w Pacewiczach wracamy.
Był on zasobny i, jak przystało na oprawę takiego klejnotu jak panna Tekla,
zagospodarowany. Na swój czas i na swój stan stroiła się pułkowni- kówna wytwornie bardzo, a
gdy goście przybywali, nigdy nie wystąpiła do nich w negliżu, choć i w tym by jej bardzo pięknie
było. Musiała też stara matka, choć skromniej do toalety córki się zastosowywać. Same fryzury,
pudry, wonności i rozmaite przybory od koronek, piór, drogich materyi niemało kosztowały. Na to
wcale nie zważano, bo panna była jużci pewną, że się za magnata wyda. Miała oświadczających się
z gorącą miłością młodego jednego Sapiehę, Massalskiego, Sołłohuba i Łopacińskiego, że innych
nie liczę, którzy też cholewki smalili, wzdychali i do ołtarza gotowi byli, bo inaczej tam nic by
wskórać nie mogli.
W Pacewiczach tedy, jakośmy mówili tłumy były zawsze, a jeśli przypadkiem gości
zabrakło, to się temu wydziwić nie mogły matka i córka. Nawyknienie też już było takie we dworze
iż na gości rachowano codzień i co tam to kosztowało, wyliczyć trudno, ale na to nie zważano.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl