,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski PAN STAROSTA KANIOWSKI (Z papierów po Glince) Dostało mi się przeżyć te czasy, gdy się do syta było można ludzi napatrzyć, którzy do pospolitych nie byli podobni, a mieli fantazję, czy złą, czy dobrą, ale swoją. Później już nastała moda pewna, do której młodzież z dzieciństwa naginano, aby kubek w kubek jeden do drugiego przystawał, i poczęto mieć to za przyzwoitość największą, gdy kto jak pieniądz spod stempla wyszedł z edukacji... podobniusieńki do modnego wzoru. Za naszych czasów, choć z pewnych reguł nikt się nie wyłamywał i one szanował, w innych sprawach miał sobie za obowiązek nie kłamać ani postawą, ani gębą, ani peruką, ani zębami przyprawnymi, ani łagodnością, jeśli jej nie miał, ani męstwem, jeżeli mu go Pan Bóg nie dał. A już to rzec mogę śmiało, że ludzi osobliwych inne by może czasy tylu nie okazały, co ostatnie lata Rzeczypospolitej. Niech mi kto okaże takiego pana jak książę nasz, wojewoda Panie Kochanku, jak pan starosta kaniowski, jak Gozdzki, brat przyrodni księżnej de Nassau, jak Jabłonowski, że innych pominę, bo pomniejszych nie zliczyć. Na małych zagrodach też było podostatkiem mniejszych takich oryginałów, co na małą skalę i tamtym nie ustępowali. Com się ja ich napatrzył! Ale kto by tam o chrząszczach pisał, kiedy się o orły ocierał. O panu staroście kaniowskim chodziło historii dużo, nie wszystkie prawdziwe, bo na karb takich ludzi kładną często, co im nie należy; ja tylko tu o jednej awanturze powiem, w której kosa trafiła na kamień, jak to pospolicie mówią, i ów kawaler renomowany jaśnie wielmożny wojewodzic Gozdzki... starł się ze starostą kaniowskim. Gozdzkiemu, że szczęście we wszystkich jego awanturach służyło dziwnie, bo też męstwa był nieustraszonego tak go to uzuchwaliło, że się gotów był porwać na samego diabła. A miał to do siebie, że gdy słyszał o równym sobie śmiałku, korciło go niezmiernie guza nabić lub napytać. Naturę miał zawżdy niespokojną, a w spoczynku długo trwać nie potrafił. Gozdzki już naówczas — na pniu sprzedawszy za bezcen przyszły spadek, bodaj po Humieckich — okupił się na Rusi, nabywszy miasteczko Jaryczów. Żył po części tu, czasami we Lwowie, gdzie awantury wyprawiał, bo był krewki z natury, szczególniej dla pięknych kobiet, a o te we Lwowie nigdy nie było trudno i miały, też Bóg raczy wiedzieć czy słusznie, famę, iż hołdów nie odrzucały. Pan Bazyli Potocki, starosta kaniowski, naówczas się był właśnie, wedle swej fantazji kozackiej, ożenił. Nie znalazłszy panny w magnackim domu, która by za niego iść chciała — bo się go wszyscy obawiali, szczególniej gdy siwuchy się napił — rzucił okiem na ubogą szlachciankę, córkę ekonoma, który u niego rządził jednym folwarkiem. Biedny Dąbrowski ów miał sobie to za wielkie szczęście, że taki pan zażądał od niego dziecka, a choć dziewczyna z płaczem do nóg mu padała, Wypraszając się od szczęścia tego, nic nie pomogło, musiała ślubować panu staroście. Kobieta była dziwnie piękna, skromna, łagodna, a jak się to nieraz zdarza u nas, edukacji wielkiej nie miała, ledwie czytać i pisać od matki się wyuczywszy, rozumu jej nie było brak, ani tej szlachetności jakiejś, którą, niech mówią, co chcą, człowiek z sobą na świat przynosi. Kto jej nie ma, choćby się złotem obszył cały, będzie na chłopa wyglądał, a koniu ją Bóg dał, panem musi być, choć w łachmanach. Panna tedy Dąbrowska do takich wybranych istot należała, co to w zgrzebnej koszuli do królowych są podobne. Starosta kaniowski raz ją u ojca zobaczywszy na folwarku, nie uspokoił się, aż, tentując różnie, do ślubu z nią iść musiał. Poczęło się tedy życie, zrazu znośne, a dalej, przy zalanej pałce, okrutne i nielitościwe. Bywało, jak powiadano, że ją i kijem skropił, i rózgami karał, i do kordegardy między kozaków swoich odsyłał za urojone przewinienie. Kobieta była zacna, uczciwa, ale fantazjom szalonym, uwłaczającym jej ulegać nie mogła. Dziwy tedy prawić zaczęto o tyranii starosty, który jak z innymi, tak z żoną, podczas się obchodził, jakby nie Potockim był, ale prostym chamem. Chodziły o tym wieści po kraju, rozpowiadano, może i dorabiając, osobliwe przygody, a wszyscy się nad nieszczęśliwą starościną litowali. Doszły te plotki do Lwowa, gdzie je na pytel wzięto. Więc jejmoście nad losem biednej kobiety płacząc, pomsty bożej na okrutnika wzywały. Była naówczas mieszczanina pewnego żona, niejakiego Janasza, jeśli dobrze pomnę, kobieta fertyczna, języka doskonałego, wyszczekana, śmiała, którą Gozdzki polubił i, proszony czy nie proszony, do niej jeździł, choć mąż się krzywił na to. Jemu to było wszystko jedno, bo żeby słówko pisnął, wypłazowałby go niechybnie. Mieszczanin, spokojny człowiek, wreszcie tę łaskę pańską znosił, acz kwaśno, tyle tylko czyniąc, że ile razy mu gościa tego licho wniosło, zawsze z respektem wielkim asystował, na krok od jejmości nie odchodząc. Gozdzki go poić próbował, bo głowę miał, jak wiadomo, co antał węgrzyna znieść mogła, ani zwróciwszy, ale Janasz też ciągnął nie gorzej. Więc się w końcu ściskali, i mieszczanin jeszcze wojewodzica do powozu sadzał, sarn potem pod studnię idąc, aby pochmielu zbyć. Raz u pani Janaszowej będąc Gozdzki, pod dobry humor, gdy różne rzeczy opowiadała zabawiając go, posłyszał o starościnie kaniowskiej, jaki los jej zgotował pan Potocki. Że to było przy kieliszku, wziął do serca — choć jak żyw nigdy owej pani na oczy nie widział. Janaszowa po kobiecemu dosypywała do powieści pieprzu i soli. Gozdzkiemu nie trzeba było tego, aby w ferwor wpadł. — A to łotr! a to niegodziwiec! rozbójnik! — począł... — niewart takiej żony... kto poczciw, odebrać mu ją powinien. — Jeśli kto, to pan wojewodzic jeden uczynić by to mógł — odezwała się Janaszowa — boć nikt inny nie podoła staroście... ani się z nim mierzyć może. Ale to i dla pana wojewodzica twardy orzech do zgryzienia, bo to żona... mąż i żona jedno ciało. Kto by między małżeństwo chciał się mieszać... albo ważył? I pan byś na to nie poradził! Gozdzki wąsa pokręcił. — Tak asińdźka myślisz? — zapytał. — Nie inaczej — rzekła Janaszowa. — A co byś asińdźka powiedziała, gdybym mu ją odebrał? — To nie może być — odezwała się piękna mieszczka. — Parol, że to uczynię! — krzyknął Gozdzki. — Nie chcę wojewodzica wyciągać na słowo, bo co niemożliwe, to trudno. Naprzód żoną jego jest, a po wtóre, on starosta kaniowski, a o niego ocierać się, choćby tak rezolutnemu kawalerowi, za jakiego pan jesteś znany, niebezpiecznie. Podbiła mu baba bębenka, jakby naumyślnie. Gozdzki się zaciął. — Jejmość mnie nie znasz — zawołał — ja gdy co postanowię, gdyby diabeł na diabła siadł, albo życie stracę, lub na swym postawię! Pan Janasz, który konwersacji przytomnym był, zmiarkowawszy, iż poczciwa jego żona bodaj naumyślnie wojewodzica ku staroście wysyłała, aby sama się od jego natrętności uwolniła — zwąchawszy pismo nosem — jął też ze swej strony przydawać, na jak wielkie