,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski POD BLACHĄ Powieść z końca XVIII wieku Jeszcze Polak po polsku i mówi, i czyta, Bo nie cała Warszawa jest Blachą pokryta Osiński Kochanemu Bratu Lucjanowi Kraszewskiemu na pamiątką przesyła Autor Drezno, 1 marca 1879 Tom I I — A słowo się stało ciałem! Co ja widzę? Pokutyński? — Pan Stanisław! Sacré nom!. On sam! A ty co tu robisz? Dwa te wykrzykniki, jeden po drugim, słyszeć się dały pewnego dnia zimowego, roku 179... na gościńcu przed austerią w Jabłonnej. Dzień był chłodny, powietrze ostre, ziemia śniegiem pokryta, mnóstwo go jeszcze świeżo spadłego wisiało na drzew gałęziach, a wiatr nie miał czasu otrząsnąć. Niebo chmurne, płowe, odbijające się ciemno od całunu rozpostartego na ziemi, zdawało się jeszcze zapowiadać śnieżycę. U wrót austerii stały tylko co zapewne przybyłe i wstrzymane dla wytchnienia cztery koniki z sankami, zmęczone, robiące bokami, z których para buchała jak z kotła. Dobry kawał drogi musiały zrobić bez spoczynku. Z sanek wysiadł był przed chwilą ten, którego pan szambelan Pokutyński nazwał Stanisławem. Był to mężczyzna niemłody, dosyć otyły, z brzuszkiem foremnie zaokrąglonym, w ciepłej czapce z uszami, w dostatnim futrze, pasem czerwonym podciągniętym, w butach ciepłych do kolan, z twarzą rumianą i pucołowatą. Wyciągał się właśnie ze zdrętwienia od zasiedzenia w sankach, gdy mu się na oczy nawinął pan szambelan Pokutyński. Poczciwa to była fizys obywatelska z dawnych czasów, księżycowata, dobrze wykarmiona, na której wszystko, co się zrodziło i powstało w duszy, malowało się natychmiast jak w zwierciadle. Obmarzły wąs na próżno się jej starał dodać marsowego wyrazu. Facjata była dobroduszna, bez dobitnego charakteru własnego, oznaczająca na pierwszy rzut oka człowieka miękkiego, który by rad czuba sobie nastawić i wydawać się groźnym, aby go nie sponiewierano. Z rumianych, szerokich ust widać było, że nie próżnowały w żadnej posłudze z tych, do których zostały stworzone. Czoło za to gładkie, spokojne, zasklepiało czaszkę okrągłą, nie mającą żadnych wypukłości złowrogich, widocznie myśleniem zbytecznym i troskami nie bardzo znużoną. O jej gładką powierzchnię fale idei, krążących po świecie, jak o skałę rozbijać się musiały. Spojrzawszy na pana Stanisława Kostkę z Burzymowa Burzymowskiego, który zarówno z panem Pokutyńskim był króla Stanisława Augusta szambelanem, miałeś od razu konterfekt gotowy człowieka — „jak mnie widzisz, tak mnie pisz". Nie potrzebowałeś sobie nad nim łamać głowy, jak nad wielą innymi, co są zagadką dla bliźnich, a może dla samych siebie. Burzymowski, choćby był pragnął się zataić, twarzą i mową spowiadał się przed wszystkimi, a beczki soli dla poznania go wcale było nie potrzeba. Jakim dziś, takim go miałeś zawsze. Wcale inaczej wyglądał jegomość pan szambelan Pokutyński, ubrany z miejska, w bardzo ładnym futerku, pokrytym ciemnozielonym aksamitem, z szyją starannie szalem tureckim okręconą, w peruce staroświeckiej nieco formą, ale świeżej i eleganckiej, na której, z pewną kokieterią