,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Pamiętnik Mroczka
W trzechsetną rocznicę odsieczy wiedeńskiej Sit nomen Domini oenedictum1
Nigdy, jako żywo, nie byłbym pomyślał o opisaniu wypadków, które w dosyć długim życiu Pan Bóg przebyć pozwolił, ratując mnie łaską swą, gdyby nie naleganie usilne dzieci i przyjaciół, abym dla nich i potomstwa ich pamięć tych przygód zostawił, których oni ani tak objąć, ani tak jako świadek oczny opowiedzieć nie potrafiliby, chociaż je nie raz jeden z ust moich słyszeli. Więc nie żebym mizerną swą osobą chciał zajmować ludzi, boć takich, jakom ja był i w podobnych przygodach, naliczyłby tysiące, ale że mi Pan Bóg dał w wielkiej imprezie i sławnej onej wiktorii nad Turkami pod cesarską stolicą otrzymanej uczestniczyć, a rzecz ta pamięci jest wiekuistej godna, przeto się nakłonić dałem, aby cóś o tym, jakom na to oczyma własnymi patrzał, zostawił. Ą że się nie obejdzie, bym przy tej okazji cóś i o sobie powiedzieć nie miał, niech mi to będzie przebaczono. Rodzina moja z Mazurów pochodzi, gdzie od wieków dawnych Boleszczyce siedzieli i kędy im Ziemowit, książę mazowieckie, przywileje wielkie nadał, jako możesz czytać u genealogów naszych. Ci świadczą, jako się rozrodzili i rozdzielili Boleszczyce, a potem i po całej Polsce rozeszli, tak że mało gdzie kąt znalazłeś, aby tam naszej krwi kogoś nie odpytał. Ano miał zwyczaj mawiać stary Nowowiejski, który też Jastrzębcem, inaczej Bolestą2, się pieczętował, iż nas prawie narodem raczej niż familią zwać się godziło, tak liczni byliśmy od wieków na polskiej ziemi. Najstarsze kroniki już onych Jastrzębców wspominają dobrze przed Krzywoustym, tak że originem3 familii bodaj do pogańskich czasów odnieść by należało; z czego, uchowaj Boże, chluby nie szukając, dlatego to piszę, abym nie zamilczał, co się mojego rodu tyczy. Już w tym czasie, kiedy Ziemowit w 1408 r. ów przywilej nasz spisać kazał, który Bolestów wszystkich, naówczas w Ks. Mazowieckim zamieszkałych, od jurysdykcji wszelkiej krom sądów książęcych uwalniał, było ich tam co niemiara po wsiach, od których imiona pobrali, jako: z Psarów, Czeszewa, Myśliszewa, Kozłowa, Mańkowa, Chorzewa, Bobrowa itp. Takośmy i my, Mroczkowie, od antecessora4 Mroczka czyli Mruczysława, nazwani, z Łukowca się pisali, i niektórzy Łukowieckimi się poprzezywali. Wszystkie też rodziny Jastrzębczyków, których mało kilkaset różnego miana naliczyć było można, jeden herb nosiły i noszą, jeśli z odmianą, to niewielką, w szczycie podkowę z krzyżem, a na hełmie jastrzębia czyli kanię, jak do myślistwa były używane, z cętkami u nóg. I mogliby byli owi Bolestowie potężni być, gdyby się byli trzymali jako jeden ród i zawołanie; ale od owego nieszczęśliwego zabójstwa św. Stanisława za karę znać Pan Bóg im szyki pomieszał i rozproszenia dopuścił, tak że się już za swych nie znają i samopas każdy chodzi, choć wszyscy do jednej familii należą. Byli bowiem z królem Bolesławem Szczodrym, jako jego przyboczni, w to nieszczęsne zabójstwo wmieszani Bolestowie, za co im potem i imiona, i szlachectwo odjęto niektórym, a potem znów przywrócono. Od onego też wypadku już się nigdy rodzina podnieść nie mogła do pierwszej świetności swej i popadła w ubóstwo. A potomkowie tych, co się krwią świętego zmazali, zawsze w rodzie miewali, jako żywe świadectwo swojego szaleństwa, jednego, który szalał. O ile wiem i od ojcam to słyszał, który dziada swego pamiętał, zaręczali najstarsi, iż między Mroczkami nic się podobnego nie trafiało, w dowód, iżeśmy tam nie byli na Skałce, gdzie się krew niewinna męczeńska lała, aniśmy się nią pomazali. Wszelako należeliśmy do rodu i ż nim, widać, dźwigaliśmy losy wspólne, bo się nam też nie wiodło, mimo ciężkiej pracy. Mroczkowie z Łukowca, jak wielu innych Jastrzębczyków, dawno się byli wynieśli z ojczystego zagonu, a nam już przypadło kawał ziemi trzymać na Podlasiu około Bugu5, kędy się był pradziad wyniósł z okazji tej, że się ożenił z Pawlicką, po której wioska mu się dostała w tym kraju zapadłym. Już wtedy śp. ojciec mój Paweł tu na świat przyszedł i jam tam także światło dzienne ujrzał w Górze Pawlickiej, d. 23 Junii 1657 r., za onego nieszczęśliwego panowania Joannis Casimiri, nad które nie wiem, czy kiedy smutniejsze być mogło. Tych przecie czasów srogiej kary Bożej nie pamiętam, bo to były lata niemowlęctwa i dzieciństwa mojego, a jak sięgnąć mogę przypomnieniami, już się też było u nas nieco poprawiło. Jednakowoż nie w naszej rodzime, bo myśmy naszę Górę utracili, którą nam za dawny dług niesłusznym procesem wzięto, od czego ojciec zmarł ze zgryzoty wielkiej, rady dać sobie nie mogąc. Matce też ze mną przyszło po cudzych tułać się kątach, mało co nad ruchomość ocaliwszy, a i ta się rozpraszała. Miałem stryja, człeka niezbyt majętnego, ale na własnej siedzącego wiosce; ten jednak mało się losem moim chciał zajmować, a cale matki i mnie przyjąć nie myślał. Matka więc u swej siostry Zawickiej przemieszkiwała, można powiedzieć, na łasce; a gdy się to trafi, choćby u rodzonej, zawsze ciężko opłacić trzeba. Co tedy tam zniosła i przecierpiała, milczeniem pokryć wolę. Mnie z Zawickim razem do szkół posyłano, a i tu, Boże odpuść, tylko że nie za chłopca bratu ciotecznemu służyć musiałem, i tyle nauki chlipnąć, ile jej trzeba było na życie. Przypadły mi jakoś szkoły właśnie pod ten czas, kiedy król abdykował z dobrej woli, a później obrano w miejsce jego Michała. Ale się owe wielkie przepowiednie na Piasta nie ziściły, i pszczoły, co tam siadły czasu elekcji6, miodu nie zrobiły. Mijam tedy ów czas, bo o nim niewiele bym mógł powiedzieć, kiedym nad moje książkę szkolną dalej nie widział. Później dopiero cokolwiek w oczach się świat rozjaśniać począł, a już się i lepiej wiodło onemu królestwu za wstąpieniem na tron hetmana wsławionego, zwycięstwy7, jakiego nam właśnie było potrzeba. Za łaską i protekcją krewnych moich, którzy też i zbyć się może załogi życzyli, bardzo tedy młodo rycerską począłem praktykę, i nieźle mi się wiodło — a jakem się dał poznać i poczciwe imię sobie zasłużył, toć ludzie wiedzą i tego Inie ciekawi. Wracam tedy szczególniej do tych czasów, których pamięć rad bym zostawił, i do lat doroślejszych, gdym już w regestr8 był wpisany i począł chleba wojskowego kosztować. Nie doczekała poczciwa matka moja poprawy chudopacholskiego losu, gdyż jakoś na rok przed stryjem, po którym wioseczka mi się dostała, u Zawickich zmarła. Chorzała już od dawna, przeto chociaż się i gorzej miała, i bliską zgonu czuła, pobłogosławić mnie i zobaczyć pragnęła. Pożałowali posłańca do mnie, którym był j przy chorągwi mojej, naówczas konsystującej na Rusi. Niech im tego Pan Bóg nie pamięta, choć mnie im ciężko zapomnieć wyrządzoną krzywdę. Zmarło się biednej matce tak nędznie, jako żyła, a pogrzebu nawet przystojnego, jak należało, nie sprawili, niemal jak sługę, nie jako krewną najbliższą pochowawszy, bez wszelkiego aparatu9, z jednym księdzem. Jam to później nagrodził, solenne wyprawując egzekwie, na które chociażem Zawickich prosił, czując się źle na sumieniu, przybyć nie chcieli. Dopiero po pogrzebie listem mi ciotka dała wiedzieć, że Pan Bóg matkę wziął z tego świata na lepszy i że po niej mi nic nie zostało, krom ślubnej obrączki ojca i obrazka Najświętszej Panny Częstochowskiej, który za relikwią chowam. Zapłakawszy tedy nad mym sieroctwem, rzekłem jako mnie nieboszczka nauczyła:
Sit nomen Domini benedictum.
Nie upłynął rok po tym, a byłem niemal ciągle przy chorągwi, i to tak jak sam prawie, bo się towarzystwo10 porozjeżdżało, każdy do domu lub do swoich, jam zaś i pojechać nie miał gdzie, chyba po bliższych dworach znajomych — gdy odbieram posłańca od starego przyjaciela ojca, pana Jacka, przybyłego z Podlasia, abym eo instante11 pośpieszał do stryja, który wyraził chęć widzenia mnie przed śmiercią, co się kazało domyślać, że miał jakieś względem mnie zamiary; a jeślibym tego nie uczynił, obawa jest, żeby Wulka nie poszła w cudze ręce. Nigdym ja, prawdę rzekłszy, na ten spadek, choć mi się święcie należał, nie rachował; stryj bowiem serca dla nas nie miał, otoczony był obcymi i dalszymi, a ci tam dobrze swoich interesów pilnowali. Wszelako, słuchając rady pana Jacka, wziąwszy kartę a poczet12 zostawiwszy na miejscu, samowtór z pacholikiem Grzesiem puściłem się co rychlej ku Podlasiowi. Aleśmy też i pośpieszać nazbyt nie mogli, bo czas był wiosenny, roztopy same; śniegi ledwie tajać poczęły: tu lód, tam grzęzawica, ślisko, błotno, niebezpiecznie dla koni, nocy ciemne. A i konie moje nie były tak przedziwne. Siwy, któregom ja miał, to jeszcze, ale pod Grzesiem był deresz, szkapa ciężka i nieco dychawiczna, tylko zakurowana. Jakeśmy się poczęli wlec, konie nogi poobrażały na lodach, nie bez tego, by i kolan nie potłukły, bo szpetnie padały, choć ostro kute. Tak potem po gospodach leczyć je i obwiązywać musieliśmy coraz, choć się jednej godziny nie straciło na próżno — i kiedyśmy do Wulki przybiegli w Wielki Czwartek na zaraniu, Grześ postrzegł pierwszy, iż się świece paliły wkoło tapczana, a na nim stryj już leżał. Pusto, jak wymiótł, tylko tam nieco służby, stara klucznica, włodarz i trochę odartego wieśniactwa; owych przyjaciół, co go objadali, opijali i obierali ze wszystkiego, ani śladu. Boć też koniec owym zapustom, które był nieboszczyk wyprawiać przywykł, a po kątach, spiżarniach i komorach jakby Tatarowie przeszli. Kiedym owe świece żółte zobaczył i babki przy nieboszczyku, serce mi się ścisnęło. Zsiadłszy z konia, poszedłem wprost do izby, ukląkłem w nogach i począłem Anioł Pański. Stryj, któregom dawno nie widział, straszliwie był zmieniony; twarzy i oczu mało co było znać dla srogiej obrzękłości, a że go i ubrać nie mogli z tej samej przyczyny, więc był tylko poobwijany w odzież ubogą i zszarzaną. Nędznie też a goło wyglądało dokoła, aż się serce ściskało patrząc, i rozpłakałem się, widząc przykład na nim niestałości fortuny. Toć to ten dworek przez lat dwadzieścia nigdy nie pustował od wesołych przyjaciół i towarzyszów, a teraz, miły Boże, w ostatnim terminie i jednego z nich nie było, co by nieboszczykowi dotrzymał, tylko ja, przybyłv z daleka, którego on i znać nie chciał za żywota. Jeszczem był Anioł Pański nie dokończył, słyszę, klepie mnie ktoś po ramieniu; obracam się, patrzę, stoi pan Jacek i wyciąga ręce do mnie. Przeżegnawszy się więc, wyszliśmy na podwórze razem. Grześ jeszcze konie wodził, nie wiedząc, co począć z nimi. Jął mnie ściskać stary przyjaciel ojca i matki i zrazu się rozpłakał, że i słowa z niego dobyć nie mogłem, krom jednego: — Jakże ty się masz? — Co się tu stało? — pytam. — Ano, widzisz— powiada — śmierć, ultima linea rerum13, przyszła i wymiotła śmiecie. Pouciekało od umarłego, co żywcem dla chleba się łasiło; objedli, opili i poszli. Dotrwał do ostatniej, godziny jeden Wojakowski, który na Wulkę czyhał, a myślał, że mu ją zapisze. Nie wiem, co się stało nieboszczykowi panu Krzysztofowi, ale się uparł i testamentu zrobić żadnego nie chciał. A tak — dodał — z łaski Bożej została ci się owa Wulka dziadowska. Tegom się ja nie spodziewał i rozpłakałem się znowu. — Nie sądź — mówił dalej pan Jacek — żeby to wielkie były rzeczy: wioszczyna mała, są i długi, a czasu choroby obcy powynosili resztę mienia, tak że ino cztery kąty i piec piąty zastaniesz; ale Bogu niech będą i za to dzięki. Poszliśmy tedy po dworze i gospodarstwie, żeby zobaczyć, czy się co na pogrzeb da zebrać, a jam też zapasa nie miał. Jak żyw, takiej pustki i zniszczenia nie widziałem, dezolacji14 i ruiny. Nigdzie nic na zawinięcie palca, tak tam dotąd gospodarowano; a o co było spytać, to ten, to ów z przyjaciół zabrał; to temu, to innemu oddano, gdy już nieboszczyk sobą nie władnął i z izby się nie ruszał. Okrutne też opuszczenie wszędzie, jakby od dawna oka brakło i starania wszelkiego, ażeśmy z p. Jackiem gniewali się i płakali. Wyglądało ono niespodziane dziedzictwo jak Arabia deserta15. Gdym się, łamiąc ręce, frasował, pan Jacek rzecze do mnie: — Dopóki i ziemi, i ludzi, nie trzeba rozpaczać, do wszystkiego się dochodzi. Ale tu nieboszczyk na tapczanie, a i pogrzebu nie ma mu za co przystojnego zakupić. Pojechaliśmy zaraz do proboszcza; zaprezentowałem się i przyjął nas w sieniach, do izby nie prosząc, bo był na odjezdnym, ale z dobrą twarzą. Powiedział pan Jacek, o co nam chodziło i w jakim byliśmy frasunku; on też, choćby z serca pomóc rad, nie był przy pieniądzach. — Kawalerze mój — rzekł proboszcz — mały to frasunek. Pogrzeb przystojny będzie i bez grosza, toć mój obowiązek. Żyjemy z ołtarza, aleśmy też i ojcowie duchowni, i bracia, więc się to po bratersku załata. A jeśli jegomości jakimi dwóchset złotyma wygodzić mogę, proszę je przyjąć na pierwsze potrzeby, to mi je oddacie. Małom staruszka w rękę nie pocałował, co by też grzechem nie było, bo wielce poważny był i szanowny, a osoba duchowna. Wprowadził nas dopiero do izby, dobył talarami bitymi dwieście złotych i wyliczył zaraz. Chciałem siąść kwit pisać, ale nie dopuścił, i pod pozorem pośpiechu, bo konie stały zaprzężone u ganku, zwinął się żegnając nas. Duch tedy w nas wstąpił i powróciliśmy do Wulki nazad, myśleć około pogrzebu. Odprawił się przystojnie, bez zbytniej okazałości, ale też z wystawą nie ostatnią, a mało kto nań przybył, krom nas i ubóstwa. Z tych przyjaciół serdecznych, co to z Wulki nie wychodzili całe miesiące, nie było i jednego. Dopieroż gdy się zadość uczyniło zmarłemu, poszliśmy z panem Jackiem spisać inwentarz i opatrzyć pozostałości. Nie było wiele roboty : tak czysto chodzili inni około zapasów wszelkich. Przecież nie mogli wynieść do szczętu, i cóś tam gdzieś się w kącie przyzostało. W izbie, w której nieboszczyk zwykł był siedzieć, gdzie i umarł nie na łożu, ale w krześle — stało jeszcze ono naprzeciw komina wygasłego, tak jak je rzucili nieboszczyka zdejmując. Przychodzimy tam z panem Jackiem, a ten powiada do mnie: — To by to wynieść na strych, bo i sprzęt niezdarny i pamiątka smutna. A było siedzenie stare, skórą obite, wygniecione, bo na nim wiele lat przejęczał stryj, rzadko z niego schodząc. Odpowiem tedy przyjacielowi: — Postawię w kącie, niechaj choć ta po nim zostanie tu pamięć. A że nas było tylko dwóch w izbie, wzięliśmy za poręcz, aby je z drogi usunąć. — O dla Boga! — krzyknie nagle pan Jacek — a toć to co?… Patrzę, a on spod materaca za kutas skórzany ciągnie trzosik, który, znać, na złą godzinę przy sobie trzymał nieboszczyk, nikomu o nim nie mówiąc, ze strachu, aby mu i tego nie wyłudzili i nie odebrali. Po worku znać było, że tam niemało czasu przeleżał. Szczęście, że go słudzy nie podpatrzyli, boby i to było przepadło; ale Pan Bóg uchował. — Otóż waści na inkrotowiny16 — zawołał pan Jacek i poczęliśmy liczyć. Było czerwonych złotych ładnych, obrączkowych, dwieście dwanaście, portugał jeden wielki wagi dziesięciu i pierścionek z oczkiem diamentowym niezbyt wielkim, jak małego grochu ziarno; na spodzie kartka zżółkła, z konotatką jakąś nieczytelną. Wyraźną uczułem Opatrzność Bożą nad sobą i pierwszą myślą moją było dać na nabożeństwo za duszę jego, proboszcza zaspokoić sowicie, a dalej dziury łatać, bo tu ich było więcej niż wątku w tej nieszczęśliwej Wulce. Że nas tam dwóch tylko było przy owym krześle, nikt historii trzosiku nie wiedział, bośmy o tym oba zamilczeli. Przemacał potem pan Jacek poduszki w siedzeniu i dobrze obrewidował je, ale już więcej nic się nie okazało. Znów tedy wstąpiło we mnie serce, żem się ochoczo wziął do gospodarstwa. Ciężko mi szło w tej ruinie, a śpieszyć się też musiałem, jako tako urządzając, w przewidywaniu pewnym wojny z Turkiem; bo już była Rzeczpospolita pozwoliła na przymierze przeciwko niemu17, i niechybnie tego roku iść mieliśmy w ziemie cesarskie, które poganie plądrowali. Wszyscy się tego spodziewali, jam też ino czekał i wymawiać się nie myślałem cale, bo mi to mogło być dobrą okazją wysłużenia czegoś i pokazania się po kawalersku. Tymczasem jednak, dłuższe uwolnienie otrzymawszy, wziąłem się z pomocą pana Jacka i za radą jego do roli, opatrzenia budynków i skupienia inwentarza. Ba, i nasienie jare kupić też musiałem: tak był szpichlerz wymieciony czysto; a sąsiedzi mnie, chudziny, nie pożałowali i dobrą wzięli cenę. Jeden pan Jacek, płać mu Boże, owsa dla koni pożyczył, chętnym sercem, chodem go o to ani prosił. Do sąsiadów, którzy nieboszczyka ze wszystkiego ogołocili pod pozorem przyjaźni dla niego, nie miałem ochoty jechać ani znajomości robić, ale się znowu oprzeć niepodobna było tym, którzy przyjacielską dłoń wyciągali. A jak to człowieka zwykle nigdy ani jedna bieda nie spotka, ani jedno szczęście, bo się to oboje kupą trzyma, stało się tak i ze mną. Na Niedzielę Przewodnią pojechaliśmy z panem Jackiem do kościoła, gdzie tego dnia odpust był z okazji anniwersarza konsekracji18. Frekwencją szlachty i ludu znaleźliśmy nadzwyczajną: tłok taki, że się prawie docisnąć było trudno. Nas przecie przez zakrystią wpuszczono i stanęliśmy około wielkiego ołtarza. Nabożeństwo było solenne: nie mogłem też, jadąc na nie niemal po raz pierwszy, pokazać się ludziom lada jako; więc się tam z tłomoczka dobyło, co lepsze, choć niezbyt wspaniałe, ale ochędożne. Uważałem, iż się postawie rycerskiej trochę przypatrywano, chociem się nie prezentował z całym rynsztunkiem pancernym, tylkom szablę przypasał i obuszek w ręku miał, żeby się było na czym zeprzeć… W czasie nabożeństwa, choć pobożny byłem, prawie mimo woli patrząc ku balustradzie oddzielającej prezbiterium, widzę niewiastę młodą klęczącą, niezmiernej piękności i skromności. Mogę powiedzieć, że inom ją ujrzał, serce mi wzięła. Miała coś w sobie i skromnego, i pańskiego razem, że się w niej wydawało i pochodzenie z krwi zacnej, i dusza wielka… Myślę, że mi tam potem, Panie, odpuść grzech, z pacierzem się plątało i nie szło raźnie, bom już oczów od tego obrazu oderwać nie mógł. Postrzegł to pan Jacek. Wychodzimy z kościoła, a ten mi w ucho kładzie: — A cóżeś to waszeć tak do starościanki Heleny był pobożnym, więcej niż do wielkiego ołtarza? Skonfundował mnie mocno — powiadam: — Gdzie? Jaka? — Ale, nie udawajże niewinnego — rzece. — Klęczała przy galerii… musisz ją znać. — Jako żywo — mówię — pierwszy ją raz oczy moje oglądały, ale pewnie do śmierci nie zapomnę. — Tylko się tam daremnie nie zwracaj z afektem — odparł na to Jacek — senatorski dom, buta wielka, trzech braci zawadiaków, starających się ćma, bo posag pański i zapisy tam jakieś. Bracia jej chudemu pachołkowi nie dadzą. Wstrząsnąłem ramionami, a tuż widzę, kroczy banda cała na probostwo, kędyśmy też szli. Jacek mnie w łokieć trąca. — Otóż i oni, panowie Nałęcze… Poszliśmy do księdza na kieliszek wódki i zakąskę, bo taki już był zwyczaj w tej parafii, że lubił mieć u siebie ludzi. Na probostwie izba pełna. Kobietom i mężczyznom zastawiono stoły, co kto chce, ale skromnie… Widzę, i moja owa kościelna znajomość, panna starościanka, ze starszą panią nadchodzi, i wszyscy ją oczyma gonią. Tu mi się dopiero wydała jeszcze cudowniejszą. Na mnie, jako na nowego człowieka, obróciły się wejrzenia ciekawych; spostrzegli, żem też nie lada jako wyglądał, i poczęli się po trosze garnąć ku mnie. Pan Jacek mnie swoim prezentował, ci drugim; wzięła się rozmowa o wojsku, o towarzystwie19, bo tam niejeden miał i znajomego, i krewniaka, więc pytań i ciekawości było dosyć. Patrzę, przystępują też i starościce we trzech do nas, i z nimi drab okrutny, pan Florian Chabrzyński, o którym słyszałem już, że był pierwszym rębaczem na okolicę i zwady szukał chętnie. Poznajomili się ze mną bardzo grzecznie, gadamy — wtem jeden z nich, młodszy, zaprasza do siebie na obiad. Nie wiedziałem, że wszyscy i z siostrą mieszkali razem, ale powodu odmówienia nie było; pana Jacka też wzięto. Pojechaliśmy wszyscy, jak kto stał, do zamku ich o półtorej mili. Rezydencja była pańska, dwór wielki, w domu honeste20 wszystko i zamożnie. Zaraz mnie tedy przedstawili i siostrze, i kobietom innym, i godnej matronie pani podczaszynie, o której wiele już wprzódy słyszałem. Ta mnie też zaprosiła, abym ją odwiedził. Niewielem się do starościanki mógł zbliżyć, alem w nią jak w tęczę patrzał dla nadzwyczajnej jej piękności. Widziało się po świecie niewiast wiele, takiej przecie nigdy. Wspaniałość i łagodność połączone w niej były mirabiliter21. Świeciła tam wśród niewiast gdyby gwiazda. Miałem zręczność kilka słów przemówić i oczarowany zostałem. Całe poobiedzie trwały zabawy rycerskie, ścigania się, strzelania z łuku a fuzyj i muszkietów, z pistoletów itp. Mnie obuszek mój, com go był tak jak z przypadku wziął jadąc, kazawszy Grzesiowi przyczepić do siodła, bardzo usłużył. Umiałem z nim tak dokazywać jak nikt, a byłem przywykły do jego wagi i rzucałem jak trzcinką, choć drugi ledwie go mógł dźwignąć. Admirowali więc szczerze tę sztukę, a nie mniej kiedym im pokazał, jak to się z łuku strzela, bo żaden tam tego nie umiał. Bawili się kuszą i strzałami gdyby dzieci; dopiero ich nauczyłem, że i w tym sztuka jest, a można tak dobrze w cel wystrzelić jak i kulą. Już nie wiem, czy im miło było, że może zręczniejszym nad nich w kawalerskich popisach okazałem się, ale musieli mi przyznać, żem nie darmo żołnierzem się nazywał. Poczęli pod wieczór pić i dokazywać, w czym już nie dopisałem im do końca, i wynieśliśmy się z panem Jackiem nieznacznie. Gonili nas podobno, ale nie złapali. Już tedy potem do starościców zaprosin było bez końca, że się im i obronić stało trudnym, zwłaszcza że mnie tam owe piękne oczy ciągnęły. Trafiało się i tak, żem prawie sam na sam z panną zostawał i z ochmistrzynią jej, bo matki nie miała, i konwersowaliśmy z wielką przyjemnością, gdyż panna była tak rozumna, jak piękna, i mowę miała tak gładką jako lice. Tyleż, mogę rzec, szczęścia miałem w tym domu, co z nią, bo panowie bracia wkrótce koso na mnie patrzyć zaczęli. Ale na to się niewiele zważało, chociaż, ilem razy pomyślał, że mnie zły humor panów braci z tego raju wygnać może, ciężko mi było. Gdy się to dzieje, a ja wioszczynę moje z tego trzosika porządkuję i konie kupuję, i sprzęciku trochę różnego, już tedy coraz wojna owa z wiosny zapowiadana bliżej a bliżej — więc i do chorągwi wzywają… Ale napisałem do porucznika, że się na czas stawię. Tymczasem do starościanki się jeździło, a z braćmi zabawiało, jak to młodzież zwykła. Tylko z nimi już nie pierwszym obyczajem, bo mi widoczniej coraz okazywać poczynali, że niespełna radzi byli, kiedym się do siostry przysiadał. Wszelako już mnie to odepchnąć nie mogło, bo mi tam jakoś bardzo szło szczęśliwie, i w niedługim przeciągu czasu przyszło do tego, iżem jej wyznał miłość moje, za co się nie rozgniewała cale, i otrzymałem tylko odpowiedź: — Niechże ten afekt będzie stateczny, bo on niemało obojgu nam zmartwienia i trudności przyczyni… Jakoż się nie omyliła. Już jak się raz te pierwsze lody połamały, tośmy konfidencjonalnie naradzili się, jak sobie poczynać, aby to do skutku przyprowadzić, i stanęło na radzie, iż czekać potrzeba, nie przynaglając. Najpierwsza ze wszystkich dostrzegła, co się święci, pani podczaszyna, która starościankę Helenę kochała jak własną córkę, a że u niej miałem względy, okazała i w tym łaskawość swą dla mnie, radząc cierpliwość i wytrwanie. Już co dzień gęściej mówiono o wyprawie pod Wiedeń, ku któremu wojska tureckie pod wodzą wezyra wielkiego Kara Mustafy dążyły, aby go oblec i zdobyć. Dochodziły wieści z Warszawy o wielkich przygotowaniach, a Lubomirski przodem miał ciągnąć na posiłek, nimby sam król wyruszył z resztą wojska22. Byli tacy jednak, co do ostatniej chwili rezolucji królewskiej nie dowierzali, gdyż się tam na dworze różne opinie ścierały i wpływy ważyły. W tym składzie rzeczy, jaki opisałem, nie bardzo mi może w smak było iść karku nastawić; ale czułem się jako inni miles christianus23. Jeno też, miły Boże — myślałem — co by się z tą wszystką moją imprezą stało, gdyby wojna wybiegła i przydłuższa być miała, jak się tego po nieprzyjaciela uporze i sile spodziewać było można. W Wulce bez mała wszystko jeszcze do góry nogami, jak nieboszczyk stryj zostawił, i gospodarstwa ledwiem dotknąć miał czas… a moja starościanka!… Pojechałem w tej alteracji24 do pana Jacka, gdziem kompanią zastał dosyć liczną a poważną, niemal całe sąsiedztwo, a tu właśnie pan Szemesz, podsędek piński, przywiózł znowu ponowną relacją, iż lada chwila ruszać przyjdzie, że już się i dwór królewski sposobi. Więc się tylko westchnęło, a zresztą co ma być — sit nomen Domini benedictum. Wszelako nie mogę powiedzieć, żeby mi z tego wszystkiego bardzo na sercu nie było tęskno. Rozmowy około tego były różne, a sądy też, jak to u nas nie nowina, niezbyt zgodne. Mówili jedni: iść na Turka — drudzy przeciwnie, że przymierze utrzymać należało, arakuskiemu domowi, którego wdzięczność wątpliwa, sukursu nie dawać. Kiedy pan Szemesz wszedł do komory, w której siedzieliśmy popijając wino, atoli skromnie, a zawołał od progu: — „Panowie bracia! Wici niosę; larum25 bije trąba wojenna. Na poganina z królem Janem!” — uważałem, że niejednemu, jak mnie, twarz pobladła i oko się zaćmiło. I była chwilka milczenia jak makiem zasiał… Dopieroż gdy pan Jacek, który sam z Turki i Tatary się ścierał, podniósłszy kielich zawołał: — „Pijemy tedy na zgubę pogan, a podniesienie imienia chrześcijańskiego!” — wszyscy mu zawtórowali ochotnie. Na powitanie Szemesza, a dla lepszej fantazji, bo tam dużo było spod różnych chorągwi panów szlachty, kazał pan Jacek, co u niego rzadko, beczułkę zatoczyć do komina i przynieść kielich sporszy. Gdy kolej z naciskiem iść poczęła, a na dobre ku pijatyce się miało, wyniosłem się chyłkiem i o białym już dniu powróciłem do Wulki. A jak to wszystko w człowieku od chwili zależy! Kiedym w dziedziniec wjeżdżał, jakby inaczej mi się wszystko tu wydało, taki mnie żal ścisnął, że to porzucić przyjdzie, mało co tknąwszy. A tu tyle do roboty zostawało! Gdziem spojrzał, jeszcze ku mnie wyzierała nędza i bieda; obory przez bydło ze strzech poobjadane, płoty poobalane… tam ściana koszlawa, tu kałuża szpetna… Miałby tu człek, myślało się, i co poczynać, i czym się pocieszyć, jakby na złote jabłko tę miłą acz małą Wuleczkę przerobił. Ale nie jako my chcemy, lecz jako Ty, Panie Boże, rozkażesz. Sit nomen Domini benedictum. Było to, jak dziś pomnę, dnia dziesiątego Julii26, dzień gorący. Gdziem spojrzał, to mi się omina27 wojenne nawijały. Z biesiady owej wesołej powróciwszy na zaraniu, nie było się czasu kłaść; słońce wschodziło, trochem się obmył i ruszyłem do gospodarstwa… Tylko ja na próg, patrzę… na samym gościńcu dwa jastrzębie się tłuką, aż z nich pierze leci, a to tak blisko dworu, żem się już chciał strzelby chwycić, aby ich jedną kulą pogodzić; ale jakoś się rozerwawszy, poleciały. Poszedłem do stajni konie opatrzyć, bo to potrzeba będzie i pod siebie ze dwa, i pod pocztowych, i pod wozik niezgorszych, aby na wypadek postrzelenia lub zdechu wyprząc można pod kulbakę. Siwy mój, którego chowałem nie tkniętym, aby sobie dobrze wypoczął i boki wypełnił, a stał dawno chmurny, z głową zwieszoną — kiedym przemówił do niego, począł rżeć i nogą kopać, aż się rwąc do mnie. Więcem w ekspektatywie28 podróży kazał mu jeszcze dać obrok lepszy i wszystkie szkapy opatrzyć ą pokuć, aby w skok były gotowe, jeśliby nas na wyprawę zawołano. Serce mi uderzyło, alem westchnął, kiedy stanęło mi przed oczami, co tu porzucić przyjdzie. Ano, wola Boża. Gdy tak myśląc wchodzę do dworu, wpada za mną Grześ, wołając, iż gości widać w ulicy. Obróciłem się, patrzę… konnych dwóch i służby kilkoro prosto wali we wrota. Poznałem starszego brata starościanki i tego heroda Floriana, co to nie stąpi, żeby burdy nie spłatał. Pomyślałem zaraz, iż cóś w tym być musi, kiedy ci goście... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|