niebezpieczeństwa naraziłby się Gozdzki. A temu w to graj — świerzbiała go skóra, więc tak się na niewidziane rozkochał w starościnie, jakby ją jedną w sercu nosił. Janaszowa się go zbyła, ale powróciwszy do Jaryczowa, nie mógł już usiedzieć, aż się zaraz rozwiedział o starościnie, gdzie, co i jak, co się z nią działo. Znaleźli się ludzie, którzy ją widywali, inni, co słyszeli o tyraniach, potwierdziło się w znacznej części przywiezione ze Lwowa. Gozdzki mocne powziął postanowienie starościnę z rąk męża wyrwać. Taki on był, wmówił sobie, że to bohaterstwo być miało i sprawa honoru, ująć się za pokrzywdzoną i uciemiężoną niewiastą. W Jaryczowie koło siebie chował zawsze dworzan i niby milicji głów do stu. Bywało mniej lub więcej, bo z nim wytrwać długo była sztuka, a kto się tam zgłaszał, pewnie więcej miał szaleństwa niż statku. Ludzie jego jak on sam, desperaci, musieli iść ślepo. za nim, w ogień i wodę, gdzie dał komendę... a pierzchnął który lub zawadzał mu, nie miał już po co powracać. Karmił i poił co się zowie, pieniędzmi obsypywał, lecz też gdy huknął: „wiara! za mną!" nie było się co oglądać i ryzykować. Zaraz tedy z całą tą siłą jaryczowską Gozdzki się jął wybierać na starostę, nie wypowiadając mu wojny, jak ów Fryderyk II pruski na Saksonię, czasu siedmioletniej. Sam naturalnie dowodził tą bandą. Poszły naprzód szpiegi, ażeby się dowiedzieć, na którym folwarku przebywa starościna i rekognoskować pozycję i siły nieprzyjaciela. A nad nim miał ten awantaż Gozdzki, że pan kaniowski znał jego nienawiść ku sobie (odgrażali się wzajem od dawna), ale spodziewać się immiksji w swe domowe sprawy, nie mógł. Na to tylko potrzeba było takiej szalonej pałki jak wojewodzica. Już z Jaryczowa wybierać się mieli, gdy wypadkiem tam przytomny przyjaciel Gozdzkiego, pan Przyłuski, któremu się wyspowiadał z zamiaru, zreflektował go. — Bój się Boga — rzekł — tak się. nie czyni, to inwazja i rozbój. Honor nawet twój wymaga, abyś przynajmniej kaniowskiego wprzódy monitował, nim się porwiesz. — A gdzie ja go będę szukał? — rzekł Gozdzki. —- We Lwowie jest, łatwo go zdybiesz. U wojewodzica wszystko szło piorunem. Dawaj konie do Lwowa! Tu przybywszy, do starosty się dostać nie było łatwo, zamykał się w kamienicy, a kozactwo drzwi pilnowało. Czatował na niego wojewodzic w rynku i przydybał, gdy z kościoła powracał. Zaszedł mu drogę. Ludzie, co to z dala widzieli, stanęli patrzeć, Gozdzki był olbrzymiej postaci, jak dąb, ramiona szerokie, co się zowie piękny mężczyzna, głowa zawsze do góry, czapka zawsze na bakier, ręka w boki. Starosta wysoki, chudy, kościsty, niepozorny, twarz żółta, oczy wpadłe i koso patrzące, trochę przegięte, więcej miał minę franta niż zawadiaki. U Gozdzkiego noga i ręka pańskie, u starosty stopy ogromne, ręce kościste, czarne. Z wojewodzicem straszno się było spotkać, bo albo zabił lub zapoił; z tamtym się rozdrażnić, człek spać nie mógł spokojnie, mógł kazać podpalić, na rękę nie wyzwał, ale do śmierci nie przebaczył. Znali się i z twarzy, i z reputacji. Starosta chciał minąć bokiem, Gozdzki mu w oczy zaszedł. — Czołem, panie starosto, parę słów. — Ja waszmości nie znam. — To może poznasz, Gozdzki jestem, Humiecka mnie rodzi. Naturę mam taką, że trutniów nie znoszę. — A ja też i junaków w dodatku. — Mam was, panie starosto, przestrzec. — Przestróg nie potrzebuję. — Życzę je wziąć, gdy daję, bo mogę naukę dać, a ta będzie mniej strawną. Ożenił ci się waszmość z biedną szlachcianką, a obchodzisz się z nią jak z niewolnicą, popraw się lub źle będzie. — Kto ci dał prawo mnie upominać? — Prawo mam od Boga i natury, z miłości bliźniego. Nieszczęśliwą kobietę uciemiężoną każdy uczciwy człowiek ratować powinien. Starosta się rozśmiał i ramionami ruszył mrucząc: — Wariat! Gozdzki rękę podniósł i krzyknął: — Poznasz mnie, com zacz! I rozeszli się; a starosta tegoż dnia do Zbaraża odjechał. W Gozdzkim już wszystko wrzało. Wnet tejże nocy swojego zaufanego posłał, aby się rozwiedział w Zbarażu, co się tam za powrotem kaniowskiego dziać będzie; ten powrócił donosząc, iż starosta żonę na chleb i wodę posadził w ciemnej izbie, a na ojca, którego posądził, że się skarżył, miał wyprawić kozaków, aby go rugowali z folwarku. Niewiele myśląc, Gozdzki ludzi zebrał i poszedł na Zbaraż. Tu go się nikt nie spodziewał, bo w głowie nie było nikomu, aby się wojewodzic ważył dom napaść. Kozacy nadworni, wedle zwyczaju, na straży byli, ale połowa spała, a druga bez broni około dworu baraszkowała. Gdy Gozdzki nagle natarł na domostwo z wystrzałami i hasłem, kozacy przelęknięci ani się nawet porwali ku obronie; kto żył nogi za pas wziąwszy, zmykał w konopie, w krzaki, pod szopy, nie wyjmując starosty, bo i ten zemknął za dwór i schował się do rowu. Wojewodzic z triumfem wtargnął do mieszkania i przetrząsłszy całe, nierychło w ciemnej izbie na klucz zamkniętą jejmość wyszukał. Ta przestraszona tąż napaścią, nie wiedząc kto i co, sądząc, że rozbójnicy jacy naszli, padła mu do nóg błagając, aby jej życia nie odbierał. — Ale ja tu w obronie jej życia przybyłem — podnosząc ją, zawołał Gozdzki — proszę się uspokoić. Zasłyszałem o jej męczeństwie i znęcaniu się starosty, i w pomoc jej przychodzę. Napominałem go próżno; trudno się po nim poprawy spodziewać, a pani godną jesteś lepszego losu. Zabieram więc ją z sobą do Lwowa i procesem rozwodowym się zajmę, a na opiece uczciwego człowieka pewnie acani dobrodziejka nie stracisz. Piękna postać starościny, jej łzy, nieszczęście, wszystko to razem Gozdzkiego poruszyło, iż gotów był dla pomocy jej choćby życie i majątek stawić. Opierała się długo, obawiając zemsty starosty, lecz w końcu ją przekonał i poprzysiągł, że na honor jego i uczciwość zdać się może. — Ja pani starościny w szponach jego zostawić nie mogę. Towarzyszę jej do Lwowa, gdzie przystojne i bezpieczne dla niej schronienie znajdziemy. Z płaczem tedy musiała jejmość honor i życie powierzyć temu, jakby z nieba spadającemu obrońcy. Że Gozdzki z ludźmi konno przybył, kazał ze stajni powóz i brykę wyciągnąć, konie starosty zaprząc, rzeczy starościny spakować, swoich dwóch na kozły wsadził i sam towarzysząc w eskorcie natychmiast zawiózł jejmość do Lwowa. Tu do klasztoru panien benedyktynek wprost kazawszy zajechać, sam do przełożonej poszedł i jej panią starościnę zdał na opiekę. Nazajutrz zaś w imieniu jej, pozwy podał do rozwodu, w których wszystkie prześladowania, złe obejście, znęcanie się, bicie itp., były wymienione. Gdy po odjeździe Gozdzkiego pan kaniowski z konopi wyszedłszy, dowiedział się o wszystkim, naprzód kozactwo, które się nie broniło, srogo ukarał, zmienił ludzi, potem zebrawszy nowych, natychmiast na Dąbrowskiego, ojca żony, posądzając go o skargi, napadłszy, z folwarku go precz wygnał i na gościńce wyrzucił. W furii niesłychanej dzień i noc chodząc, zemstę począł knować, a tak rozpasjonowany będąc doznanym upokorzeniem, iż do ludzi nie gadał — i przystępu do niego nie było. Ostrzegano Gozdzkiego, iż nie lada zemstę gotuje; ten sobie to lekceważąc, poświstywał. Zeszło tak tygodni kilka, a o zemście jakoś słychać nie było. W Jaryczowie ludzie ciągle w pogotowiu stali do odparcia wszelkiej napaści: co do osoby swej Gozdzki nie miał zwyczaju się lękać i gotów by! sam stanąć przeciw dziesięciu. Chodził zawsze zbrojny, a na animuszu nigdy mu nie zbywało. Tymczasem wypadła potrzeba do Kamieńca jechać i wojewodzic samoszóst się wybrał, nic złego nie przeczuwając. Na to tylko czyhał starosta. Napaść go na drodze się nie ważył, lecz ludzi swoich przodem dwoma partiami co najpewniejszych wysławszy do Lwowa, sam wreszcie tu nocą nadjechał, i, jak świt, obstawiwszy klasztor benedyktynek, w pogotowiu powóz mając i ludzi, do furty kazał bić, grożąc wyłamaniem, jeśliby mu żony nie wydano. Zakonnice się wylękły, o pomoc nie było do kogo się udać, strach o klauzurę i kozactwo taki je ogarnął, że wreszcie nieszczęśliwą starościnę w ręce męża wydały. Udała się więc sztuka i kaniowski odzyskawszy jejmość, tejże chwili do Zbaraża ruszył. Aliści szczególna jakaś opatrzność nad nią czuwała, bo tejże godziny, gdy do Jaryczowa znać dano o wypadku, Gozdzki z Kamieńca wracał. Ani chwili nie mieszkając, ludzi zebrawszy, puścił się w pogoń za starostą, który się nie spodział, iż go ścigać może. Właśnie dla znużenia koni o cztery mile za Lwowem na popas w karczmie stanęli, mając się jednak na baczności, gdy wojewodzic nadążył ze swymi desperatami. Że karczma, w której się to działo, na uboczu stała, nim dobiegli do niej, już Potockiego ludzie mieli czas za broń pochwycić. Wrota zatarasowano, w oknach rozsadził starosta kozaków ze strzelbami, i do formalnego przyszło oblężenia i szturmu. Sam Gozdzki nim kierował, zapowiedziawszy swoim, że nieszczęśliwą kobietę, dla której zemsty się lękał, wyzwolić musi, choćby miał życie postradać. Starosta też zajadle się postanowił bronić. Gdy pierwszy szturm przypuszczono, padły strzały zza okiennic, tak nieszczęśliwie, że kula Gozdzkiego w lewe ramię trafiła, a choć się krwią zalał, tym zajadlej rzucił się na oblężonych. Ludzi mu ubito kilku, ale z boku też okiennicę wyłamano, i Potockiemu zginęło z milicji trzech. Nareszcie z tyłu do słabszych wrót wtargnął Gozdzki ze swymi, i w progu począł się krwawy bój, który trwał z pół godziny, póki starościńskich nie przemogli. Mimo rany, z pistoletami w ręku samotnie wojewodzie wpadł we wnątrz, i od izby zamkniętej drzwi wywaliwszy, starościnę znalazł z przestrachu na pół umarłą. Kaniowski z ludźmi cofnął się był w drugi koniec domu odstrzeliwując, ale go nie napastowano, jak tylko jejmość miano w ręku. Trupów z obu stron padło podobno kilkunastu, lecz starościna była ocaloną i Gozdzki puścił się z nią razem do Lwowa, Potockiego na pobojowisku zostawiając. W mieście już się awantura była rozeszła i panny benedyktynki klasztor zamknęły, tak że gdy do nich znowu przybył wojewodzic, chcąc im panią powierzyć, za nic w świecie już się tej niebezpiecznej opieki podjąć nie chciano. Jeździł z nią tak cały dzień od klasztoru do klasztoru, obiecując sowitą nagrodę, straż i opiekę, ale żaden mu się nie otworzył. Koniec końców trzeba było jejmość w Jaryczowie umieścić, co ani dla niej, ani dla Gozdzkiego nie mogło być miłym. Szło za tym, iż salwując honor, gdyby rozwód stanął, żenić się musiał, o czym nigdy nie myślał, bo był [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|