, Józef Ignacy Kraszewski - Pan Walery, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
PAN WALERY
KILKA OBRAZÓW
TOWARZYSKICH.
- Nic stałego na świecie, Radość się z troską plecie.
Kochanowski.
I. PRZEDPOKÓJ.
Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci.
Horat.
Szczęśliwy kto wdzięk, wraz z pożytkiem złączył.
Małe czy wielkie, nudne czy zabawne, nierozsądne czy rozumne, uczone czy płaskie dzieło
— potrzebuje zawsze przemowy. Tak przynajmniej jeden z lepszych naszych utrzymywał pisarzy i
ja o mało ze temu nie wierzę — "Dom sieni — dzieło potrzebuje wstępu" powiada mój autor— ha!
niechże sobie i lak będzie, ten rozdział przeznaczam na przedpokój do mojej powieści.
Bodajby licho tego Horacyusza, którego nieszczęsne prawidło: utile dulci, stoi tu na
początku; nie mały to sęk dla gryzmołów, i iluż o tym prawie zapomina — Kto wie? może i w tych
kilku arkuszach czytelnik ani jednego, ani drugiego nie znajdzie? Już to dla tego, ze gdzie niema
tam znaleść trudno, a raczej nie można, już to, że nieszczęsny tytuł powieści, źle go o mnie
uprzedzi — Czy tak, lub inaczej, mnie ' to zupełnie jedno: kto ziewając: do czytania siada, ten
niedługo zaśnie, lecz kto z radosnym zaczyna uśmiechem, może się trochę zabawi. Proszę mi
pozwolić mieć taką nadzieję - bez niej pewnobym nie pisał! - Ale przystąpmy ad rem.
Napisałem powieść!! jest to bez wątpienia grzech nieodpuszczony, w oczach tych ludzi,
którzy mniemają, że trzeba kilku lat ciągłej pracy na napisanie tak mało znaczącej rzeczy. Gdyby
istotnie tyle czasu powieść kosztować miała, pisaliby ją zapewne tylko z professyi bazgracze, i ci,
których niemcy Brodgelehrten zowią, to jest — liczeni dla chleba.
— Czy mało, czy wiele kosztowała czasu, rzecze mi jaki surowy krytyk, dość że te chwile,
które jej pisaniu poświęciłeś są stracone, zmarnowane i t. d.
— Wybacz, wybacz porywczy sędzio, odpowiadam; Wolter, ów to sławny bazgracz
francuzki powiedział kędyś, niepomnę na której karcie, że więcej ceni tych którzy się dla bawienia
ludzi poświęcają, jak tych co ich nudzą gromadząc nudne komentarze i zmyślone a nibyto
historyczne bajki. Pan Wolter miał słuszność, i ja tak samo sądzę, i właśnie dla tego — powieści
piszę.
— Nie dość, odeprze znowu krytyk namarszczywszy czoło, powieść rzadko nas bawi, a ty
śmiały gryzmoło, jak śmiesz utrzymywać, że ja z ciebie kontent będę.
— Na to po cichu odpowiadam mea culpa.
— Recenzent mówi dalej (ale to wszystko tylko przez przypuszczenie): kiedy cię zresztą
mój panie ręce świerzbiały, czemu co innego nie pisałeś? piękna mi zaleta: pisarz powieści!!!
Następuje moja odpowiedź.
— Pisałem mości panie sędzio, bo mię od miodu dręczy nieszczęśliwa choroba, zwana
autoromaniją z którą podobno i do grobu pójść przyjdzie — Wiele na to leków używałem, ale to
defekt nieuleczony, musiałem pisać. Może też ja pisząc, napisaćbym kiedy potrafił nudną Tragedją,
lub Komedją bez celu i sensu — ale wolałem zrobić złą powieść, bo w tym rodzaju i mierność
jakokolwiek po- płaca — Niechżebym tylko napisał jaką uczoną rosprawę!! naprzód: niktby jej nie
czytał, powtóre: ktoby się dotknął, nieomieszkałby dowieść, że jej autor źle zrozumiał o co idzie,
źle napisał, i źle przedmiot obrał — a to wszystko dla lego, że się u niego nie radził; a koniec
końcom zbutwiałaby ciężka praca w korzennym sklepie.
Napisać książkę dydaktyczną! żaki tylko gryzmolić będą na niej i czytać, same niepojmując
co czytają — to nie najpochlebniejszy zawód:
Poemat bohaterski! — na to trzeba dobrego zapasu imaginacji, która teraz bardzo podrożała,
bo jej mało gdzie znaleść, a ja ledwie na opędzenie codziennych potrzeb dostać jej mogę, nie żebym
nią szafował rozrzutnie! Kto się Homerem rodził, niech probuje — gotów jestem pobłogosławić go
na drogę — błogosławieństwa dziś staniały!
Być poetą !— życzyłbym sobie, ale to lat ze sto i więcej wprzódy, nimem się miał honor
urodzić — Teraz nadto już kleciwierszów, żebym ja był potrzebny do ich grona; trudno też także
czerpać z Kastalskiego źródła, a ja sobie nie życzę jak ów co się napił z kałuży lub rynsztoka,
udawać natchnionego. Nieboszczyk ś. p. Horacyusz nie pozwolił miernym ludziom, z poezją mieć
do czynienia!
Pisać Ballady? być Romantykiem?— Otóż sposób pozyskania sławy, w dzisiejszym czasie.
Te czułe wiersze, których nierozumiejąc tyle ludzi uwielbia, te podobieństwa, te postacie, te czucia
gorące — chwytają za serce! Młode panienki w kątku, niewidziane, ukryte lubią czytać te bezładne
zapały i zalewać się Izami, których przyczyny nie wiedzą. Gdzie indziej młodzieniec porywa
książkę, uczy się kochać, zapomina deklinacii, a wzdycha jak najęty do pierwszego czupiradła,
które mu się przed oczy nawinie. Starzec czyta równie, czuje mocniej bijące serce, zdaje mu się że
kochał, że jeszcze kocha, muska wyłysiałą gło- wę przed zwierciadłem, prostuje nogi, chowa
starannie tabakierkę i okulary, śpieszy w niewczesne zaloty, kupuje sobie żonę i dwoje ludzi
nieszczęśliwemi robi. Oj nie chcę być Romantykiem!
— Więc pisz Historją, powie mi któś zapewne — Upadam do nóg — Szperać między
staremi szpargałami; dla najmniejszego szczegółu tysiące ksiąg przewrócić — a do tego i starych i
in folio ! Stracić czas, oczy i rozum! odbierać ulubioną pastwę molom, myszom i szczurom, szukać
tam prawdy gdzie 1 jej nigdy nie było ?— to nie każdy potrafi.
Więc pisać satyry, oblec się pozorem surowego postrzegacza, na wszystko się krzywić,
wszystko nicować, zamiast wad malować osoby — nie mogę. Niech kto chce pisze Komedje lub
Tragedje, długie, nienaturalne rozmowy; niech się zdobywa na karczemne koncepta lub tragiczne
susy i nudne monologi — i to nie dla mnie.
Więcby mię kto może chciał zrobić Romantykiem — o nie, nie, pomyliłem się —
Grammatykiem chcę mówić? — Spierać się o z lub s, o kreski i punkciki??— nadto mam rozumu,
żebym to zrobił. — Jeszcze tu brak tylko żeby mi kto doradził pisać romanse — ale o tem to niema
co i mówić.
Już tedy przebrałem wszystkie prawie rodzaje, a dotąd nic prócz powieści, dobrom być nie
uznałem; krytyk już widzę marszczy czoło, brwi ściska i gotuje się na nowe zdanie: — Powieści,
mówi on, pochlebiają próżnowaniu, żadnej nie przynoszą korzyści, świecą a nie grzeją, słowem na
nic się nie zdały. — Nie śmiem tak ważnych zbijać zarzutów; kto ten rodzaj pisma potępia, niech
go nie czyta, to najlepszy sposób — Komu jednak dotąd nic złego nie zrobiły, może i Pana
Walerego przerzucić. Nie kosztuje on mi wiele czasu, nie życzę też sobie, aby kto chwile pracy
poświęcone, na jego czytanie miał obrócić.
Lecz, co za los czeka moją powieść! Tysiąc obrazów oczom się moim nasuwa: półki w
sklepach, papilloty na gotowalniach ! Tam srożyć się zdaje na Pana Walerego otyły kupiec
korzenny, gdzieindziej surowo pogląda introligator, jakby z niego chciał kleić tekturki — Ale nic
łapmy ryb przed niewodem, a zacznijmy opowiadanie.
II. PLEBANIJA.
Kto tak mądry ze zgadnie, Co nam jutru przypadnie ? Kochanowski.
— Poczekaj no Waść, poczekaj, rzekł do mnie jeden z moich znajomych, któremu
zabierałem się czytać tę powieść odchrząknąwszy i splunąwszy — poczekaj, powiedz wprzódy w
jakim to rodzaju ta powieść?
— W moim własnym rodzaju, to jest według moich prawideł i urojeń, jeśli ci się podoba —
napisana.
— To cóś szczególnego, odpo- wiedział słuchacz, krzycz tylko głośno, żebym nie zasnął.