włożony, siedział rodzaj kapelusika. Wyglądająca spod szala i peruki, wygolona starannie, trochę już wiekiem popsuta i nadwerężona, ale troskliwie utrzymywana twarzyczka błyszczała złośliwością, wesołością, sprytem i dowcipem. Oczki nieco przymrużone śmiały mu się niepoczciwie, a usta krzywiły sarkastycznym wyrazem, do którego były nawykłe, tak że im już poważnie się ściągnąć stawało niepodobieństwem. Choć wcale niemłody, trzymał się wykrygowany, prosto, z pewną salonową elegancją, w ręku potrząsając chusteczką, którą nos zakatarzony i od zimna zaczerwieniony nieustannie musiał ocierać, pilnując razem rękawiczki, raczej do stroju służącej niż mogącej od zimna ochronić. Nogi też miał opatrzone w zgrabne berlaczyki futerkiem obłożone, na których dbałość o formę i elegancję znać było. Przekwitła dawno młodość w dziwnej była sprzeczności z tą kawalerską, innym latom właściwą wytwornością stroju i żywością ruchów, trochę wymuszoną, pana szambelana. Po wykrzykniku dwaj panowie szambelanowie zbliżyli się ku sobie pospiesznie przez śnieg brnąc i zaczęli się ściskać serdecznie. Burzymowski spełniał ten obowiązek ze staropolską sumiennością, która, choćby poślinić, ale uczciwie w oba policzki plusnąć nakazywała; Pokutyński ściskał się z pewną oględnością, chroniąc się od mokrego zetknięcia z obmarzłymi wąsami. — Ale, proszę cię, nom d'un nom — zawołał, odsuwając się nieco, szambelan Pokutyński — skądże się tu wziąłeś? Wszak mieszkacie, ni fallor , za austriackim kordonem? — Ha! Tak jest! W austriackim kordonie! A cóż ty zimową porą robisz w Jabłonnej? — odparł z równym pośpiechem Burzymowski. — Wszak przecie książę Józef zimą w Warszawie rezyduje, Pod Blachą?! — Tak jest! Cóż by on tu robił? — zaśmiał się Pokutyński. — Nie ma go tu. Powiem ci krótko a wązłowato: bieda mnie tu przypędziła. Z tą młodzieżą teraźniejszą, gorąco kąpaną, kto się wda, pokoju nie ma nigdy. Otóż i ja umęczony przez nią jestem. — Domyśleć się łatwo — pojedynek! Musiałem tedy qua świadek, jako przyjaciel i rozjemca, gdyż starałem się odegrać tę rolę, przywlec tu niepoczciwymi sankami, które się co chwila zataczały i boki mi obtłukły, po to, ażeby po kilku złożeniach i kilku wykrzykach — być świadkiem pocałowania i zgody. — Cha! cha! cha! — Nikt nikogo ani drasnął, bo ambo meliores , rębacze doskonali! — Ale któż, z kim? — zapytał ciekawie Burzymowski. — Ty ich nie znasz pewnie. — Pierwszy ten zawadyja nieszczęsny, łomignat, burda, szaleniec Dąbski, co to już raz z przyjaciółmi swymi na patrol pruski wpadł obcesowo; drugi taki sam junak Kalinowski. — Trafił swój na swego i — godnie się wzajem oceniwszy, najczulszą zawarli przyjaźń! — dokończył szambelan. — Byle tylko trwała! — W początku myślałem, z animozji wnosząc, że się na bigos posiekają i my tylko członki ich na śniegu zebrane odwieziemy do Warszawy. Pan Stanisław Kostka z Burzymowa Burzymowski stał z usty otwartymi, słuchając z zajęciem wielkim. — A po cóż się, do licha, ci ichmoście aż do Jabłonnej fatygowali — odezwał się — przecież ani króla, ani sejmu, ani jurysdykcji marszałkowskiej w tej opustoszałej Warszawie nie ma? Mogli w pierwszym lepszym ogródku, na podwórku jakim swej krewkości uczynić zadość? — Może to fantazja jak inne, a może i racja była! Co ty chcesz? Warszawy pruskiej ty nie znasz! Hm? Dąbski nie życzył sobie się rąbać w mieście, powiadając, że jak się rozmacha, gotów znowu wpaść na jakiego Prusaka. Dla oryginalności też zaprosił kuligiem do Jabłonnej. A i to dodać muszę, że w szopie w Łazienkach, gdzie się zwykle te harce odbywały dawniej, książę Józef uprosił gubernatora Köhlera , aby mu wartę postawił. Mieli się tedy tu porąbać na kawałki; ruszyliśmy do Jabłonnej, aby nam nikt nie przeszkadzał, a skończyło się na tym, że teraz burgunda piją razem i całują się dopóki znowu za łby się nie pobiorą... Co ty się dziwisz — dodał Pokutyński ciszej — krew nie woda, a czasu pokoju, gdy się rąbać nie ma z kim, i bije się choć z przyjacielem, aby ręki i animuszu nie stracić! Kto wie, co przyszłość nam gotuje! Burzymowski obejrzał się niespokojnie dokoła. — Gdzież oni z tym burgundem? — spytał przestraszony. — Czy nie w austerii, broń Boże! — A, nie, nie! W oficynie książęcej. Wprosili się do kwatery Brodowskiego, którego starą gospodynię prze- kupili, że ich tam wpuściła. Podróżny nasz, widocznie uspokojony, swobodniej odetchnął. — A tobie na co austeria? — spytał, poglądając na niego, Pokutyński. — Ja bo, widzisz, jadę dworno, córkę z sobą wiozę — rzekł Burzymowski. — Tylko co jej nie widać... musimy tu popasać. — Mówiąc to westchnął, machinalnie czapkę poprawił, jakby się chciał w głowę podrapać, i twarz jego oblokła się wyrazem troski i zakłopotania. — Córkę? A a! Córkę wieziesz na karnawał Pod Blachę! — zaśmiał się szambelan. — Dalipan to paradnie! — Jako żywo! Jako żywo! — podchwycił podróżny. — Jeszcze nic nie wiem, ani co, ani gdzie, ani jak! Tu nagle przerywając dodał: — Ale o tym potem. I troskę z siebie otrząsnąwszy chwilowo, wyciągnął obie ręce ku Pokutyńskiemu. — Hej hej! Kolego kochany! Wielez to lat, jakeśmy się z sobą nie spotykali? — Ba! Jeżeli się nie mylę — odparł, namyślając się, Pokutyński — od Grodnaśmy się nie widzieli! Pamiętasz? Ostatni raz na balu u Sieversa? — Jak Boga kocham szalona, szalona pamięć! A tak! Pamiętasz, oblałem cię winem! — śmiał się Burzymowski i otarł oczy, bo gdy się śmiał, zawsze prawie razem płakać był zmuszony. — Twojego wina więcej było szkoda niż mojego fraka — odparł Pokutyński — wino było stare, wytrawne i doskonałe jak rzadko. Z takim winem jak za onych dobrych naszych czasów dziś już się nie spotykamy. Burgund wszedł w modę; in quo nati sumus , poczciwy węgrzyn zaniedbany. Mówią, że dawał podagrę! Ba, za taki kordiał warto cierpieć było! — U nas za kordonem — odezwał się prędko Burzymowski z wielką serią — węgrzyn wcale nie zaniedbany, my szanujemy tradycje narodowe, a przy tym Węgry o granicę! Wybuchnął śmiechem Pokutyński, zaczęli się śmiać oba, znowu łza się natrętna zakręciła w oczach Burzymowskiemu, który ją śpiesznie ocierał tłustym kułakiem. — Ale cóżeś ty tu na gościńcu robił? — zapytał Pokutyńskiego. — Wymknąłem się od pijatyki i szedłem do moich sanek — odparł szambelan. — Dąbski z Kalinowskim, ich świadkowie: Kwiński, Koszycki i Anizetka (Bieliń- ski) jak poczęli solenizować zgodę, będą tu siedzieli do nocy, póki im tylko burgunda, a potem materiałów do ponczu stanie, ja zaś, rozstąp się ziemio, coûte que coûte, powracać muszę, aby wieczorem być u pani jenerałowej Grabowskiej. — No, ależ ci przecie nie tak pilno, abyś dla mnie chwileczki nie poświęcił? — odezwał się błagającym głosem, biorąc za obie ręce Pokutyńskiego, podróżny. — Zmiłuj się nad biednym wieśniakiem!. Kto wie, czy ja cię złapię już w Warszawie, a okrutnie bym od ciebie rad zasięgnąć języka... (Tu począł ciszej). Wybrałem się na oślep. Któż lepiej nad ciebie może mnie poinformować? — Służę ci chętnie — odezwał się Pokutyński. — Nawet konie mojego automedona , jak widzę, nie dojadły jeszcze sieczki, którą ich poczęstował. Chodźmy do izby — chłodno. — Zybek! Zybek! — ogromnym (umyślnie dla sług przeznaczonym) głosem, i to jeszcze przez kułak dla spotęgowania go, zawołał Burzymowski. — Zybek, a, żeby cię! Gdzież się ta bestia zaszyła już? Tylko co był i już świsnął. Zybek! Na wołanie to, coraz niecierpliwszym powtarzane głosem, z karczmy wybiegł młody chłopak w kożuszynie i opończy na niej, pędem wprost lecąc przestraszony na pana. — Co jaśnie pan każe? Co? — Izba! Izba ciepła, słysz, izba czy jest? Potrzeba ich dwie, gamoniu! Mówiłem ci, dla mnie jedna, druga dla panienki z wojska! — Jest! Są! A jakże! — żywo, jąkając się odparł Zybek. — Właśnie smółką wykadzać kazałem, bo było trochę swędu. — No, to chodźmy, kochany szambelanie — zawołał Burzymowski biorąc go pod rękę — chodźmy! Mam z sobą prawdziwy, gdański goldwasser, powiadam ci — jak oliwa, a na zakąskę; piernik toruński. Jak moja Sylwia nadciągnie, to się tam coś i pożywniejszego znajdzie... Ale kiedy ona nadciągnie?! To mówiąc rękę do czoła przyłożył Burzymowski i długo przymrużonymi oczyma patrzył na pusty, zawiany gościniec, na którym, jak zajrzeć, żywej duszy widać nie było. Śnieg tylko leżał pogarbiony, a w nim gdzieniegdzie tkwiły krzewy czarne, obrabiane śniegiem, nad którymi wrony się kracząc unosiły. — Ale bo powiadam ci — ciągnął dalej, ku austerii zwracając się, Burzymowski — powiadam ci, z tymi babami niewysłowione utrapienie! Nie można się było inaczej wybrać jak landarą, węzełków, puzderek, skrzyneczek, pudeł, sepecików, zawiniątek, kuferków, tłumoków — bez liku. Śniegu około nas było niewiele, dopiero gdyśmy wyjechali, jak zaczął sypać jak z rękawa! Trzeba tedy było arkę Noego brać na gryndże, a teraz wlecze się to powoli, bo i ciężkie, i wywrotne. Wystaw sobie, ja, lżej jadąc, zawsze prawie mam czas popaść, nim one nadjadą. Skaranie Boże! Myślałem, że nigdy nie dociągniemy do Warszawy. To mówiąc weszli do izby w austerii, w której zapowiedziana przez chłopca smółka zmieszała się wprawdzie ze swędem i wonią cebuli zasadniczą, ale zapach, jaki z trojga tego się wytworzył, nie był wcale przyjemny. Pokutyński, który już pewnie dawno wiejskiej karczmy nie wąchał, zaraz na wstępie kichnął. Tymczasem ów tak zwany Zybek na dany znak pobiegł był już po puzderko, które w saniach u nóg pańskich stało. Szambelan, wykichawszy się, rozwinął szal turecki, zdjął kapelusik, rozpiął zielone futerko i usiadł za stołem naprzeciw dawnego towarzysza. — A wiesz — odezwał się do szlachcica, który już z kluczem około puzderka się krzątał — że ty, słowo ci daję, wyśmienicie, doskonale, zdrowo jak rydz wyglądasz. Co to jest wieś! Powietrze zdrowe, jadło proste, naturalne a pożywne, i ten szczęśliwy, arkadyjski spokój , którego wy, sielankowi ludzi, używacie. Burzymowski, który miał właśnie do ust nieść kieliszek goldwassera i poczynał już owo sakramentalne: — W ręce twoje, w gardło moje! Zatrzymał się nagle, popatrzył naprzód serio, pokręcił głową, uśmiechnął się i zawołał: — A bodaj cię! Spokój na wsi! Spokój u człowieka, który ma córkę dorosłą, a do. tego jak anioł piękną i jak żywe srebro żwawą! — No, córki takiej pozbędziesz się łatwo — śmiejąc się i przyjmując kieliszek, rzekł szambelan. — Panna piękna w matkę się wdać musiała, więc i w główce też dobrze! Hę? (Nie rozważył Pokutyński, że niechcący powiedział impertynencję. Szczęściem, poczciwy Burzymowski nie miał wcale zwyczaju nic nigdy brać do siebie). — Fiu fiu! — odparł żywo. — W główce! Ale jak! Ale jak! Rozum stary, spryt szalony! Toż bieda właśnie! Powiadam ci, lat... no, co tam lata liczyć... młoda, a swoją wolę musi mieć we wszystkim i — nie ustąpi. Tu się spostrzegł pan Stanisław, że może niepotrzebnie nadto się o córce wygadał i natychmiast się poprawił. — Ale, powiadam ci, jak anioł dobre dziecko. Jedynaczka, pieszczoszka, trochę fantazyjki musi mieć i niech ją ma! — Niech ma! To dobrze! Kobiecie to uroku dodaje — pośpiesznie dokończył Pokutyński. — Ja ci winszuję takiej córki! Zajadali właśnie toruńskim piernikiem, nad który nie ma lepszego nic do odebrania apetytu, gdy Burzymowski klapnął po ramieniu starego przyjaciela. — No, ale mówże ty mi, kochany, drogi szambelanie, co się tu u was dzieje? Wiesz, że ja za kordonem mieszkam pod rakuskim berłem, w Warszawie nie byłem od wieków! Chciałem Sylwię dla ekonomiki zawieźć do Lwowa, ale ani sposobu ją było do tego namówić. Lwów to dziura! Do Warszawy i do Warszawy! A tu — ta Warszawa... Westchnął ciężko Burzymowski i ciągnął dalej. — Nie wiem, czy ty to sobie przypominasz, że przez nieboszczkę matkę mojej Sylwki jesteśmy bodaj w jakiejś koligacji z Tyszkiewiczami... Dziewczyna, nie w ciemię bita, musiała sobie namotać zawczasu, że albo przez hetmanową lub przez referendarzową wnijdzie w te koła, do których aspiruje, a na których wspomnienie mnie, domatora, szlachetkę, hreczkosieja, aż dreszcze przechodzą! Twarz okrągła, śmiejąca się poczciwego Burzymowskiego chmurą się oblekła. — Cóż poradzić z młodymi? Ja bym rad w prawo, ona ciągnie w lewo, a młodość zawsze silniejsza i nie chce się jej psuć wesela, którego tyle, co na zaraniu! (westchnął). Zobaczymyż, co się tu u was święci... i... tego...! [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|