, Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

Pałac i folwark

 

Obrazy naszych czasów

— Patrzże no, asindziej, patrz i powiedz mi, czy jest co na świecie piękniejszego nad ten widok! — mówił podżyły już, ale pełen siły, energii i zdrowia, czerstwy, spokojnego oblicza mężczyzna w sukni duchownej do młodego chłopaka, który dość obojętnie i zimno oglądał się po okolicy. Oba siedzieli na ganku z szeroką wystawą, ocienioną dwoma ogromnymi lipami, na probostwie, nie opodal od starożytnego gotyckiego kościółka. Na stole przed nimi, na tacce czarnej, zużytej, stała para wytartych filiżanek, imbryczek kamienny od kawy i garnuszek podobny od śmietanki. Cały przybór był więcej niż skromny, stary, otłuczony, biedny, ale czysty. Gruba serwetka podesłana pod tacę, bułka sczerstwiałego chleba, odrobina masła na talerzu fajansowym zapełniały resztę stolika.

Plebania, pod której gankiem siedzieli, była prawie tak dawna, jak kościółek, a na tym, choć go znać restaurowano razy kilka, widać było ślady budowy końca XIV lub XV w. Z podań miejscowych wiadomo było, że świątyńka ta, jedna z najpierwszych w kraju po jego nawróceniu, istniała już w XI wieku. Każde niemal sto lat coś do niej dodało, zmieniało, przyozdabiało, domurowywało, aż póki w XVII w. nie wyrosła już taką, jaką miała pozostać do dziś dnia.

O plebanii i mieszkańcy jej dożywotni, i dziedzice, i parafianie nie bardzo myśleli i nie wiadomo, kiedy ją zbudowano, a od niepamiętnych czasów podpierano tylko i łatano, byle się trzymała. Zwykli jej posiadacze nie byli wymagającymi. — Stare dwie prześliczne lipy, od których cienia dach gnił po trosze, tak były piękne i miłe, że dla nich zapominano o ukrytym w ich gałęziach probostwie.

Spoza konarów, ponieważ domostwo stało razem z kościółkiem na małej wyniosłości, rozwijał się widok na okolicę czysto nasz polski, którego jeszcze żaden komin fabryczny, żadna nieforemna zbytnią foremnością budowa nie psuła. Jak okiem sięgnąć widać było równinę uprawną, małymi poprzecinaną laskami, pola w szachownice, wioseczki między nimi, krzyże nad drogami, parę srebrnych stawków, sznur jasny rzeczułki, co je łączyła, łąki zielone, a bliżej małe miasteczka u stóp tego wzgórza, na którym był kościołek ze cmentarzem starym, obwiedzionym murem, i plebania z ogrodem i sadem.

Dla młodego człowieka widok ten mógł nie mieć szczególnego wdzięku, bo mu nic nie przypominał, ale oczy starszych w tym hieroglifie zielonym ile rzeczy wyczytać mogły, co tu było wspomnień, ile poezji!

Młody człowiek potoczył wejrzeniem, posłuszny rozkazowi, popatrzał i nic nie rzekł. Ksiądz śledził pilnie kierunek jego oczów, czekał, zdaje się, odpowiedzi, a nie doczekawszy żadnej, wolniejszym głosem począł:

— Ja nie wiem, moje dziecko, ja nie wiem, czym to się dzieje, że wy, młodzi, teraz nie czujecie nic i my starzy za was młodymi być musimy, boby już na świecie nie było tego, co się młodością nazywa, a świat bez młodości, jak rok bez wiosny, na nic by się nie zdał. Zapewne, może to wina nie wasza, ale nas, cośmy takimi wychowali. — Westchnął.

— Czytałeś asindziej — dodał — Żywot Mikołaja Reja przez Trzecieskiego? Jużcić, choć w jakiejś historii literatury musiałeś się z nim spotkać?

Mody chłopak cicho mruknął:

— Czytałem.

— Taka to bywała owa młodość, nieco dzika, ale gorąca, żywa, chciwa wszystkiego… chciwa życia i nauki, książki i kwiatków, koni, polowania, widoków niezwyczajnych, ludzi wielkich… Wy, moi drodzy, w piętnastu leciech jesteście odczarowani, wyżyci, niczego nieciekawi, sceptycy… ani łzy w was, ani uśmiechu.

Spojrzał ksiądz na siostrzeńca siedzącego z miną zasępioną na ławce, a widząc, że i te słowa jakoś rozbudzić go nie mogły, spytał:

— Cóż masz za plany i projekta na te ferie?

— Ja? — powoli i cicho rzekł Julian — właściwie ferii mieć nie będę, chciałbym pospieszyć z egzaminami, a więc roboty ogrom, a i do rozprawy przygotować się muszę.

