, Józef Ignacy Kraszewski - Przed burzą, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Przed burzą

 

Sceny z roku 1830

Przy ulicy Świętokrzyskiej, w domku murowanym niepozornym, o jednym pięterku z poddaszem, ze staroświecka wyglądającym, na dole mieszkał szewc Noiński, zwany kulawką z powodu, że mocno na lewą upadał nogę, z drugiej strony stolarz Aramowicz, na górze całe niewielkie piętro zajmował pan Brenner. Na tyłach mieściła się Matusowa, która handlowała ogrodowiną i siadywała z nią na Starym Mieście w straganie, a naprzeciwko Aramowicz miał skład drzewa i część warsztatu. Na poddaszu, które stanowiło małe kawalerskie mieszkanko o dwóch pokoikach niewykwintnych, ale czystych i zacisznych, od św. Jana roku zeszłego wkwaterował się był młodzieniec służący w biurze Komisji Skarbu, którego nazywano Kalikstem. Cała ludność małej kamieniczki tej znała się i była z sobą, nie wyjmując stróża, zajmującego in ultima Thule*, na samym tyle ciupek parę — w niemal przyjacielskich stosunkach.

Stróża mianowano Dygasem i musiał się jakoś podobnie zwać w istocie, chociaż go poufale wabiono też na pana Lasantego — co zapewne od Kalasantego pochodziło.

Jest jakimś prawem tej poczciwej natury, która wie, dlaczego to robi — że ubogim rodzinom nigdy na dzieciach nie zbywa. Bogatym często się ich dochować trudno, biednym przychodzą niespodziewanie i choć się biedactwo na nie często skrzywi, później Bóg to obraca na dobre. Tak też w kamieniczce, o której mowa, dzieci i wyrostków było jak bobu. Ani panu Dygasowi, ani pierwszemu piętru dogodnie z tym nie było, bo dzieci mają swe prawa i wiele też bezprawiów wybaczać im trzeba. Dobywały się po wschodach bez żadnej dobrej racji aż na strych, zalatywały na tył, gospodarzyły w małym dziedzińczyku, a krzyk i wrzawa na dole były nie do zniesienia. Szewc Noiński oprócz tego miał dwóch urwipołciów na nauce, u stolarza był jeden szaławiła* okrutny: Matusowej Józiek nie lepszy był od innych. Starzy żyli z sobą dobrze i przykładnie, ale młoda ta ludność darła często koty i guzy sobie nabijała okrutne.

Jedyną władzę i policją dzierżył w swych rękach Dygas, człek stary, powolny, głuchawy i nie mający dosyć energii, aby zuchwalstwa tej gawiedzi poskromić.

Właściciel kamieniczki, który ją po żonie otrzymał i w niej nie mieszkał, rzadko tu zaglądał i dowiadywał się tylko, gdy, uchowaj Boże, trzeba było zweryfikować jakąś nieodzowną reparacją, zameldowaną przez Dygasa — poprawę rynny, okucie okiennicy, odnowienie bruku i tym podobne.

Dla mieszkańców pierwszego piętra ludność zajmująca niższe sfery byłaby nieznośną, bo i szewc cały dzień stukał, i stolarz kołatał, i w bramie było zawsze jak na zarwanicy*, gdyby to nie byli ludzie cierpliwi na podziw i spokojni. Pierwsze pięterko, niskie, nieładne, od dawna nie odświeżane, w którym i drzwi się nie domykały, i okna odstawały, i podłogi a piece wiele pozostawiały do życzenia — zajmował p. Brenner z familią. Rodzina jego składała się z bardzo pięknej córki, panny Julii, już rozkwitłej i dorosłej, i ciotki jej, wdowy, pani Małuskiej. Kucharka i małe dziewczę do pomocy były całym dworem.

Brenner, którego, nie wiadomo dlaczego, nazywano panem radcą, był człowiekiem już około lat pięćdziesięciu mającym, małym, krępym, podobnym do mnóstwa ludzi średniego wzrostu chodzących po ulicach. Poznać go w tłumie było niełatwo, a opisać, jak wyglądał, nie mniej trudno. Zdawało się, że czy natura czy sztuka dały mu, jak niektórym zwierzętom, barwę jakąś startą, formę nie rażącą — aby się przesunąć mógł po świecie niepostrzeżony. Brenner nosił się też jak wszyscy, nie odróżniał się niczym i widujący go codziennie współmieszkańcy kamienicy często wracającego do domu nie od razu poznawali. Twarz miał bladą, ogoloną — oczy ciemne, biegające, niespokojne i najczęściej spuszczone, mowę cichą, ruchy jakieś miękkie i wymykające się. Zdawał się całe życie nie słuchać nic, na nic nie patrzeć, mało kogo znać i nie wiedzieć o niczym.

O nim też tak mało kto wiedział, że ci, co z nim żyli w jednej kamienicy, najrozmaitsze mieli przekonania o jego zatrudnieniach. Szewc Noiński nazywał go lichwiarzem, stolarz Aramowicz był pewny, że on zbożem handluje. Matusowa zbywała, pytana, tym, że — „albo ja tam wiem — a mnie co do tego!!”

Brenner nigdy nikogo u siebie nie przyjmował, całe dnie prawie spędzał za domem i na oko nie zdawał się wcale niczym zajęty. Pani Małuska, ciocia, odzywała się z tym, że ma pensją . i z niej żyje, bo dawniej był w służbie rządowej, ale w województwie lubelskim. Chodziły słuchy niewiadomego źródła, że Brenner służył w komisariacie i na jakichś dostawach grosza uciułał.

Bądź co bądź przeszłość jego i teraźniejszość okrywały nieprzejrzane ciemności. Z rana — czasem już o siódmej — widywano go wychodzącego na Nowy Świat i ginącego tam wśród tłumów. Wśród dnia rzadko komu trafiało się go spotykać, ale parę razy jednak widywano go wychodzącego to z cukierni, to z jakiego traktieru*, to z kawiarni. Nigdy jednak mimo to nie spotkał go nikt ani pod dobrą datą, ani nawet rozweselonego. — Twarz miał zawsze jedną, bladą, smutną i jakby wiecznie strwożoną.

Trafiało się, iż go dni kilka nie było w domu, bywało że wracał nocami — zawsze jednak w jednym humorze i usposobieniu.

W domu całego dnia nigdy nie przesiedział. Słota, wicher, zimno, skwar, nic go od zwykłej przechadzki nie wstrzymało. Nie skarżył się nawet na to. Zdrowie mimo lat pięćdziesięciu miał czerstwe i doskonałe, gusta niewybredne. Obchodził się lada czym, przyjmował, co mu dano.

Ludność całej kamieniczki spoglądała nań i z pewnym uszanowaniem, i z wielką ciekawością. Była to dla niej chodząca zagadka.

Życie na pierwszym piętrze było skromne, ale dostatnie; nie dawała się tam nigdy czuć ani potrzeba kredytu, ani ochota do występywania.

Brennera prawie nigdy, chyba wieczorem, w domu znaleźć było można: rządziła więc ciocia Małuska i panna Julia.

Ciocia, bezdzietna, dobra, cicha, niemłoda niewiasta, milcząca, posłuszna, albo się modliła na książce i robiła pończochę, lub z założonymi rękami na piersiach opowiadała pannie Julii o domu książąt Sanguszków, u których za młodu nieboszczyk jej mąż był oficjalistą*. Ciocia kochała siostrzenicę jak własne dziecię, pomagała jej, służyła, i gdyby panna Julia nie była bardzo łagodną i dobrą, mogłaby ją była zawojować zupełnie. — Ojciec też był przywiązanym do tego jedynego dziecięcia — bałwochwalczo. Wracając do domu, pierwszy jego krok był do Julci, pierwsze zapytanie o nią. Najmniejsze jej niezdrowie odrywało go od zajęć, tak że po kilka razy przybiegał do domu dowiadywać się o nią. Dla Julci nie było rzeczy ani za drogiej ani za trudnej do nabycia — szczęściem, że skromnych bardzo żądań córka rzadko czegoś zapragnęła.

Straciła ona matkę za wcześnie, sam więc ojciec z pomocą ciotki zajmował się jej wychowaniem. Nie żałował na nie nic: najlepsza pensja, najdrożsi metrowie*, wszystko, czego nauka wymagać mogła, miała Julcia na zawołanie. Stało się też, iż na pensji, przy lekcjach, w czasie dosyć długiej nauki, córka pana Brennera znalazła się obok panienek daleko od niej wyższej sfery towarzyskiej, nabrała ogłady, a z nauk tak korzystała wiele, iż wróciwszy do domu, musiała się uczuć bardzo osamotnioną.

Pani Małuska, poczciwości kobiecina, złote serce, była mimo zetknięcia się z dworem ks. Sanguszków tak praktyką życia tylko nieco okrzesaną, tak naiwną i prostoduszną, iż z nią, prócz o upiorach, o odpustach, o kuchni i o pogodzie, mało o czym więcej rozmawiać było można. Znała się też nieco na medycynie popularnej; leczyła od bólu zębów, od róży (bardzo skutecznie), febry i reumatyzmów.

Sam Brenner w tych krótkich chwilach, które spędzał z córką w domu, nie okazywał też wykształcenia zbyt wysokiego. Nie czytywał nigdy nic — wiadomości nie miał żadnych, oprócz „Kurierka” Dmuszewskiego* w domu nic innego nigdy nie było; ale żywego życia stosunki i sprężyny znał za to doskonale.

Z nim więc i z ciocią — niewiele mogła panna Julia mieć przyjemności w rozmowie. — Natomiast zajmowała się bardzo wiele muzyką, której uczyła się od Elsnera*, grała godzinami na fortepianie i niezmiernie wiele czytała.

W wyborze książek miała sobie zostawioną swobodę najzupełniejszą, tak jak w ogóle w całym życiu, bo ojciec i ciotka mieli nieograniczoną ufność w rozumie jej i charakterze. Z pensji rozmaite w mieście miała znajomości, do których wolno jej było chodzić, przebywać, powracać, gdy się jej podobało. Brała z sobą małą Agatkę, kazała jej czasem przychodzić po siebie, a ciocia nawet nigdy jej nie towarzyszyła.

Bardzo rzadko chyba któraś z towarzyszek odwiedzała ją i zabawiła godzin parę.

Panna Julia była dość słusznego wzrostu, postawy kształtnej, rysów szlachetnych, miłą, ale może na swój wiek za poważną. Piękność jej i świeżość w tej Warszawie, której na ślicznych twarzyczkach nigdy nie zbywało, mogła ujść oka, bo nie była narzucającą się i świetną — lecz zachwycała każdego, kto się do niej zbliżył, kto ją poznał, posłyszał, komu się uśmiechnęła. Mimo powagi swej i pewnego smutku, rozlanego na twarzy, miała niezmierny ów wdzięk, który pociąga nawet w niepięknych osobach, cóż dopiero gdy się połączy ze szlachetnymi rysy, niemal klasycznych kształtów. Julia ubierała się z wielką prostotą i skromnością, ale ze smakiem nieporównanym, z dystynkcją uderzającą, — Wyglądała w najprostszej sukience na wielką panią.

Gawiedź domowa, dla której była uprzejmą i grzeczną, znajdowała ją mimo to — arystokratką i nie śmiała się z nią spoufalać, gdy z ciocią Małuską szewcowa Noińska, żona stolarza Aramowicza były w takiej komitywie, że do niej chodząc po lekarstwa, i na gawędki siadywały godzinami.

Wszystkie te jejmoście zwały ją — wysoko „adukowaną” panną — i przepowiadały jej bardzo świetne losy. Szczególnie Noińska, unosząca się nad grą na fortepianie panny Julii, była pewną, że „puńdzie” za obywatela, za urzędnika lub nawet może za jakiego jenerała. — Wszystko to było możliwym.

Chociaż jenerałska ranga naówczas, stawiąc na pozór wysoko tych, co nią zaszczyceni byli, otwierając wrota do dalszej krescytywy*, wcale nie dawała niezależności.

Było to bowiem za tego pamiętnego panowania, za tej osobliwej dyktatury wielkiego księcia Konstantego*, która w dziwny sposób godziła się jakoś z konstytucją błogosławionej pamięci cesarza Aleksandra.*

Książę Konstanty, Nowosilcow* i cały Belweder były to korektywa* nie dopuszczające, aby Królestwo wzięło ową konstytucją na serio. Na papierze stało prawo, w którym jakby na pośmiewisko zapisano: neminem captivabimus nisi iure victum*, a co dzień niemal napełniały się kozy najrozmaitszego nazwiska: Dominikanie, Karmelici, Marcinkanki, pałac Bruhlowski, piwnice w Belwederze, mieszkanie Aksamitowskiego*, ratusz, gdzie rządził Lubowidzki*, stary zuchthaus*, koszary artylerii, ludźmi chwytanymi pod najmniejszym pozorem jakiejś winy, a raczej cienia myśli lub usposobienia występnego.

Turkot kocza* książęcego, przelatującego pędem ulice, wyludniał je i przerażał jak burza niosąca pioruny. Na widok jego drżało wszystko. Najwyżej położone osoby, gdy je zawezwano do Belwederu, doznawały przerażenia, choćby się winnymi nie czuły.

Rzadko w dziejach daje się spotykać taki terroryzm posługujący się tak rozgałęzionym, a tak — powiedzmy prawdę — niedołężnym szpiegostwem. Rok 1826 i potem 1830 dały tego najlepsze dowody. Despotyzm Konstantego był tak dzielnym bodźcem do utrzymania i podsycenia patriotyzmu, iż mu niemal głównie rozbudzenie i utrzymanie ducha przyznać należy. Najsystematyczniej w świecie zwracano oczy narodu na wszystko, co będąc zakazanym, stawało się przez to samo chciwie żądanym i upragnionym. Najmniejszy objaw samoistności nielitościwie karcony, surowa karność posunięta do śmieszności, zwróciły ducha wewnątrz, spotęgowały go, podniosły, rozdrażniły niemal do szaleństwa. W. książę, uwiadomiony w porę o drobnostkach i dzieciństwach, nie miał pomimo to najmniejszego pojęcia o rzeczywistym stanie umysłów. Łapano objawy zewnętrzne, ducha ująć nikt nie mógł. Przeczuwano go, domyślano się, goniono za nim — na próżno.

U drzwi Belwederu rozkwitał patriotyzm najgorętszy, nie dostrzeżony dla tej całej falangi szpiegowskiej*, która nigdy głębiej w społeczność wejrzenia zapuścić nie mogła. Despotyzm w. księcia tak dobrze nauczył kłamać i salony, i ulicę, że się oboje nigdy pochwycić na niczym nie dawało.

Raporta, które składał Lubowidzki, które przynosiły Makroty*, Jurgaszki*, Birnbaumy* i ci, którymi się posługiwali, pełne były szczegółów a puste. Denuncjowano wykroczenia śmieszne; strasznego tego kipiątka, który wrzał na spodzie — ledwie miano jakieś ciemne przeczucie.

Księciu, palącemu na kominku dziełem Staszica*, prześladującemu tych, co śmieli wziąć w rękę numer gazety francuskiej, co poklasnęli w teatrze dwuznacznemu wyrazowi, zdawało się, że stłumił ducha, odebrał odwagę, zabił wszelkie zachcianki swobody — gdy tymczasem on i jego pomocnicy krzewili idee liberalne i rewolucyjne… Przesada nawet w despotyzmie jest niebezpieczną…

Drażliwość księcia czyniła go po prostu śmiesznym. Opowiadano sobie cicho po całej Warszawie ów wypadek w Belwederze, gdy jednej nocy książę, zbudzony hałasem w sąsiednim pokoju, ledwie szlafrok na siebie narzuciwszy, zbiegł na strych, a posłany na zwiady kamerdyner Kochanowski* odkrył winowajców, buntowników w faworytalnych małpach księcia, które wykradłszy się z klatki, bawić się zaczęły kulami działowymi, bombami i przyrządem wojskowym, którego pełno było zawsze po kątach.

Podobnych popłochów kilka było w Belwederze. Raz przekradający przez wały za pałacem wódkę todreśnicy*, na których straż napadła — wszystko, co żyło, powołali do broni.

Lękano się nie wiedząc czego, chociaż ogromna armia płatnych stróżów bezpieczeństwa powinna była ręczyć za nie, a górą stojący jenerałowie Żandr, Kruta* i inni mieli oko na wyższe sfery. Wojsko trzymane było w surowości niesłychanej — najmniejszy krok, słowo, wejrzenie kontrolowane, każda godzina czymś zajęta, nieustanne mustry nie dawały mu ani tchnąć, ani myśleć, ani zrobić kroku. Na młodzież, mianą zawsze w podejrzeniu, szczególne zwracano oko, objaw liberalizmu czytano czasem w nie zapiętym guziku, w trochę dłuższych włosach — ale serce było tajemnicą. Uczono tylko kłamstwa i ostrożności. Cudownie też prawie tam, gdzie szept każdy był podsłuchiwanym, książka najniewinniejsza zakazaną, rozmowa karaną, duch się rozwijał potężnie, olbrzymio.

Społeczeństwo przedstawiało obraz ciekawy, jedyny prawie w dziejach współczesnych. W wyższych sferach mocno sfrancuziałych, gdzie niemal polskiego języka usłyszeć nie było można, cichutko śmiano się i narzekano na w. księcia, ale jego ucisk nie wydawał się jednak do niezniesienia. Tam obawiano się może rewolucji tak samo jak w Belwederze i wstręt do niej miano równy. Pewien rodzaj apatii owładnął wszystkimi. Życie tam, gdzie się nie stykało z polityką, było im prawie wygodnym. Zresztą mówiono sobie, że książę nie był nieśmiertelnym. Przez adiutantów księcia, do których liczby liczyły się najświetniejsze polskie imiona, przez stosunki wyrabiano sobie jakiś modus vivendi*, z którym można się było pogodzić. Tu patriotyzm ograniczał się na westchnieniach, milczeniach, marzeniach tylko i gasnął co chwila. Znaczniejsza część wielbiła błogosławioną pamięć wskrzesiciela Polski. Tu nie przypuszczano nawet możności jakiegoś zuchwałego porywu. Nadto znano potęgę Rosji.

Tacy ludzie nawet jak jenerał Chłopicki*, grając wieczorami wista*, wiodąc życie sybarytskie*, strzegli się najmniejszego cienia patriotyzmu i chmurno przyjmowali jego objawy.

W średniej klasie wspomnienia 1794 r.* były jeszcze żywe, tu patriotyzm, nie zdając sobie sprawy ze środków, z sił, pełen był zawsze nadziei i pragnień. Po wsiach czytano z zajęciem największym gazety, z polityki europejskiej wyciągając wnioski na przyszłość i wierząc, że odbudowanie Polski było Europie niezbędnym, że pierwsza wojna musiała je wywołać nawet bez przyłożenia się Polski — sądzono, że odbudowanie jej cudownie się jakoś dokonać miało.

We własne siły wierzyła ta tylko młodzież, którą książę Konstanty paraliżował, oniemiał, krępował i wyciskał z niej rozpaczliwą odwagę. Tu żadna groza, żadne powieści o Łukasińskich*, o innych więzionych i znikłych lub na Sybir wywiezionych nie zdołały zachwiać postanowieniem mężnego porywu. Ale tu też rachowano dziwnie na żywioły, których nie znano, na liczby fantastyczne, na sympatie nie dowiedzione, na tysiączne kombinacje, które się nigdy sprawdzić nie miały. Heroizm zaślepiał. Wierzył w to, że siłą swą upoi, pociągnie, uchwyci, rozżarzy — i w istocie udało mu się prądem potężnym unieść za sobą nawet tych, co najmniejszej ufności nie mieli w przyszłość.

Nie miał jej ani ks. Czartoryski*, ani Chłopicki, zmuszony do przyjęcia dyktatury, ani całe wyższe grono wojskowych, ani wielu z tych, co potem rolę czynną grali w wypadkach. W chwili, gdy się powieść nasza zaczyna, nie było może nawet przeczucia, że się coś gotuje i wiąże; nikt nie przypuszczał: takiego zuchwalstwa.

Domyślano się spisków, ubolewano nad nimi i nad ofiarami, jakie one ściągały — nikt nie wierzył, aby pod czujnym okiem policji w. księcia mogło się coś uknuć i dojrzeć do wybuchu.

Ze wszystkim w świecie oswoić się można, wyższe społeczeństwo na koniec obyło się nawet z despotyzmem w. księcia: cichutko się śmiało z niego, a w potrzebie miało drogi do księżnej łowickiej*, do Kruty, do Stasia Potockiego*, do adiutantów, do faworytów, nawet do służby belwederskiej, aby sobie wyrobić pozwolenie lub przebaczenie. Mieszczanie po kątach opowiadali sobie anegdotki zabawne — siadywano Pod Białym Orłem* na odwachu* i — jakoś się żyło. Przybywający do Warszawy obywatel strzegł się nawet kapelusza księciu niemiłego włożyć na głowę — cichutko przemykał się przez ulicę, nie mówił nic, nasłuchał się półsłówek i szczęśliwy wracał pod spokojną strzechę do domu. Bawić się było czym, bo można było bezkarnie szydzić z olbrzymich projektów Lubeckiego*, z Newachowicza* i Spółki, z Doeplera, po trosze z Dmuszewskiego, wywieść dowcip jaki starego Żółkowskiego*, na ucho opowiadać o teatralnych intryżkach i peruce blond Rautenstraucha*, itp.

Na wsi czasem nieśmiało, w polu, zabrzmiało — Jeszcze nie zginęła, Trzeci maj lub inna jaka piosenka, ale, uchowaj Boże, na imieninach lub balu byle z czym głośniej się odezwać, zaraz by się to odbiło w Warszawie.

Bywały praktyki, że zajeżdżali żandarmi do spokojnych obywateli i — wieźli ich do Modlina lub Zamościa.*

 

* * *

 

W tych to czasach grozy i trwogi — w spokojnej kamieniczce przy ulicy Świętokrzyskiej panna Julia godzinami, zadumana, grywała na fortepianie, pani Małuska odmawiała pacierze, Noiński buty szył dla podchorążych i oficerów, a Aramowicz stołki i stoliki ciosał równie dla gwardii rosyjskiej i dworu w. księcia, jak dla ludności stolicy. Tu w warsztatach rzemieślniczych nie wiedziano o Bożym świecie, prócz że kto czapki w ulicy nie zdjął przed w. księciem, ten szedł Pod Orła Białego. Nie śmiał się chłopiec idący z butami zatrzymać naprzeciw Saskiego placu, gdy się odbywała parada, bo kto wie, co go tu spotkać mogło. Były godziny, w których znajdowania się na ulicy unikał każdy. Wiadomą była anegdota o owym szlachcicu–staruszku, który się rewii, niedaleko stojąc od Konstantego, przypatrywał i sam zażywając tabakę, księcia nią poczęstował, za co poszedł do kozy…

Z zimną krwią szlachcic, po tej łaźni wróciwszy do domu, powtarzał, iż się nauczył, że zbytek grzeczności może mieć złe skutki.

W uliczce było spokojnie, dzieci mogły się u wrót zabawiać bez obawy katastrofy. Rzadko tędy przeleciała urzędowa figura, jedna z tych, które szepcząc pokazywano sobie palcami. Mieszkańcy dolnego piętra, chociaż ich żywot i sprawy Brennera dosyć zajmowały, w końcu się z nimi oswoili, wytłumaczyli też sobie samotne dosyć i ciche znajdowanie się na strychu pana Kaliksta. Patrzeli już nań przez rok cały. On także wchodził i wychodził o godzinach oznaczonych dosyć regularnie, kłaniał się wszystkim grzecznie, nigdy z nikim o nic nie miał sporu, choć dzieci zapuszczały mu się pode drzwi, hałasując, jakby go wyzywały — i miał tu sławę bardzo porządnego młodzieńca. W pierwszych miesiącach nawet mieszkańcy pierwszego piętra wcale go nie widzieli, a pani Małuska miała sobie opisanym tylko przez kucharkę i Agatkę.

Pan Kalikst nie wyglądał na biuralistę, choć służył w Komisji Skarbu i gorliwie w niej pracował. Nudne to zajęcie u stolika nad papierami urzędowymi jeszcze go nie zgubiło, nie złamało, nie starło z jego twarzy świeżości młodzieńczej, nie odjęło mu ani wesela, ani energii. Miło było spojrzeć na niego, tak się w nim śmiała rzeźwa młodość, którą kołysze marzenie, a żywią nadzieje.

Pan Bóg go stworzył raczej na żołnierza niż na gryzipiórka, bo postawę miał rycerską, ruchy śmiałe, wzrok jasny, wyrósł bujno i widać w nim było potomka rodziny szlacheckiej. Pan Kalikst Rucki w istocie pochodził ze starej szlachty z Sandomirskiego, niemajętnej teraz, ale nie tak zubożałej, aby o swej przeszłości zapomniała. Było ich dwóch braci, starszy o rok Ludwik znajdował się w Szkole Podchorążych*, Kalikst rozpoczynał od bardzo skromnej posady nadliczbowego zawód urzędniczy. Miał u góry protekcje, po których poparcia się spodziewał. Wolałby był nieskończenie zamiast tej służby wstąpienie do uniwersytetu, co się i jego bratu uśmiechało, ale ojciec, stary żołnierz napoleoński, tak rozporządził — musiano słuchać. Zrazu obu chciał oddać pod w. księcia, aby się tam karności nauczyli, potem Lubeckim zachwycony, Kaliksta na urzędnika przeznaczył.

Obaj chodzili wprzódy do Liceum w Warszawie* — mieli tu liczne znajomości — i — godzili się jakoś ze swym losem. Przynajmniej po panu Kalikście nie było widać, abv się nań uskarżał. Twarz miał wypogodzoną zawsze i uśmiechniętą. Trochę poeta, choć to się źle godziło z narzuconym mu powołaniem rachmistrzowskim, wielki wielbiciel Mickiewicza i romantyków, czytywał wiele i w sporach ówczesnych literackich udział brał bardzo żywy, choć niewidoczny. W swoim mieszkanku na górce, jeżeli miał wolną chwilę, poświęcał ją tak samo jak panna Julia czytaniu książek, które najrozmaitszymi zdobywał sobie sposobami, często na kilka godzin tylko, bo kupować ich nie miał za co.

Naówczas połykał je chciwie i rozgorączkowywał się nimi do szału prawie.

Tam, gdzie na pierwszym piętrze mieszka piękna i muzykalna panienka, a na górce tego rodzaju młodzian — cudem by było, ażeby się nie spotkali, nie poznali i nie ocenili wzajemnie.

Pierwsza pani Małuska obudziła w spokojnej pannie Julii ciekawość poznania sąsiada — bez żadnej złej myśli opowiadając jej, co się dowiadywała o nim od kucharki i Agatki. Obie one nadzwyczaj się pięknym młodzieńcem zajmowały. Wiedziały, że książki nosił, że po nocach czytywał, że czasem, gdy panna Julia grywała, okno otwierał, choć było zimno, aby się lepiej móc przysłuchiwać, że był bardzo grzeczny i uczynny. Ciocia go raz spotkała na wschodach, które dosyć były ciasne, ustąpił jej z drogi i ukłonił się bardzo ładnie.

Brenner, który nigdy prawie w domu nie bywał, nigdy się z sąsiadem nie spotykał, nigdy nie wspominał o nim, gdy raz przypadkiem ciocia coś napomknęła o panu Kalikście, okazując ciekawość dowiedzenia się, co to był za jeden — zadziwił ją i córkę bardzo dokładnymi wiadomościami o sąsiedzie. Domyślać się godziło, że jako troskliwy i przewidujący ojciec musiał się postarać o to, aby na wszelki wypadek wiedzieć, z kim ma do czynienia.

Brenner, jak zawsze, sucho, protokolarnie opowiedział, kto był ojciec pana Ruckiego, gdzie mieszkał, ile wieś jego była warta, w jakiej randze wyszedł z wojska, że był osobiście znany jenerałowi Krasińskiemu*, że dwóch miał synów i czym się oni zajmowali.

Panna Julia wysłuchała też tego sprawozdania, ale zupełnie obojętnie.

— Pomimo że to dosyć goła — dokończył Brenner — ale też i dumna szlachta. Ojciec choć dał jednego syna do wojska w. księciu, ale książę go nie lubi. Ma, słyszę, muchy w nosie.

Brenner wyrażał się w ten sposób o wszystkich ludziach mniej spokojnego charakteru, do których nie miał sympatii. Sam był człowiek okrutnie spokojny i regularny. W kółku rodzinnym nawet unikał wszystkiego, co by na chwilę ten spokój prawidłowy naruszyć mogło.

Między nim a córką na przykład już nawet niedaleko widząca ciocia Małuska dostrzegła pewnej różnicy przekonań, których starcia ojciec jak najtroskliwiej się wystrzegał. Panna Julia, wychowana wśród swych rówieśnic z rodzin dawnych szlacheckich, które zachowały gorącą miłość kraju, była też zapaloną patriotką. Brenner nigdy się wyraźnie z uczuciami dla przybranej ojczyzny nie objawiając (pochodzenia bowiem był jakiegoś nieoznaczonego), zbywał milczeniem ten przedmiot, a czasem nawet odzywał się z cicha: — „Głupstwo…”

Córka musiała to i spostrzec, i przeczuć, a jednakże, choć ojca kochała i była mu powolną, jakby na umyślnie często bardzo mówiła gorąco o Polsce i swym przywiązaniu do niej. Zdawało się to ojca niecierpliwić, milczał, chodził, mruczał, zagadywał — odezwał się niekiedy: — „Dać by temu pokój” — lecz córki nie nawracał. Później już oboje wystrzegali się drażliwego przedmiotu. Ile razy przypadkiem albo książkę patriotyczną, lub śpiewkę zakazaną znalazł u Julci, ojciec z widoczną niechęcią je rzucał, a nie śmiał nic jej powiedzieć, W rzadkich tych chwilach, gdy się rodzina zbierała razem, a przyszła mowa o czymś, jak uwięzienie, kara jakaś, postępek gwałtowny księcia — Małuska i panna Julia wyrzekały na surowość i ucisk, Brenner chodził milczący i ramionami ruszał, Widocznie go to niecierpliwiło. Najczęściej zamykał rozmowę: — „Dać by temu pokój — głupstwo”.

Raz czy dwa formalnie młodzież obwinił o niepotrzebne narażanie siebie i rodzin — dodając: — „Wszystko głupstwo i na nic się nie zdało”,

W tym roku Brenner czynniejszym się być zdawał i chmurniejszym niż kiedykolwiek. Wychodził czasami do dnia, a powracał nocami i posępny a kwaśny ledwie do córki przemówił. Po kilka dni niespodzianie wcale znikał, a pytany, odpowiadał, że ma interesa. Jakiego one były rodzaju, o tym ani córka, ani siostra żony nie miała najmniejszego wyobrażenia. Że one jednak nie musiały być złe i opłacały trud, widać to było z zapasu, jaki Brenner gromadził. Pieniędzy nie tylko w domu zawsze było pod dostatkiem, ale się kupowały skórki i składały kapitaliki.

O zamożności ojca jednak córka nawet nie miała jasnego pojęcia, gdyż się z tego nigdy nie spowiadał, tryb życia się nie zmieniał, córce tylko, czego zażądała, dostarczał chętnie i bez trudności. Żądania jej były bardzo skromne. Dla siebie Brenner potrzebował też bardzo mało. Małuska miała jakąś pensyjkę od rodziny mężowskiej, która jej starczyła na niewielkie potrzeby.

Pan Kalikst byłby się może nie poznał tak łatwo z panną Julią, gdyby nie prawdziwie romansowy wypadek. Wieczorem dnia jednego, gdy i kucharka była w mieście i Agatkę posłano po sucharki, pani Małuska chodząc nieostrożnie ze świecą, zapaliła w saloniku firanki. A że się nadzwyczajnie ognia lękała, zaczęła przeraźliwie wołać: — „Gore! gore!” — Otworzyła drzwi, wypadła na wschody. Od szewca się ludzie byli rozeszli, nikt jakoś nie usłyszał krzyku albo go nie zrozumiał; gdy pan. Kalikst zbiegł z górki, do saloniku się rzucił, firanki oberwał, ogień pozalewał i — bardzo być może, iż nie tylko od strachu, ale z niebezpieczeństwa te panie wybawił. Tu naturalnie spotkał się oko w oko z panną Julią, która z równą jak on przytomnością i męstwem pomagała do stłumienia ognia. Wkrótce oboje śmiać się nawet mogli z wypadku, małą szkodą, choć wielką trwogą zakończonego. Ciocia płakała ze strachu i wdzięczności.

Wybawcy nie podobna było na chwileczkę nie zatrzymać, zwłaszcza że się podobał bardzo i od razu, że się dał poznać lepiej niż zwykle przy pierwszym spotkaniu, i że zarówno on, jak panna Julia sympatią ku sobie, coś pokrewnego w duszach swych uczuli. Pan Kalikst spostrzegł jakąś książkę, coś napomknął, zrozumiano się w jednych upodobaniach i wstrętach. Panna Julia była też wielką Mickiewicza wielbicielką....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl