,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J.I.Kraszewski NERA Powieść z życia współczesnego CZĘŚĆ DRUGA. Simon, który od bardzo dawna zjeżdżał do Nizzy na sezon i więszą część roku tu przemieszkiwał, znał doskonale tutejsze stosunki i ludzi. Nikt tu nie sprzedał i nie nabył posiadłości, szczególniej gdy wierzyciele albo interesa do pozbycia się zmuszały, ażeby Simon bilansu, szacunku i spisu długów nie miał w ręku, do licytacyi albo sam nie stawał, lub kogoś od siebie nie posłał. Ale robiło się to tak nieznacznie, iż albo wcale nie występował, lub bardzo podrzędną grał rolę. Nabywszy, Simon nie trzymał długo i z równą zręcznością umiał sprzedać drogo, jak nabyć tanio. Ci, co go dawno znali, szacowali go na miliony, chociaż przebąkiwano, że wiele stracił przez jakieś familijne interesa nieszczęśliwe. Przyjaciół, familii, ludzi, z którymiby żył na poufałej stopie, w Nizzy nikt nie znał. Cały dzień siedział zamknięty w komórce przy magazynie, czytał, pisał, rachował, restaurował sam, albo pil- nował restaurowania, jedzenie sobie sam przyrządzał i, i posługując się Miszką, nie potrzebował nikogo więcej. Miszka, odarty łobuz, niepozorny, tak umiał mu służyć, czy on się nim posługiwać, że najtrudniejsze rzeczy dokazywał z jego pomocą tylko, a lepiej w Nizzy o miejscowych okolicznościach być informowanym, jak on, nikt nie był. Nocami czasem, Miszkę zamknąwszy w magazynie, jak Arun-Alraszyd, wychodził na miasto, wciskał się, gdzie mu było potrzeba, i nie powracał bez plonu. Ale to życie pracowite, niezmordowanego zajęcia, nie zdawało się go wcale czynić szczęśliwym; chodził zasępiony i chmurny, nikt go nie Widział śmiejącym się. Poruszał się, chodził, pracował jakby z nałogu tylko. Mówiliśmy już, że o ludziach, nawet o świeżo po raz pierwszy do Nizzy przybyłych, — Simon bardzo prędko miewał dokładne wiadomości. Dosyć mu było na tłomokach przybywających tu gości przeczytać, zkąd były wyprawione, aby po nitce do kłębuszka dojść, kto przyjechał, z jakim zasobem i czy mu kredyt dać było można. Sam on lichwą się nie trudnił, ale z ręki jego podstawieni ludzie ułatwiali interesa i pośredniczyli. Kosztowne a trudne do sprzedania klejnoty stare często Simon dawał w pieniądzach i sam je potem kupował, zyskując podwójnie. Kombinacye były niezliczone, a zawsze szczęśliwe. Dla kogo ten starzec złamany potrzebował; tak się gwałtownie bogacić, komu to miał zosta- wić? — nikt nie wiedział. Dawniej miał, jak mówiono familię, — potem znikła i mowy o niej już nie było. Nie było nikogo ze znaczniejszych gości, szczególniej tych, którzy domy trzymali pańskie i pieniędzy wydawali Wiele, któregoby stanu majątkowego i charakterystyki nie miał Simon w swoich notatkach. Niemożna się też. dziwić, że, gdy Nizza się tak rozgorączkowała dla pięknej Nery, jeszcze przed katastrofą Simon miał ją na oku. Mówiono nawet, że chodził parę razy do cyrku, aby ją widzieć, i powracał tak przejęty pięknością i odwagą amazonki, jak inni. Ktoś go widział wracającego na samotnej drożynie i rękami coś okazującego, mówiącego do siebie, targającego włosy. Po katastrofie, w magazynie kilka osób sam o Nerę zaczepiał. Ludzie, którzy to spostrzegli, śmiejąc się, dowodzili, że to zwycięstwo było największem dziełem pięknej amazonki. Tymczasem, gdy się to działo po za kulisami (a mogło być urojeniem tych, którzy fałszywie sobie tłómaczyli starego Izraelity fantazye), Belotti, nie będący wprzódy w interesach zbyt świetnych, po wypadku z Nerą znalazł się w położeniu bardzo przykrem. Konie miał piękne, dekoracye, uzbrojenia, przybory bardzo kosztowne, ale podróże, utrzymanie