— Dlaczego tak bardzo spieszyć? — zapytał ksiądz po chwili. — Nauka, moje dziecko, ma to do siebie, że, by się w człowieku mocno usadowiła, potrzebuje czasu. Co prędko się nabywa, ulatuje też żywo i później ślad nie pozostaje ciężkiej pracy i tych podwalin gruntownych, które budowę dźwigać powinny.

Czego się spieszyć? Będąc tobą, jeszcze bym rok przeciągnął studia uniwersyteckie.

— Spieszę się, kochany wuju — odpowiedział Julian — choćby dlatego, ażeby wam nie być ciężarem.

Ksiądz ruszył ramionami i popatrzał na młodzieńca z prawdziwym współczuciem.

— Julku mój — odezwał się — nigdyś mi ty ciężarem nie był, robię dla ciebie, com powinien i mogę. Dzielę się z tobą moim chlebem razowym i uczciwą miernością. — Tym mniej to kosztuje, że jestem duchownym, że potrzeb nie mam, że ten chleb mój, to chleb ubogich braci, a ja dla siebie nie wymagam więcej nad to, co Bóg dał. Ja ci powiem, Julku, jaka jest przyczyna, dla której ty spieszysz. Nie mam ci tego za złe, jest ona w części uczciwa i szlachetna, a zresztą tętni w niej puls naszego wieku. Nikt nie jest już wolen od jego zarazy. Spieszysz się, bo ci doskwiera niepomiernie mierność, ubóstwo, bo chcesz własnego a dostojniejszego chleba. Grzechem to nie jest, gdy bez krzywdy cudzej, a w pracy własnej się go zdobywa… ale, moje dziecko! na to krótkie życie człowieka dlaczego koniecznie potrzeba wam tak wiele?

Ja nie wiem — dodał chodząc z wolna po ganku — wy wszyscy teraz tacy jesteście spaleni tą żądzą nabywania, która jest w gruncie nie tyle może pragnieniem użycia jak chęcią panowania… Wiecie, że pieniądz królem i autokratą, chcecie go mieć, aby przezeń rozkazywać.

Julek jakoś nieochotnie się tłumaczył, popatrzał na wuja i począł nieśmiało:

— Ale, kochany wujaszku — rzekł — to dobrze jest, kto czuje w sobie powołanie duchowne, przestawać na małym; na świecie inaczej.

— Tak, prawda, na świecie inaczej, lecz nie przeto lepiej — przerwał wuj żywo — dawniej między życiem świata a plebanii była tylko różnica potęg, a nie charakteru, dziś między dwoma światy naszymi — przepaść. Myśmy słudzy Chrystusowi, wy Baalowi* słudzy… my dzieci ewangelii, wy filozofii poronione chłopięta… Co tu począć na to… Czujemy, niestety, aż nadto, że wydzieleni, odosobnieni, pozostaliśmy czymś martwym i bez możności wpłynięcia na społeczeństwo, bo mówimy innym językiem i w imię prawd innych, które dla was zestarzały, choć są wiekuiście młode i świat do nich powrócić musi.

— Ja się wcale z wujem kochanym w dysputy wdawać nie chcę ani mogę — odparł Julek — na co mamy te kwestie poruszać.

Ksiądz stanął, popatrzał, wziął w ręce głowę siostrzeńca i pocałował go, uśmiechając się.

— Widzisz, moje dziecko — i to znamię wieku, nie chcieć dysputować nawet… Ja, gdym miał twoje lata, chrypłem od gorączkowych rozpraw, tyś sceptyk, fatalista — powiadasz sobie — księdza nie nawrócę, on mnie nie przekona, po co gębę studzić! nieprawdaż?

Julek się roześmiał.

— A co? nie tak? nieprawda, młody filozofie? — dorzucił wesoło. — No, dobrze… mówmy o czym innym… Przypuszczam, żeś uniwersytet dokończył, egzamina zdał, stopień osięgnął, a nawet się wydoktoryzował — co dalej?

Bystro zamienili spojrzenia. Julek wstał z ławki, jakby iskrą jakąś wewnętrzną zażegnięty.

— Tu nie ma co robić! — zawołał — doktorów mnóstwo, kraj ubogi — albo pojadę do, Rosji, albo do Ameryki…

Ksiądz zamilkł i po chwili rzekł znowu: — Gdybyś mi był powiedział, że o chlebie i wodzie do Ameryki lub do Rosji chcesz jechać dla studiów, dla nauki nowej, dla odkryć! o mój Boże! przyklasnąłbym, ale w twoim wieku myśleć już o zbieraniu grosza, o sprzedawaniu tego, co tylko co nabyłeś, o opuszczeniu kraju… To smutne…

Jam zawsze myślał, że ty tu sobie u nas w miasteczku osiądziesz. Doktora blisko nie mamy, apteka jest, chorych pełno… Praktykę na chleb wystarczającą miałbyś pewnie, dworek byś sobie najął, potem mógł i kupić i żylibyśmy tu cicho, święcie, po bożemu, przykładnie, a ja miałbym pociechę na was patrzeć.

— Ale, kochany wuju, ja bym tu zardzewiał! — zawołał Julian — zapomniałbym wszystkiego.

— Dlaczego? książki mieć możesz! do Berlina mógłbyś pojechać śledzić każdą nowość i wynalazek, praktyk byś miał i na wsi pod dostatkiem… nie rozumiem! Alboż to złe towarzystwo, ja, matka, nasz światek ubogi a poczciwy, no — i dwory szlacheckie i pańskie. — Nie, nie! ty bo chcesz koniecznie robić fortunę. Julek się roześmiał.

— A gdyby?

— Po mojemu, moje dziecko, byłbyś na fałszywej drodze — odparł ksiądz. — Kiedy się pracą zdobędzie grosz, dobry jest, wiele nim pożądanego i dobrego uczynić można… ale nie mieć innego celu w życiu, i to tak za młodu, nad robienie grosza — fałszywy kierunek. To owa mitologiczna beczka Danaid do napełnienia*. Ano — dość, dość, bo ja cię chcę kochać, a nie sprzeczać się z tobą. Wy dzieci waszego wieku, biedne, biedne jesteście…

Słońce się chyliło ku zachodowi… ksiądz Piotr przypomniał sobie wieczorny brewiarz i poszedł szybko do sąsiedniego pokoju, wynosząc go z sobą już rozłożony na nieszpornym nabożeństwie.

— Przepraszam cię, muszę mój brewiarz odmówić, zatem do zobaczenia… pochodzę w ciszy moich starych drzew na cmentarzu i pomodlę się.

Już schodził z ganku, gdy się, jakby myślą poruszony, odwrócił.

— Widzisz — rzekł — co to między nami za różnica… ty się pewnie uśmiechasz z tej mojej regularnej, do godziny przywiązanej modlitwy, wy tego także nie rozumiecie, że dusza, ciągle spętana tego życia kałem i prozą, potrzebuje pokarmu modlitwy, godziny, w której by się podniosła wyżej ku nieśmiertelnym rzeczom. Higiena duszy, mój doktorze, wymaga tego, jest to, jakbym z dusznej izby wyszedł na świeże powietrze…

Uśmiechnął się do milczącego Julka i żywym krokiem poszedł, otwierając bliską furtkę na przyległy cmentarz pod kościołem.

Julek, zamyślony, podparty na łokciu, siadł na ławce, oczy wlepił w miasteczko, które stąd prawie całe widać było, i zadumał się.

Nie dano mu jednakże długo tu pozostać samemu. Drożyną od miasteczka wiodącą szedł powoli mężczyzna otyły, w okularach, niemodnie ubrany, ale z pewnym wykwintem, znać człek zamożny. Może też, idąc do plebanii, trochę się i przybrał, bo strój był nadto świeży na codzienny, kapelusz popielaty jak z igły, kamizelka pikowa biała, a na palcu ręki, której brakło rękawiczki, ogromny sygnet połyskiwał, rodzący podejrzenie, że go dla powagi z szufladki dobyto.

Fizjognomia tego przychodnia kazała się w nim domyślać bardzo praktycznego człowieka; twarz była myśląca na chłodno, roztropna, oczy bystre, usta zwężone i nie obiecujące zbytniej szczeroty. Kroczył zamyślony i posyłał wejrzenia na wszystkie strony, jakby rozmierzał plac boju. Szedł wolno, niekiedy nawet zatrzymując się i ważąc może, co ma mówić i jak się znaleźć powinien. Odbijało się to w całej postawie, która to pokorną się stawała, to nieco siebie pewniejszą. Bystre oko postrzegło znać w ganku siedzącego Juliana, który bodaj myślał się cofnąć, zobaczywszy gościa, ale już byłq za późno. Ruszył się tylko na ławce i z wyrazem zafrasowania i przymusu pozostał.

Równocześnie prawie, gdy już na ganek wchodził ów jegomość, z plebanii wyszła niemłoda, bardzo ubogo i skromnie ubrana kobieta, z wyrazem słodyczy i szczęścia na twarzy. Pierwsze jej wejrzenie padło na chłopaka i kroki zaraz skierowała ku niemu, lecz nim zdołała przemówić, na pierwszym schodku, ze zdjętym kapeluszem, ocierając łysinę, stanął gość i uśmiechając się, pozdrowił głośnym:

— Dobry wieczór! państwu dobrodziejstwu! a, i pan Julian!

Otworzył ku niemu ręce obie, jakby do uścisku. Julek, wstawszy powoli, poszedł jedną z tych dłoni po angielsku ująć dość obojętnie. — Staruszka postąpiła także i powitała go.

— Jak się tam pan ma, panie Ostójski, czy zdrów? czy zdrowi wszyscy?

— Dziękuję serdecznie… bardzo dziękuję, do nóżek upadam… a ksiądz Kanonik?

— Mój brat przy swoim brewiarzu, to jego gadzina, a tej on dla nikogo w świecie nie opuści.

— Dawno pan Julian przyjechał? Nic nie wiedziałem.

— Wczoraj, wczoraj! Jeszcześmy się nim nacieszyć nie mogli, nagadać z nim nie mieli czasu… Siadajże pan, kochany panie Ostójski.

Wciąż uśmiechając się do pana Juliana, gość przysiadł na ławce, Julian był nie wiadomo czym trochę pomieszany i posępny.

— Coś mi pan Julian niewyśmienicie wygląda — rzekł przybyły — mizernie, blado… To te powietrze miejskie nic niewarte… wędzi człowieka… tu u nas na wsi odżywi się i odrumienieje.

— To nie powietrze — pochwyciła matka — ale nauka, nauka! Co też oni pracy mają! On się nią zamęcza, to poczciwe, dobre chłopczysko nasze, chciałby i co prędzej nauki skończyć, i nie dać się nikomu wyprzedzić.

— Ale tu u nas książki precz… i odpocząć trzeba — przerwał Ostójski — tak! tak! My tu pana rozruszamy i rozbawimy…

— Gdybym ja na to czas miał — odezwał się jakimś głosem niepewnym Julek — ale ja, choć na ferie przybyłem, stosy ksiąg i papierów musiałem przywieźć z sobą… a pracować mi trzeba może więcej niż w mieście.

— Ale pfe! co znowu, co znowu! — oburzył się Ostójski — na to nie pozwolimy, ani pani dojbrodziejka, ani ksiądz Kanonik… ani ja, jako stary przyjaciel domu.

Julek skłonił się dziękując, ale dodał zaraz:

— A kiedy mus…

— Jak to się ślicznie składa — niby nie słysząc tego dodatku, odezwał się Ostójski — ja, nic nie wiedząc o przybyciu kochanego pana Juliana, szedłem tu prosić księdza Kanonika i panią dobrodziejkę na obiadek do mnie, na łyżkę barszczu… Nie spodziewałem się, że będę miał tak miłym gościem jednym więcej.

To mówiąc, podszedł i w obie szerokie dłonie ujął rękę młodzieńca, który kłaniał mu się zakłopotany. Odmówić nie było sposobu, a widocznie przyjmować nie bardzo miał ochotę.

W tej chwili zza otwierającej się furtki dał się słyszeć głos Kanonika:

— Kochanego pana Józefata… witamy. Jak się masz, stary? Jak się masz! widzisz, doczekaliśmy się Julka, widzisz… Po twarzy matki można to poznać było z daleka, a sądzę, że i po mojej. Ja też, choć się z nim zawsze kłócić muszę, ale go kocham bardzo.

Uścisnęli się z panem Ostójskim serdecznie.

— Jak się masz, stary! — powtórzył proboszcz. — co u was słychać!

— Cóż może być słychać, oprócz kłopotu gospodarskiego — rzekł Ostójski — gdyby nie na plebanią, nie wybrałbym się z domu, taka teraz robota w polu, człek być musi nieodstępnie, bo za oczami…

Machnął ręką.

— No, ale chwała Bogu, dobrze? — spytał Kanonik.

— Tak, ani źle, ani dobrze — odezwał się, ręką gładząc łysinę, stary — jakoś się tam wlecze.

— Inaczej na świecie nie może być! — uśmiechnął się ks. Kanonik — a co się tyczy obiadu — dodał — mój dobrodzieju, wiesz, ja zawsze sobie waruję jedno — jeśli może dokąd nie zawołają, bo obowiązki przede wszystkim.

— To się rozumie — kłaniając się szepnął Ostójski.

— Chorych mamy dosyć, bo to tu zimnice panują i przechodzą w różne gorączki niedobre — mówił Kanonik — umiera ludzisków dosyć, rodzi się też niemało, Bogu dzięki… no i nie próżnujemy…

Gdy to mówili, w ganku nagle zjawiła się postać nowa, od której jakby chłodem śmiertelnym powiało. Zobaczywszy ją w progu, wszyscy oniemieli, wesoły ton rozmowy nagle się urwał. Ostójski nawet spoważniał. Po cichu wszedłszy, bo nikt nie słyszał go idącego, stał z miną pokorną, ale kwaśną, żółty, suchy, chudy, mizerny mężczyzna, młody jeszcze, niemiłej twarzy, na której wyraz jakby niechęci, zazdrości jakiejś i szyderstwa tajonego się malował. Można było odgadnąć na pierwsze wejrzenie, iż stosunki jego w tym domu nie były zbyt przyjazne, acz jawnie poufałe i bliskie być musiały. Oparł się o stół i oczy spuściwszy, stał z zaciętymi wargami.

Typ to był człowieka zrodzonego do martwienia siebie i drugich, który do życia potrzebował walki, sporu, ujadania się, opozycji. Czarne jego oczy małe latały niespokojne, nie dając się schwytać, bojaźliwe razem i pełne złośliwości… w ustach skrzywionych jad i gniew zdawał się skryty. Młode czoło całe było już pomarszczone, a jakaś namiętność czy wewnętrzna męczarnia pofałdowała mu twarz i koło ust poorała krzywe drogi, którędy gniew drgające muskuły pościągał.

Samo przybycie księdza Wikarego, gdyż on to był, wywarło przykre na wszystkich wrażenie, rozmowa się przerwała, oczy skierowały ku niemu, czekano w milczeniu jakimś odezwania się jego, domyślając, że darmo nie przybył.

— Niech ksiądz Leon siada — rzekł Kanonik.

— Nie mam czasu siedzieć — odezwał się głosem suchym ks. Wikary — przybyłem tylko oznajmić księdzu Kanonikowi, że do chorego jestem wezwany.

— Mogę i ja jechać — rzekł żywo Kanonik.

— Stara Stachowa życzyła sobie, bym ja przybył — odparł, spuszczając oczy, Wikary.

— Jeżeli sobie życzyła.

Ksiądz Kanonik się zbliżył do mówiącego, który zniżył głos i po cichu coś z nim poszeptawszy, z przesadną pokorą schylił się do jego ręki i co najprędzej wyszedł.

Wszyscy lżej odetchnęli.

Ostójski posłał za nim wzrok i poruszył głową.

— Żebyś się pan prędzej wydoktoryzował — rzekł cicho do Juliana — a wyleczył ks. Wikarego z tej żółci, bo to taki człek chory…

Kanonik udał, że nie słyszy, matka Juliana także, przyszły lekarz się uśmiechnął, zadzierzgnięta w ten sposób rozmowa nie poszła dalej — Ostójski popatrzał po wszystkich i zamilkł. W chwilę potem kapelusz wziął ze stołu i zabierał się do odejścia.

— Ano, więc czekam z obiadkiem — odezwał się kłaniając i rękę podając z kolei — o godzinie pierwszej waza na stole… Czekam sercem i rękami otwartymi…

Kanonika pocałował w ramię, panią siostrę w rękę, Julka może miał ochotę w twarz, ale medyk z dala tylko dłoń uścisnął.

Potem szybkim krokiem ruszył pan Ostójski z plebanii do miasteczka. Ksiądz, za nim długo, popatrzywszy, westchnął i ująwszy znowu swój brewiarz, wszedł do wnętrza.

Ksiądz Leon mieszkał obok plebanii w nowszym, niewielkim domku, który wikarią nazywano. Od niedawna przysłano go Kanonikowi w pomoc, nie pytając wcale, czy mu ten towarzysz i współpracownik będzie po myśli. Zdaje się, że młody duchowny miał silne w górze plecy i że go przeznaczono na lepsze i wyższe jakieś miejsce, a tymczasowo tylko dano mu tutaj przytułek. Widać było po nim, jego zgryźliwym usposobieniu, sposobie życia, humorze i obejściu się z Kanonikiem, iż czuł się podrzędnym, owym stanowiskiem upośledzony. Mówiono, że był bardzo uczony, oprócz bowiem seminarium diecezjalnego i akademii w Niemczech jakiś czas był na studiach w Rzymie i stamtąd powróciwszy, czuł się powołanym do sterowania tymi, którzy w Propagandzie i Sapienzy* nie zaczerpnęli tradycji. Sądził, że użytym zostanie przy stolicy biskupiej lub samym pasterzu, że osiągnie profesurę w szkole duchownej, a skończyło się na tymczasowym wikariacie, i to jeszcze przy Kanoniku, z którym trudno mu się zgodzić było.

W tych dwóch ludziach dwa przeciwne systemy i wykłady nauki chrześcijańskiej się uosobiały. Kanonik brał z niej wszystko, co było miłością, dobrocią, słodyczą, przekonaniem… ks. Leon wybierał z upodobaniem: grozę, strach, surowość nieubłaganą. Pierwszy z nich pociągał ku sobie, otwierając ramiona ku ludziom, serce dla ludzi; drugi piorunami ciskał, przerażał i strachem chciał świat prowadzić. Dla Kanonika litera była równie świętą jak duch ewangelii, lecz z faryzeuszowską drobnostkowością nie przywiązywał się do niej, spokojny będąc w sercu, bo ją pojmował z miłością wielką; dla ks. Leona litera była wszystkim, a poza nią nie widział nic. Różnili się też wielce i w innych swych pojęciach obowiązków, świata, ludzi, a najbardziej tym, że Kanonik był otwartym i szczerym, ks. Leon zamkniętym, napuszonym i wiecznie jakby rozgniewanym.

Nie widziano go nigdy z twarzą wesołą. Z ambony grzmiał i piorunował, jakby nie słodkiego Jezusa, ale groźnego Jehowy był kapłanem. Po kilku pierwszych próbach, nawet w dnie odpustu i ścisku, konfesjonał, w którym ks. Leon spowiadał, był pusty, gdy do Kanonika tłumem się cisnęli ludzie. To zwiększyło jeszcze gniew wewnętrzny ks. Wikarego, który utrzymywał, że parafia była zdemoralizowaną, popsutą i potrzebowała wielkiego, rygoru, aby wyjść z tego rozprzężenia. Nie taił się on z zarzutami przeciwko Kanonikowi, i ten wiedział dobrze, iż nie miał w nim przyjaciela, ale go wymawiał, tłumaczył i nie miał mu tego za złe.

— Bo to, widzicie — mawiał cicho — młody jest, jak zwykle gorliwość go unosi, co rzecz chwalebna… Przy tym uczył się w Rzymie, ma nauki wiele, a myśmy tu zardzewieli i od lat długich Ojców św. nie czytujemy, w wielu rzeczach lepiej od nas poinformowany… Dajcie mu pokój…

Dano mu w istocie tak dobrze pokój, iż nikt się do niego nie zbliżał, nikt nie żył z nim i Wikary został ze swą zgryźliwością odosobniony zupełnie. Obejście jego z ludźmi tym bardziej jeszcze stało się szorstkie. Nie można mu było, w pełnieniu obowiązków nic zarzucić, a życie prowadził wielce przykładne. Jedynym domem otwartym dlań tutaj był tak zwany pałac dziedziców hrabiów Skwirskich. Miasteczko, kilka wiosek i folwarków należały do tej rodziny, niegdyś możniejszej jeszcze, teraz dość bogatej, ale, jak powiadano, nieopatrznym zbytkiem goniącej ku ruinie. Rodzina ta, która za panowania saskiego dopiero ze szlacheckiej wyniosła się na magnacką i protekcją Augusta III dorobiła się tytułu, majętności, koligacji, znaczenia i imienia, acz polska nazwiskiem, zaledwie się nazwać mogła polską obyczajami i życiem. Jak wiele rodzin pańskich u nas, znosiła swój pierworodny grzech polszczyzny, będąc kosmopolityczną i nienawidząc wszystko, co wybitniej polskim było.

Domyśleć się łatwo, że wszyscy jej członkowie wychowywali się lub nie w kraju, albo nie przez krajowców, a starano się im od dzieci nadać wyższy polor, poczucie swej wielkości i pogardę polonizmu, którego lękano się jak ognia. Żaden z członków familii nigdy do pracy narodowej, do patriotycznych szaleństw nie należał; wszyscy mieli sobie wpojoną nienawiść rewolucji, demokracji i chauvinismów* wszelkiego rodzaju. Katolicy byli wielce gorliwi, ale na sposób nie polski, to jest nosili na sobie skorupkę katolicką wielce obcisłą, nie czując się obowiązanymi nią do niczego więcej, prócz praktyk kościelnych, w życiu nie wiązali się niczym znajdując, że na to mieli dyrektora sumienia i spowiednika, ażeby ich rozgrzeszał.

Żyjąc po większej części za granicą, bo, Skwirscy w kraju mało mieli stosunków, żadnego związku z życiem jego, najwyższą wzgardę dla swych współziomków i największą obojętność na losy Polski i prowincji, w której niby to zamieszkiwali.

Rodzina składała się z hrabiego, który był sławnym na europejskim turfie sportsmanem, a lubił się włóczyć po świecie, po dworach, po wodach i stolicach; z samej hrabinej, która miała dwór swój i żyła całkiem osobno w wielkim świecie paryskim; na ostatek z syna piastującego godność szambelana i bawiącego się bez różnicy w domu, za domem, byle zawsze w przyzwoitym towarzystwie duków* i hrabiów, figur urzędowych i wysoko położonych. Młodszy syn był jeszcze w jakimś zakładzie oo. jezuitów w Belgii, skąd miał na dokończenie wychowania jechać do Londynu i Paryża.

Mimo upodobania w wędrówkach trafiało się czasami, że któryś z członków dostojnej familii na czas krótki zawitał w ojczyste progi, szczególniej gdy się potrzeba było zaopatrzeć w ten nervus rerum*, bez którego się nie podróżuje, nie bawi, a nawet trudno być przyzwoitym człowiekiem… Naówczas pałac, zawsze gotów na przyjęcie państwa, stawał na odpowiedniej stopie, służba przywdziewała przepyszną liberię, następowały polowania, kursa*, bale, teatr francuski, zabawy i rozrywki, o ile na nie nasz kraj barbarzyński i ubogi mógł starczyć. Niekiedy dla oryginalności zapraszano lordów, duków i znakomitości europejskie zachowawczego obozu. Długi były ogromne, majątek obciążony, wymagania przez to nie zmniejszały się wcale, można było przewidywać nieuchronną ruinę, lecz, jak zwykle w razach podobnych, życie na pańską skalę, śmiałość, pewna zręczność w prowadzeniu interesów oddalały chwilę fatalną, w której wszystko runąć miało.

Żaden z naszych magnatów nie wierzył nigdy do ostatka, ażeby mógł upaść. O pracy, o zajęciu się interesami, o jakiejkolwiek rachubie mowy nawet nie było. Trzymano do tego plenipotenta, który robił razem pańskie i własne interesa, a majętność była wydzierżawianą folwarkami. Właśnie pan Ostójski trzymał jeden z najznaczniejszych.

Z kilku rysów poprzedzających domyśli się każdy, iż tu ksiądz Kanonik w wyszarzanej swej sutannie, źle mówiący po francusku, nie umiejący w salonie przyzwoicie się znaleźć — zresztą mocno posądzany o tendencje demokratyczne, dobrze widzianym być nie mógł. Formy wymagały tego, ażeby w kaplicy pałacowej w razie bytności państwa odbywało się regularnie nabożeństwo — wzywano na to ks. Wikarego, który od razu łaski sobie wszystkich zaskarbić umiał. Pokorny, ugrzeczniony, znający Paryż, Niemcy i Rzym, co do ludu mający pojęcia zdrowe, nie bawiący się w zakładanie szkółek, niepotrzebnych i sentymentalnych ochronek, głoszący zawsze, że oświata tylko w małej dozie i z ostrą religijną przyprawą ludowi jest potrzebną, aby nie mnożyła niebezpiecznego proletariatu inteligencji — ks. Leon lubionym tu był bardzo. Hrabina spowiadała się u niego i znajdowała go bardzo, uczonym i wybornym dyrektorem sumienia, młody hrabia lubił z nim pogadać, a stary widział go z przyjemnością u swojego stołu. Równie dobrze był ks. Leon z plenipotentem hrabiów, którym był nie jaki Margocki. Przeszłość jego, ciemna jakaś i nieodgadniona, w życie jego głębiej wejrzeć nie dozwalała. Zjawił się na horyzoncie przy dworze i osobie starego hrabiego, zrazu jako miły rezydent, doradzca i factotum*. Pośredniczył w pożyczaniu pieniędzy u żydów i chrześcijan, posyłany bywał, gdy hrabia sam gdzie jechać sobie nie życzył, a w końcu z tego, faktora wyszedł naturalnym awansem na pełnomocnika… Sama hrabina dosyć go też lubiła, a nie można było nie lubić w istocie. Żadna rękawiczka nie jest podatniejszą od niego. Znać na nim było wychowanie wyborne, wielkie otarcie w świecie, pojęcie jego, życia potrzeb, zamiłowanie zbytku i elegancji, ton miał doskonały, trafność w postępowaniu niezmierną, a przy tym — co w takim domu wiele znaczy — prezentował się tak pięknie, mówił, chodził, tańcował z takim szykiem arystokratycznym, iż hrabina często, patrząc nań przez nie opuszczającą ją nigdy lornetkę, mawiała:

— Savez–vous, ja się zawsze muszę dziwić, skąd Margocki prend ce grand air*. Nabrał go u nas, ta pewno, mais l’avoir su se l’approprier si bien!*

Margocki zastępował gospodarza, bawił gości, urządzał partie, obmyślał zabawy, szukał pieniędzy, opędzał natrętów i przy tym wszystkim miał dobry humor niczym nie zachwiany, a choć niezbyt młody, powierzchowność bardzo miłą. Łysina go nawet nie szpeciła. Ubrany zawsze wedle ostatniej mody, wyświeżony, za interesami państwa jeździł z ich liberią powozami i końmi najlepszymi; lubił się bawić na swoją rękę, zawsze w dobrym towarzystwie tylko, pił i grał jak nie można lepiej. W kółku, któremu się wyłącznie poświęcał, był, można powiedzieć, ukochany. Z wielu sobie podobnymi, okręcając się ciągle w dostojnym kole, sam miał się za pana, za arystokratę i za coś nad gmin lepszego. Nie krył się wcale ze swą wzgardą dla dorobkowiczów, dla ludzi nowych, dla… proletariatu. Proletariatem tu zwało się wszystko, co nie chodziło w białych rękawiczkach i nie mówiło po francusku. Nikt też niemiłosiernie] nie szydził z naszych sansculottów, liberałów i demokratów, patriotów i polonusów.

Słowem Margocki był stworzony dla hr. Skwirskich, jak oni dla niego. Jak ich interesa robił, sądzić było trudno — to pewna, że mimo olbrzymich często w podołaniu im trudności, zawsze sobie jakoś dawał radę. Ks. Leon był z nim bardzo dobrze, łączyła ich wspólna nienawiść ku Kanonikowi, którego Margocki wprost — czerwonym i rewolucjonistą nazywał. Nie mógł mu tego darować, że raz na plebanii przez długi czas dwóch rannych ukrywał powstańców… W czasie pobytu hrabiostwa i w czasie ich niebytności także plenipotent zamieszkiwał jedno ze skrzydeł pałacu, gdzie życie wiódł co się zowie, wystawne, wygodne i wesołe. Miał cały dwór, kuchnią i stajnią na usługi.

Dobrze opodal od pałacu, parku, stajen i zabudowań dziedziców, stał folwark gospodarski, dla samej pompy wspaniale wymurowany i z dala bardzo pokaźny. Pół drewniany, na pół murowany dworek, skryty za zabudowaniami tymi, otoczony sadem owocowym, był mieszkaniem pana Ostójskiego, dzierżawcy. O ile rezydencja hrabiowska piękną była i artystycznie urządzoną, o tyle tu, gdzie się mieścił dzierżawca, nic dla uprzyjemnienia mu życia nie przedsięwzięto. Szczera, surowa proza prawdziwej pracy otaczała dworek, nie powabny, a nawet nie bardzo wygodny. Dopominał się pan Ostójski o niektóre ulepszenia, ale go zbywano to tym, to owym i na żadne zezwolić nie chciano. Szczęściem, nie mając licznej rodziny, bo był wdowcem, a jedna tylko córka mu z kilkorga dzieci pozostała i jedna siostra, niemłoda panna, obywał się tym, co miał.

— My tu — powiadał — nie dla przyjemności żyjemy — to warsztat do robienia pieniędzy… dobrze, że się człowiek do tego przywiązać nie może.

Ale, choć to się tak mówiło, Ostójski od lat kilkunastu dzierżawił folwark, przy każdym odnowieniu kontraktu zaprzysięgał się, iż dłużej trzymać go nie chce, potem ze strachu przenosin, kłopotu i z żalu po miejscu — zostawał. Ostójski był dobrym i pracowitym gospodarzem, a co lepiej, poczciwym człowiekiem. Żył trudem i kłopotami, na które narzekał, a których gdyby mu zabrakło, z nudy by umarł pewnie. Drugą życia jego podporą była — córka jedynaczka. Kochał ją nad wszystko na świecie, był dla niej ojcem, matką, przyjacielem, sługą i psuł dziewczę, jak tylko mógł najsłodziej i najpokorniej. Czego Zośka chciała, to musiało się stać, bądź co bądź… panowała tu Zośka… rządziła Zośka… rozkazywała Zośka… słuchali wszyscy.

Nie popsuł jej wszakże poczciwy ojciec, bo dziecko było dobre, rozpieścił tylko, i roztkliwił.

Zosia wychowaną była z największym staraniem, miała najlepsze guwernantki, najdroższych metrów, dla jej przyjemności ojciec nawet, zdawszy gospodarstwo na łaskę bożą, jeździł raz trzy miesiące po Europie, aby jej Paryż, Włochy i Szwajcarią pokazać. Zosia była piękną bardzo, silną, zdrową, czarnobrewą, polską, wesołą, ruchawą, swawolną, a umiała się przymilić bez zalotności nie tylko ojcu, ale każdemu, kto ją widział. Czuć w niej było serce szlachetnej polskiej dziewoi, otwarte ku wszystkiemu, co dobre, piękne, wzniosłe i poczciwe. Z wielką pracą uczono ją grać, śpiewać, rysować; grała też, śpiewała i rysowała wcale ładnie, ale nie była artystką. Wolała książkę, poezję, opowiadanie, ogródek i kwiaty.

Jakby dla pohamowania tej roztrzepiotanej ptaszyny siostra pana Ostójskiego, panna Klara, osoba lat pod pięćdziesiąt mająca, była niesłychanie sztywna, poważna, wysznurowana, wyszukana w mowie, ostrożna w postępowaniu i na pozór zimna. Ona tu przestrzegała przyzwoitości, stanowiła wędzidło i hamowała ojca i córką, często zbyt formy zaniedbujących.

Panna Klara niegdyś u hrabiostwa X… przebywała dosyć długo jako towarzyszka i przyjaciółka hrabinej, z tego staroświeckiego domu wyniosła wspomnienie wielu form i zwyczajów, których teraz niezmiernie ściśle przestrzegała. Ostójski wierzył w nią i słuchał jej do pewnej miary, to jest o tyle, o ile Zosia pozwoliła. Zosia kochała ciocię, ale troszeczkę się z niej czasem śmiała i nie wierzyła, żeby tak surowo należało pilnować zastarzałych jakichś zwyczajów.

Siostrzeniec księdza Kanonika, pan Julian, któregośmy poznali już, wychował się od mło...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl