,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J. I. Kraszewski PAN I SZEWC Powieść Na Starem mieście w Warszawie, w kamienicy z pozoru starej, dziś opuszczonej i wedle dawnego zwyczaju noszącej na czele znak Ś. Jana, po którym odróżniano ją od sąsiednich domostw; chmurnego dnia późnej jesieni, gromadził się w podwórzu, ciemnej bramie i dokoła w ulicy, lud zaciekawiony. Co chwila przybywali zwiększając kupę próżniaków, to chłopcy wysłani przez majstrów na miasto, to kucharki z koszami na ręku, to żydowstwo czyhające na zysk tam nawet, gdzie niema do niego podobieństwa, to hałastra odarta, która nie wiedząc co z sobą zrobić i gdzie się podziać, rada była, że miała powód czas jakiś tu postać w błocie pod kapiącą rynwą, z rozziawioną gębą, pytając tych, którzy ją popychali i naciskali: — Co to się stało? co to takiego? Nikt dokładnie o powodzie natłoku nie wiedział, żaden krzyk nie zapowiadał walki, żaden widok nie tłumaczył tego wezbrania ciekawości. Ścisk tylko we wrotach większy niż gdzieindziej wskazywał, że przedmiot ciekawy znajdować się musiał wewnątrz kamienicy. Ale i tam cicho było, i gwar tylko tłumu chwytało wytężone ucho nowo przybyłych. Jedni powiadali sobie po cichu, że w domu tym mąż zabił żonę; drudzy, że żona zabiła męża; inni, że mąż i żona potruli swe dzieci; inni nareszcie, że schwytano złodzieja i t. p. Nic nie wiedząc i niewiele widząc, ciekawi przybysze uparcie naciskali się przed kamienicą, oczekując sami nie znali czego, a oczekując z cierpliwością miejskich próżniaków, dla których sprawą najpilniejszą, jest sprawa cudza, coby ich nic obchodzić nie powinna. — A co? pytał gruby rzeźnik sąsiada swego szewca w skórzanym fartuchu — a co? — A — poczekajmy no, to się cóś dowiemy. — Ale jak myślicie, co też to być może? — Albo ja wiem! pewnikiem zabójstwo nowe. Bieda żeśmy przyszli tak późno, teraz się ani docisnąć, ani zobaczyć, ani dowiedzieć. — A popróbujmyż no panie bracie! idźcie no tylko za mną, dobre mam łokcie, będę kuksał, przedrzemy się taki do bramy. To mówiąc rzeźnik, począł na prawo i lewo tak robić rękami, tak dusić i popychać, że kilka kroków na przód się posunął; a szewc, korzystając z uczynionej próżni, popłynął za nim. Pierwszy odzywał się do tłumu łokciami, drugi ustami, wołając: — Puszczajcie no mnie, bom tam potrzebny. Nie bez wielkiego mozołu dobrali się jakoś do samych wrót, które pominąwszy, w gęstszym niż na ulicy był ścisku, uwieźli. Rzeźnik już nawet rady dać sobie nie mógł. Szewc przyszedł mu w pomoc, odzywając się coraz gło- śniej, ośmielony powodzeniem. — Co u licha! rozstąpcież się! muszę przecię przejść! Argument ten lepiej pomógł niż siła, i tłum uwierzywszy majstrowi na słowo, trochę się rozstąpił; znów więc w pocie czoła dwaj ciekawsi i niecierpliwsi posunęli się ku drzwiom niewielkim, roztwartym, wiodącym jak się zdawało do lichej izdebki, której jedno małe kraciaste okienko wychodziło w ulicę. Drzwi te otoczone były szczęśliwemi co najpierwsi przybiegłszy, to najlepsze widowiska miejsce zajęli. Wspomagając się na przemiany, szewc z rzeźnikiem zbliżyli się do progu, a tu bez wielkich ceregielów usunąwszy przytomnych, stanęli nareszcie u celu. Izdebka, którą ujrzeli przed sobą, była ciemna i pusta; w początku ciężko nawet do mroku w niej panującego przywykające oczy, rozeznać nie mogły, co w niej tak ciekawość pobudzać mogło. Aż nareszcie po chwili rzeźnik i szewc razem zobaczyli zbyt pospolitą nędzę, której widok nie wart był może tylu szturchańców i tylu wykrzyków. W wilgotnej sklepionej komórce, jedno tylko w bramę mającej wyjście, jedno szczupłe więzieniowe kraciaste okienko w grubym murze głęboko wyciosane; na mokrej i czarnej podłodze potrzęsionej słomą, leżał trup młodej jeszcze kobiety, która w okropnem cierpieniu życie skończyć musiała: Wyprężone ręce, skrzywiona twarz przedśmiertną boleścią, słupem stojące oczy, których nie było komu zamknąć, opowiadały o tej straszliwej godzinie, w której duch ciało bezsilne opuścił. Znać było wielką walkę duszy, która musiała opierać się chorobie i śmierci, nim uleciała z tej nędzy na świat lepszy. Łatwo było odgadnąć, co tę kobietę trzymało przy życiu; bo tuż przy niej na posianiu dwoje małych dziatek licho odzianych, bladych i wynędzniałych, płacząc i tarzając się, wołały do umarłej: — Matko, matko! wstań! wstań matuniu, chleba, daj nam chleba! To dwójko biednych sierot zdawało się być jednego wieku, i twarze chłopiąt podobne jak dwie krople wody, powiadały, że razem na świat przyjść musiały. Szarpali oni matkę budząc ją i płacząc, niekiedy poglądali na tłum stojący we drzwiach ściśnięty, jakby ten ich przerażał; wzrok odwracali z trwogą od progu i wołali coraz bardziej przenikającym głosem: — Matuniu! matuniu! Przeczucie powiadało sierotóm, że tłum ten był zwiastunem ostatniego i największego dla nich, a niepojętego im jeszcze, nieszczęścia. Izba, w której się to działo, okazywała najostateczniejszą nędzę: nic w niej sprzętów, nic coby obiecywało chleb powszedni nawet na jutro. Słoma, na której leżała nieszczęśliwa matka, była nawpół przegniła; ubranie umarłej w łachmanach; dzieci lepiej trochę odziane, ale i ich sukienki ze szmat się składały pozszywanych tylko dla ogrzania. W kącie na ławie drewnianej walały się: miska czarna i próżna, garnek rozbity, dwie łyżki drewniane i nóż w prostej drewnianej oprawie, jakiego po wsiach do krajania chleba używają. Na ścianach po ćwiekach wisiały podarte szmaty odzienia okryte kurzem, rzucone na ćwiek z rozpaczą, bo już się nawet na okrycie nie przydały. U pieca dawno zgasłego walał się wygrzebywany popiół, w którym ani jednego nie było już węgla; łupiny kartofli zgryzione do szczętu okrywały podłogę — w dzbanie wody nie stało, — leżał wywrócony i suchy. Blade twarze sierót niewiele się różniły od żółtego strasznego umarłej oblicza; wychudłe ich rączęta, zbrukane włosy, zaczerwienione od łez oczy, rozpowiadały o okropnej przeszłości. Sama jedna, bezsilna, z dwójgiem dzieci, biedna matka umarła ze śmiercią walcząc, bez kropli wody, bez kawałka chleba! Żadne z małych chłopiąt do klamki nawet dostać nie mogło, żeby drzwi otworzyć i o ratunek zawołać. Jakaż to straszna, jak straszna śmierć tu być musiała! Lecz wreszcie wśród jęku dzieci skonała uboga niewiasta, a jakiś promyk nadziei zaświtał moie u łoża śmierci; bo wyprężona jej ręka trzymała krzyżyk mosiężny, wskazując, że nie umarła bez nadziei w Bogu. Szewc i rzeźnik w progu stanąwszy, popatrzywszy, przeczytali sercem poczciwem tę kartę wydartą z wielkiej, niezbadanej, tajemnic pełnej, xięgi życia ludzkiego. Obu im łzy się zakręciły na widok małych sierót, i różne myśli poczęły zwijać się po głowie; żaden jednak z nich nie miał jeszcze odwagi uchwycić w lot myśl dobrą. — Co to za los czeka to biedactwo ? mówił sobie szewc oparłszy się o drzwi. — Wezmą gdzie może do jakiego szpitalu ? dziad jaki wyuczy włóczęgi, a strzeż Boże i wszystkiego złego! — Pójdzie to w świat, myślał rzeźnik, i będzie żyło, biedowało, męczyło się, póki może podobna tej śmierć oczów nie zapluszczy. — Tak to z nami! Wtem szmer dał się słyszeć w ulicy, i pociśnieni od tłumu szewc i rzeźnik, obejrzeli się ku wrotom. Piękna kareta bombiasta usiłowała przebić tłum i minąć zbiegowisko, ale napróżno woźnica batem smagał, krzyczał; konie się spinały, lokaje rozpychali; nie było podobna przebrnąć to morze ludu ściśniętego. Głowa pięknej kobiety ukazała się przez spuszczoną taflę powozu. Blond włosy pudrem śnieżnym okryte, w koronki, kwiaty, pióra i świecidełka ubrane, otaczały śliczną różową, białą, uśmiech- niętą twarzyczkę z dwójgiem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami. piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jedwabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią. Spójrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko cofając się w głąb karety, spytała lokaja: — Larose, dowiedź-że mi się co to jest? czemu nie jedziemy? — Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose zdejmując stosowany galonowany jak suknia jego, kapelusz. — Coż to jest? — Nie wiem, JW. Pani! — Kiedy stać musiemy, pójdź-że mi się dowiedz! Larose posłuszny poskoczył, ale zanadto zaufał galonóm swej liberji i potężnemu głosowi, którym starał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środka, co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet dostał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił co najrychlej do Pani siedzącej w karecie i z nieukontentowaniem widocznem zagryzającej usta. — Cóż tam? spytała. — To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardliwie machając ręką; jakaś uboga kobieta umarła w lej kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwyczajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu! Ale łatwiej to było powiedzieć niż zrobić: P. Tomasz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawołała: — A cóż? — Nie można przejechać! — No! to zawrócić! — Ba! gdyby można zawrócić, dawnobym to zrobił, rzekł stangret z mrukiem. — Ale cóż z tego będzie? niecierpliwiąc się wołała Pani. Larose! rozpędźcie tych ludzi! Larose z towarzyszem rzucili się w tłum, ale napróżno; każdy się wprawdzie tulił i ustąpić pragnął, ale nie było sposobu tyle miejsca zrobić, ile go powóz potrzebował; bo gdy z jednej strony lokaje trochę rozepchnęli ciekawych, z drugiej tłum się naciskał. Kilka minut ubiegły wśród niecierpliwych zżymań Pani, która miała już podnieść taflę, żeby wilgotne powietrze nie rozpuściło jej pracowicie ułożonych pukli, gdy nowa postać zjawiła się u karety, wprost pięknej niecierpliwej. Był to siwy starzec Kapucyn, który tylko co wyszedł z izby, gdzie leżało ciało umarłej i płakały sieroty. Zbliżył się on pod powóz i pozdrowił piękną Panią pobożnem: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — A to wy, Ojcze Serafinie! zawołała kobieta — a! zmiłujcie się, czy nie potraficie mnie wyrwać z tej niewoli — A! tak mi pilno! tak pilno! Starzec popatrzał na nią zbladłemi oczyma, w których się łza kręciła, i odparł pocichu: — Powinnabyś Pani podziękować Bogu, który cię tu sprowadził. — Za co? mój Ojcze! — Masz sposobność zrobić dobry uczynek, który ci Bóg na wielkim i strasznym sądzie policzy. — A! dam chętnie jałmużnę! odparła piękna Pani, szukając woreczka, w którym jasne brzękało złoto; dam chętnie cokolwiek na te sieroty, ale mi pomóżcie wyrwać się z tego tłumu. Co za powietrze! — Cóż tu pomoże twoja jałmużna? rzekł smutnie Ka- pucyn. Tu dwoje biednych sierot leży na zgniłej słomie, a nikt w Imie Chrystusa - dziecięcia nie poda im zbawczej ręki. — Ale cóż ja poradzić mogę na to, Ojcze Serafinie kochany ? — Możesz wziąść sieroty! rzekł Kapucyn. — Jak to? — Jak? wziąść i wychować sieroty! powtórzył Ojciec Serafin. Piękna pani słuchała, i zdawało się, że zrozumieć nie mogła. — A jeśli nie oboje, to jedno przynajmniej. Na twarzy kobiety zarysowało się skłopotanie; odmówić nie chciała, posłuchać nie mogła. — Opatrzę sieroty! rzekła ciszej. Kapucyn zamilkł i westchnął. — Chcecie, zawołał po chwili, żeby wam Bóg pomagał: a gdy do was w postaci nędzarza, sieroty, Bóg zapuka, wy go zbywacie — złotem. Ej! pamiętajcie, pamiętajcie, że Bóg za wasze modlitwy może także złotem tylko zapłacić. Da wam bogactwo, ale odmówi szczęścia i spokoju duszy. To mówiąc chciał odejść, gdy piękna pani, jakby nagle myśl lepsza przeszła jej przez utrefioną główkę, odwróciła się ku niemu wychylając. — Ojcze Serafinie, zawołała — Ojcze Serafinie! Kapucyn spójrzał na nią i wstrzymał się. — Przyślijcie do mnie jedno z tych dzieci — zajmę się jego wychowaniem i losem. — A Bóg ci dobry uczynek w trójnasób zapłaci! odpowiedział starzec z uczuciem, i szybko posunął się ku drzwiom kamienicy. W tej chwili jakimś trafem osobliwszym, jak gdyby tłum czekał tylko na to, by się rozstąpić i zrobić miejsce powozowi; lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy taflę, pojechała dalej; Ojciec Serafin wszedł do ciemnej izby. Skupieni u drzwi zrobili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy starzec dwójga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł, — Gdzie są dzieci? zapytał. — Ot tu! ot tu! zawołały kilka głosów. — Jedno wziął rzeźnik Bartłomiej, drugie majster Maciej. — Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapucyn. Co myślicie robić z temi dziećmi ? — A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw Xiędza i tuląc dziecię, które miał na ręku — ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąść sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje. — A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn. — To już dość, że dziecko będę miał — odparł szewc. Drugie pan Bartłomiej bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biedactwo tak porzucić — toć to zginie marnie. — Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna. — Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik. — Ja mu go wyszukać mogę. — Alboż to u mnie z mojemi dziećmi będzie mu źle? — Uchowaj Boże! ale wam może być przyciężko, macie swoich kilkoro. — E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo. — Ale mu losu nic dacie? — A któż mu go da? — Widzieliście ten powóz, który tedy tylko co przejechał. — Pani go bierze na wychowanie. Rzeźnik głową pokiwał: — To to państwo jakieś! Wiecie Ojcze, na czem się to kończy pańska opieka nad sierotą? Ot — dadzą do kuchni i zwala się to w kącie; a u mnie z mojemi dziećmi, to się wychowa jak moje własne. Losu to mu nie dam, ale go pracować nauczę. — Nie chcę wam dobrej myśli odbierać, rzekł Kapucyn. — Bóg chęci poczciwe policzy za skutek; ale któż wie? może tam dziecku lżejszy chleb, słodsze życie zgotowane? Chcieliżbyście stanąć losowi i Opatrzności Bożej na przeszkodzie ? — Panie Boże uchowaj! Jak chcecie i rozkażecie Ojcze Serafinie, jak się wam podoba! — Jeśli mi powiecie oddać, oddam dziecko; ale Bóg widzi, że mi go żal. Pańska opieka oczy wypieka ! Chleba mu i u mnie nie zabraknie; — ale jest cóś droższego od chleba, poczciwość. Tej tam zkąd mu będzie wziąść, kiedy go za oczy dadzą na płatne ręce? Zresztą, Ojcze, jak się wam widzi! — Mnie się widzi, poczciwy Bartoszu, że ja tam sam, póki Bóg da życia, na sierotę naglądać będę; a choć to u panów różnie bywa, nie powinnićby zmarnować daru Bożego. Pójdźcie no za mną z tem dzieckiem. Szewc, który jak widać, lękał się bardzo, żeby mu Kapucyn dziecka nie odebrał; nim się Ojciec Serafin rozmówił z rzeźnikiem, uniknął zgrabnie, i przebiwszy się przez tłum posunął żywo ku domowi, tuląc sierotę do swego skórzanego fartucha. Maciej był ubogi, ale poczciwy i pracowity; dostała mu się szczęściem równie dobra żona, której jedynem strapieniem było, że dzieci nie mieli. Przy pracy chleb choć nie najbielszy, był zawsze, w zimie nie marźli, odziać się przystojnie było za co, a jeszcze i w skrzyni zapaśnych kilka talarów w węzełku bywało; ale to wszystko nie cieszyło ich, bo życie płynęło bez celu, starość przychodziła straszna, samotna — dziecka nie mieli. Kilka razy ofiarowała się pani Maciejowa do Częstochowy, do Sokala, do S. Antoniego: zawsze napróżno. Maciej więc, jak drogi dar Boży, przyjął sierotę, którą niósł żwawo spiesząc do domu. Wkrótce też stanął na progu, i ani się postrzegł, że żona zwabiona w ulicę zgiełkiem, czekała go w bramie. Dopiero natraciwszy się prawie na nią, rozśmiał się na całe gardło, serdecznie, poczciwym śmiechem ubogich. — A to co? zawołała Maciejowa, cofając się trochę przestraszona. — A ot co jest! Pan Bóg nam dał dziecko! [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|