ludzi i stajni pożerało sumy ogromne, a najmniejszy zastój w dochodach Belotti'emu był groźny. Łatał się naówczas pożyczkami, lichwą, zastawianiem kosztowności swych, wszelkiemi godziwemi i niegodziwemi sposoby. Teraz właśnie przyszła na niego taka godzina, — trzeba było udawać obojętność i brawować, a kasa się wyczerpała ostatecznie. Na Nerę zaś i rychłe jej wystąpienie wcale tak prędko liczyć nie rnógł. Zręczny i przebiegły, wiedzący, czem kogo ująć i obałamucić, Włoch-Francuz znal Nizzę doskonale i tu mu stosunkowo łatwiej sobie radę dać było, niż gdzieindziej. Właśnie tego wieczora, gdy się Lesławowi goście rozchodzili pod wrażeniem oświadczenia Pudłowicza, że losem Nery chce się zająć, — Belotti w małej kawiarence, do której uczęszczali najwięcej słudzy wielkich domów, sami na panów wyglądający, siedział zadumany nad szklanką absyntu. Pił, oglądając się niespokojnie, jakby na kogoś oczekiwał, i już drugą porcyę niebezpiecznego napoju rozpoczynał, a nikogo widać nie było. Noc zapadła na podwórzu, gaz zapalono W kawiarni, przy stoliczkach słychać było stukanie kostek domina i rzucanie kartami, w kawiarni robiło się coraz duszniej i dymniej. — Belotti się niecierpliwił straszliwie. Naostatek tylnem wejściem wciskający się ostrożnie ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dzikich rysów twarzy, atleta jakiś, z bardzo małą głową na ogromnych piersiach i ramionach, za którym maleńki, przygarbiony sunął staruszek z czapką naciśnięta na oczy. W tym niełatwo było poznać Simona. Belotti, który zaraz go spostrzegł za olbrzymem, dającym mu znaki, — nie mógł go poznać, bo się do siebie nigdy nie zbliżali. Simon jego znał dobrze, ale on antykwarza wcale nie. Żadne ich nie wiązały stosunki. Domyślił się wszakże dyrektor cyrku, że to być musiał lichwiarz, którego on potrzebował. Chociaż wśród tłumu, przepełniającego kawiarnię, śmiało, jak na pustyni, można było rozmawiać o interesach, które nikogo nie obchodziły, olbrzym, wiodący za sobą skurczonego Simona, poszeptawszy coś z Belotti'm, który wstał, absynt zabierając, z gospodarzem począł się umawiać o izdebkę na osobności i z trudnością wyrobił, że ich do ciasnej wprowadzono komórki, w której płonął jeden chudy płomyk gazowy. — Mały stoliczek i kilka krzesełek składały całe umeblowanie. Belotti, idąc już, rozpatrywał się w tym, którego mu przyprowadzono, ale z powierzchowności żadnych Wniosków wyciągnąć nie umiał. Simon, milczący, maleńki, zbiedzony, z oczyma spuszczonemi, zdawał się raczej na ofiarę przeznaczony, niż na sakryfikatora. Belotti przy nim rósł i pyszniał. Wydał mu się Simon wcale pospolitym i lichym lichwiarzem. Począł naprzód od tego, że spytał, czem mu służyć może? ale Simon podziękował; ani jeść, ani pić nie miał we zwyczaju, gdy robił interesa. — Jestem dyrektorem, — odezwał się Belotti, — jednego z pierwszych cyrków europejskiej sławy. W samych koniach i przyborach mam kilkakroć sto tysięcy włożonego kapitału, ale miałem nieszczęście... jestem chwilowo nieco zakłopotany, potrzeba mi kilkadziesiąt tysięcy franków. Uderzył małego staruszka po ramieniu poufale. — Nie zwykłem się targować, — dodał. — Możesz mi pożyczyć, mów warunki. Simon, pomilczawszy, podniósł głowę. — Wszystko to wiem, — rzekł. — Jaką pewność i bezpieczeństwo dać mi pan możesz? Może porękę jednego z tych, co się jego cyrkiem interesują? Belotti rzucił się na krześle. — Ale ja sobie nie życzę, aby chwilowy mój ambaras się rozgłaszał! — zawołał. — Więc zapewne masz pan zastaw? — zapytał Simon zimno. Skrzywił się dyrektor. — Zastawu nie mam i nie daję, — odparł chmurno. — Masz pan może polisę, asekurującą jego materiel?— dorzucił stary. Belotti z ustami zagryzionemi nie odpowiedział tym razem. — Przecież mój weksel powinienby mieć jakąś wagę? — odparł po długim namyśle. — Ludzie jesteśmy, — westchnął Simon. Belotti szukał w głowie jakiegoś nowego wyjścia, gdy stary począł mruczeć: — Interes każdy potrzebuje pewnej podstawy. — Porękę znalazłbym łatwo, bo ludzie mi więcej dają wiary, niż wy, — rzekł Belotti, — ale o nią prosić nie chcę. — Ujmę-by mi to czyniło. — Nie widzę więc dotąd sposobu, jakbyśmy interes ten zawiązać mogli, — dodał, poruszając się, Simon i oczy blade zwracając na Belotti'ego. Dyrektor gryzł wargi. W tem lichwiarz popatrzył na stojącego obok nich olbrzyma, który go przyprowadził, i dal znak Belotti'emu, aby sam na sam pozostać mogli. Dyrektor pośpieszył mrugnąć i głośno zawołał: — Mój Marceli, każ tam sobie dać absyntu, abyś się pokrzepił, a my z panem tym pogadamy. Wyszedł natychmiast pomocnik, a Belotti pozostał sam na sam z Simonem. Aby wrażenie następującej rozmowy ocenić, należy sobie przypomnieć jak stary lichwiarz wyglądał, skurczony, przygarbiony, z twarzą pergaminową, wyschły, w odzieży wynoszonej, — ruina i szczątek człowieka, który z życiem ruchawem i czynnem nie zdawał się w żadnym związku. — Można go było wziąć raczej za narzędzie czyjeś, niż za samoistnie działającego, tak wszystko dlań obojętne się wydawało, a on sam niepozornym. Belotti usiłował go przeniknąć i napróżno badał, Wzrok po za skorupę zeschłą nie przechodził. — Obu nam czas drogi, — odezwał się dyrektor po wyjściu towarzysza, — mówmy otwarcie, jesteśmy sami. — Mówmy, — rzekł sucho Simon, — jaką mi pan dajesz pewność? — Osoba moja, cyrk mój, imię, mogę powiedzieć, — żywo począł Belotti, — są przecie poręką? — Bardzo słabą, albo żadną, — odparł Simon. — Jeżeliś pan mógł do tego się nieopatrznością swoją przyprowadzić, że potrzebujesz pożyczać na lichwę, — nie dowodzi to, aby na przyszłość jeszcze gorsze nie groziły następstwa. — Na Boga! — wykrzyknął, porywając się, jak ukłóty, Belotti. — Są w życiu wypadki! force majeure, których żaden rozum nie przewidzi. — Właśnie ja chcę się od takiej ewentualności zabezpieczyć, — rzekł Simon. — Żaden w świecie człowiek od niej obwarować się całkiem nie może, — zawołał Włoch. — Nie mamy co rozprawiać, — dokończył Simon, — ja gwarancyi potrzebuję, pan pieniędzy, — zatem... — Ta, którą daję... — Nie jest żadną, — dokończył stary, — i w ten sposób nie dojdziemy do niczego, ale może znalazłby się środek inny... — Jaki? — zapytał zaciekawiony Belotti. — Waćpan rachujesz wiele na tę, nie wiem zkąd wydobytą dziewczynę... Nerę, tak? Włoch potwierdził. — Ja ją widziałem, — mówił dalej stary. — W istocie obiecujące wiele stworzenie, — piękna i, zdaje się roztropna. — Genialna! — przerwał Belotti. — I szkoda jej do cyrku, wielka szkoda, — dodał Simon, — gdy gdzieindziej mogłaby świetną zrobić karyerę. — Cyrk nie jest pośledniejszy od innych zawodów, — oparł się Belotti. — Ma do niego zdolność, ochotę... — Fantazyę dziecinną, — przerwał, ożywiając się, stary, — powtarzam, szkoda jej do cyrku. — Ale cóż ona pana obchodzi? — zawołał zdumiony dyrektor. Simon podniósł oczy ku niemu i, pomilczawszy trochę, począł: — Nie mam obowiązku się tłómaczyć, dlaczego ona mnie obchodzi. Może ja też chcę spekulować na niej, jak na innym towarze, ale... ale... ja ją od Waćpana odkupię. Belotti posłyszawszy to, jakiś czas stal osłupiały, jakby nie mógł go zrozumieć, a naostatek parsknął śmiechem ogromnym. — Ale to drogi towar! szalenie drogi, szanowny panie! — zawołał. — Ja i dyamentami handluję, — rzekł Simon. — To są żarty! — przerwał Włoch, — a ja ani czasu, ani ochoty do nich nie mam. — Nie, bez żartu, mości dyrektorze, — rzekł stary. — Odstąp mi pan Nerę, ja się zajmę jej losem. — W żaden sposób uczynić tego nie mogę, — wybuchnął Bellotti. — Spekuluję na niej tak, jak na innych moich artystach, ale ludźmi nie handluję. — Boś może Waćpan do handlu tego nie miał zręczności, — rzeki spokojnie stary. — Nie wchodź tylko w to, dlaczego mnie ta dziewczyna obchodzi, a myśl o tem, że teraz, mając tylko nadzieje na niej, które zawieść mogą, — pozbywając się jej, masz zarobek czysty i pewny. — Nie rozumiem! — wykrzyknął Belotti. — Tak, w istocie, jest to nieco trudnem do wytłomaczenia, — ciszej rozpoczął stary, — ale gdybyś Waćpan przypuścił, że mnie z tem dzieckiem łączy jakiś węzeł, stosunek... — Waćpana! z nią! — przerwał Belotti. — Jest to przypuszczenie, — dołożył Simon — Zmyślenie... to być nie może, — począł Włoch. — A gdyby się okazało, że ja do niej mam pewne prawa?... — wtrącił Simon. Włochowi się zimno zrobiło. — Ona jest niepełnoletnią, — począł stary powoli, — dopóki była sierotą, mógł się nią opiekować, kto chciał, a gdyby się znalazła rodzina? ' — Rodzina! to być nie może! — zaprzeczył Włoch, — nadaremnie Waćpan mnie chcesz nastraszyć. Simon zmilczał! Zwolna sięgnął ręką po kapelusz, jakgdyby chciał odchodzić. Włochowi pot na czoło wystąpił. — Mów pan jaśniej, — odezwał się. — Z tego, co słyszę, nic wyciągnąć nie umiem. Podałem rękę sierocie opuszczonej, otworzyłem jej drogę, porobiłem wydatki, — rachując, na przyszłość, zmieniłem plany mojej podróży, nie mogę się wyrzec wszystkiego — dla jakiejś fantazyi, przywidzenia, — nie wiem, jak nazwać... — Waćpan jesteś przecie człowiekiem doświadczonym i dojrzałym, — rzekł lichwiarz, — wiesz o tem, że mniej więcej wszystko, nawet to, co się nazywa honorem, daje się ocenić, zapłacić i kupić, — możesz więc obrachować swoje wydatki i nadzieje, a naówczas pogadamy. Muszę jednak go ostrzedz, że, w ostatecznym razie, familia mu małoletnią dziewczynę odebrać może... na drodze prawa. Belotti rzucił się gwałtownie. — Uszom własnym wierzyć mi się nie chce... Simon milczał. Włoch przeszedł się po izdebce ciasnej, poruszony do najwyższego stopnia. — Cóż Waćpan myślisz z nią zrobić? — zawołał. — O'Wall chce ją sposobić do teatru... byłżebyś Waćpan jego pomocnikiem? — Ja sam za siebie stoję, — odparł zimno Simon. — Żadnego O'Wall'a nie znam. Milczeli oba, w tem zapukano do drzwi, Marceli uchylił je, zajrzał i rzekł do dyrektora. — Kawiarnię chcę zamknąć. Kończcie lub odłużcie to na później... Belotti, poszeptawszy żywo, odprawił go, drzwi się zamknęły. Przystąpił do Simona. — Życzyłem sobie pożyczyć pieniędzy, — rzekł, — żadnego innego interesu nie myślę i nie mogę poczynić, chcesz pan o to traktować, czy nie? — Ja waćpanu pieniądze przynoszę, — odpowiedział żyd, — tylko pożyczać ich nie chcę, ale sierotę z rąk jego wykupić. Co za nią? To mówiąc stary, wstał. Twarz jego, na którą spojrzał dyrektor, była w osobliwy sposób zmieniona, pergaminowa jej żółtość jakimś odcieniem rumieńca się ożywiła, oczy zaiskrzyły się, — uczucie drgało w tych rysach od wyrażenia go odwykłych. Włoch dopiero teraz zaczynał wierzyć, iż istotnie węzeł jakiś łączył Nerę z tym obrzydłym lichwiarzem starym. Dreszcze przeszły po nim. — Czy Nera wie o tem, że Waćpan?... — począł Belotti, któremu Simon przerwał natychmiast. — Nera nie wie o niczem. — Ale jakiż dowód, że to nie jest... — Dowody się znajdą w miejscu i czasie, — dorzucił skwapliwie Simon. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|