Zachodziła bryczka w niską bramę plebanii, którą ledwie dostrzedz było można na boku
dziedzińca, wśród krzaków gęstych bzu i leszczyny, podjechawszy kilka kroków dalej, uyrzał Pan
Walery domek, nie wielki, na wpół w ziemię zapadły, pochylony wiekiem, na którego dachu
zielenił się mech tu i ówdzie, chcąc niby starość jego oznaczyć — Przed tem schronieniem
świątobliwości wysunięty był trochę na przód ganek, z dwoma, cegłą podpartemi, ławkami.
Spojrzawszy na to miejsce, mimowolne westchnienie z ust wędrownika się wyrwało, nie takiego się
biedak dziedzictwa spodziewał — Cóż jednak robić? pomyślał sobie, nie my losem, los nami
rządzi. W tej chwili pojazd stanął przed drzwiami, z których krokiem powolnym wyszedł Ks.
Pleban. Obadwa sobie nieznajomi, choć się w życiu nigdy nie widzieli; jednak, z tego co o sobie
słyszeli, poznali się do razu, i po kilku słowach bez związku, które dla kogoś trzeciego całeby były
niezrozumiale, weszli razem przez małe i źle przystające drzwiczki do pokoju, którego dwa okna
nad samą podłogą umieszczone, złożone z szyb starością pomatowanych i drzewami osłonionych,
nie wiele słonecznego przypuszczały światła; tak, ze w tym zakącie nie wiele dzień od nocy i
wieczór od południa się różnił. Zdaje się tedy, iż bynajmniej z tego powodu Ks. Plebana obwiniać
nie można, jeżeli się kładł spać o południu, lub wstawał ku wieczorowi.
Opuszczam tu uwagi nad ponurością miejsca, i uczuciami jakie wzbudzała, a zacznę od
opisu pierwszej izby; bo lubię rzecz każdą szczególnie i ogólnie, ze wszystkich stron opatrzyć, jak
się o tem czytelnik w dalszym ciągu przekona.
Podłoga więc tej pierwszej izby, chwiejąca się i nadpsuta, pełna była dziur i szczelub, wkoło
ścian spaczonych czepiało się stare, wyblakłe, niegdyś żółtego koloru obicie, służące za schowanie
na listy i tym podobne szpargały. Niedaleko odedrzwi wznosił się piec starożytny gotycką
architekturą z niebiesko upstrzonych kafel, z wierzchu tylko nieco nadwerężony. Na ścianach wśród
owego obicia poprzylepiane były listy Pasterskie i Bulle, upstrzone i zakurzone, tak, ze się tylko
zdala Loco Sigilli pokazywało. Na stoliku przy jednym z okien, stał ogromny czarny kałamarz,
wydający się zupełnie jak źródło wszystkiego złego, w którym wiecznie pęcnialy trzy nieszczęśliwe
pióra, obok leżał brewiarz bez okładek zaczynający się od środka, jeden tom Żywotów świętych
strasznie pokaleczony, Agenda, Ewan- gelije i stare jakieś Kazania — U drzwi na brudnym sznurku
wisiał kalendarz z wystrzyżonym w okładkach blankietem, przez który rok z żalośną minką
wyglądał — Otóż i cala biblioteka przewielebnego, bo nie liczę dzieł ascetycznych, łacińskich,
któremi stoły popodstawiano — Ksiądz Pleban powiadał, że się na nic więcej nie zdały. Po drugiej
stronie drzwi stalą szafka mieszcząca w sobie kredens, szyby zastępowało obicie w kwiaty, przez
którego otwory widział Walery, półmiski, talerze, butelki licznie jakby na konsylium zgromadzone,
i ogromne szklenice i kielichy. Na najniższej a przeto prawie próźnej polce, spoczywał drzemiąc
kotek, stuliwszy łapki i uszy, okryty lśniącem futerkiem. Dwa więdniejące serki z kminem
dowodziły staranności gospodarza. Na lewo nakoniec były drzwi wpół otwarte do drugiego pokoju
— Przychodząc wreszcie do głównego przedmiotu, powiedzieć muszę, że w samym środku
pierwszej izby siedział Pan Walery i Ks. Pleban, mało mówiąc, lecz spozierając po sobie dość
szczególnie — Przewielebny się krzywił, podróżny nie wiedział w co zadać, jak to powiadają,
słowem oba byli w najprzykrzejszem położeniu. Rozmowa wlokła się jak najpowolniej i
przerywanie, i już tak dobry kwadrans wysiedzieli, gdy myśl szczęśliwa przyszła do świętej gło-
wy: zapytał, czyby Pan Walery nie chciał przyszłego swego obejrzeć mieszkania?— trudno było
odmówić, poszli więc oba, i ja czytelnika po tym domu oprowadzę. Ze wspomnionych drzwi na
lewo, weszli do małego pokoiku z alkową, w której stało łóżko pokryte, wypłowiałą i podartą
atlasową kołdrą, nad niem wisiało kilka obrazków otoczonych zwiędłymi wiankami i ziołami, z
boku było okno równie ciemne jak inne z wiszącą na jednej tylko zawiasie, przed laty zieloną
okiennicą. Tuż blisko stała komodka, obok przejście do trzeciego pokoju się ukazywało, którego
drzwi szklarnie w części zaklejone były kancyonałem na wspólkę od myszy i plebana używanym.
Ztąd znowu wyjść było można do drugiej części domu, gdzie się znajdowała kuchnia i dwa pokoiki
przeznaczone dla gościa — Były one ogołocone z najpotrzebniejszych nawet sprzętów, a zarzucone
mnóstwem nieużytecznych gratów. W jednym postawiono naprędce kanapkę bez nogi i krzesło bez
poręcza, w drugim stolik niemogący ustać na nogach, małą ławeczkę kościelną i dla ozdoby obraz
fundatora w pąsowym żupanie, z ogromnym czarnym wąsem. Przez małe okienko widok
opuszczonego i zarosłego ogrodu się ukazywał, a przerzedzone krzaki dozwalały w oddaleniu
korzystać z widoku gościńca i oddalonego zachodu — Słońce już się było ukryło za czarną chmurą
oczekującą go nad zachodem, blada tylko czerwoność i zarumienione w górze ulotne obłoczki
okazywały miejsce, w którem zniknęło.
Każdy się domyśla, ze mój Walery jest trochę romansowy, a gdzie są tylko zapalone głowy,
znajdą się zawsze ptaszki, otoż ledwie się bohater przysiadł na chwiejącej kanapie, z pobliskiego
krzaku odezwały się z harmonijnym piskiem wróble, tak miłośnie, tak przyjemnie i narkotycznie, ze
go uśpiły.
— A to pięknie! przerwał mi znowu wśród czytania mój przyjaciel, tylko cośmy go
zobaczyli na scenie, już i śpi, to jakiś niedołęga! ale czytaj tylko dalej.
Długa podróż, zmartwienie i znudzenie przyczyniły się także do dobrego snu, z którego
tylko wyrywały go jędrne i dobitne, samowładnie panującej gosposi, wyrażenia, i zwady z organistą
bardzo potulnego charakteru. Jeszcze się była kolacja do połowy nie przyrządziła, gdy turkot
zajeżdżającego pojazdu, obudził gościa, zmieszał Plebana, wytrącił rądel z rąk kucharki, a
organistego rozśmieszył i rozweselił. Głos podróżnego mocno zastanowił Walerego — to on!
zawołał z radością, i z wyciągnio- nemi rękoma pobiegł powitać przyjaciela, a po tysiącznych
uściskach i radości zobopólnej wprowadził go do gospodarza, który poprawując sutannę, wyglądał
przez drzwiczki z miną zakłopotaną. Nastąpiły zwykle grzeczności i prośba o nocleg, której nie
mógł odmówić na pozór uczynny, a w duszy bardzo zasmucony, z przerwania mu spokojności
domowej Ksiądz Pleban. Nawykły do samotności, jakiej użycza stan duchowny, do tej gnusności
nieczynnego życia, nieprzyzwyczajony do utrzymywania rozmowy i zachowania się bez nudy w
towarzystwie dwóch, lepiej wychowanych osób, przewielebny uszedł korzystając z żywej
przyjaciół rozmowy, do zwykłej swojej kompanii — kucharki i organistego.
— Poczciwy mój Antoni! rzekł Walery, czyżem zasłużył na przyjaźń, którą tak dobitnie mi
okazujesz?
— Przyjaźń nie patrzy na zasługi, ale na serce — odpowiedział przybyły, a wszystko co ci
czynię jest dla mnie obowiązkiem.
— Nadto jesteś dobry; ja teraz - wiele potrzebować będę od ciebie: pomocy w sądzie
przeciw stryjowi, który zwłóczy oddanie mego majątku, pieniędzy nawet, bo ostatni weksel
wracając z podróży mojej w Wiedniu rozmieniłem, i nakoniec, dodał ściskając go za rękę —
twego wstawienia się i znaczenia u adwokatów i sędziów, bo bez tego na sądnym dniu
chyba, rozstrzygniętoby moję sprawę.
— A cóż sobie myśli ten Wagleer, że nie chce ci oddać należytości, przecież, ten majątek
niezaprzeczenie do ciebie tylko samego należy, przecież on był tylko dotychczas jego rządzcą, po
śmierci twoich rodziców, przecież masz już oddawna prawo nim zarządzać.
— Przeklęty szachraj! odpowiedział Walery ruszając ramionami, ja nie wiem, co mu się w
głowie ubzdrzyło, zwodzi mnie jak dziecko, zwleka, odsyła nakoniec z mojej własnej majętności do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl