,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski NA KRÓLEWSKIM DWORZE Czasy Władysława IV Tom I DO CZYTELNIKA Nie piszemy zwykle przedmów, znajdując je co najmniej zbytecznymi. Książka lub się sama tłumaczy i usprawiedliwia, albo mimo obrony pozostanie, czym jest — chybioną. Nie idzie też nam o żadne zalecenie jej formy i treści, ale o wyjaśnienie źródeł. Nadzwyczajnym szczęściem dostał się nam nie wydany i nie znany ułamek dziennika sekretarza królowej Marii Ludwiki, pana Desnoyers, tego samego, którego późniejsze listy wydane zostały. Z niego wzięliśmy najdrobniejsze szczegóły przybycia, pobytu i pożycia królowej, nie potrzebując nic a nic fantazją wypełniać, bo materiału mieliśmy aż nadto. Jakkolwiek się to więc komu zdawać może, co tu piszemy, wszystko jest prawdziwym. Często tylko zbyt jaskrawy szczegół wypadło złagodzić. Oprócz tego dziennika do opisu Warszawy za Władysława IV użyliśmy nieoszacowanego Jarzębskiego. Nie tych obłamków, które wydrukował Niemcewicz w swoich Pamiętnikach, ale całego owego, nadzwyczaj rzadkiego Gościńca. Jeden, jedyny dostępny i wiadomy egzemplarz znajduje się w Bibliotece Kórnickiej, która go nam łaskawą była użyczyć, za co składamy jej dzięki. Notatka na nim dowodzi, że Niemcewicz dostał go w podarunku od księdza Alojzego Osińskiego, a sam potem ofiarował hrabiemu Działyńskiemu. Egzemplarz dotąd jedyny znany (o drugim Estreicher mówi w Szczorsach) jest niestety niecały. W środku brak mu czterech stronic, a w końcu, Bóg wie ile. Ostatnia kartka jest pisana, co by dowodziło, że jeszcze jakiś egzemplarz istniał, z którego ją dopełniono. Jarzębski wierszem pisze od siedmiu boleści, jest nieuk i nie klei mu się nic, ale niemniej skarb w nim nieoszacowany do ówczesnych dziejów obyczaju i miasta. Skorzystaliśmy z niego tylko tyle, ile nam warunki opowiadania dozwalały. Tak Jarzębskiego, gdyby cały się znalazł, jak dziennik (po francusku) pana Desnoyers należałoby wydać w całości. Ale tyle mamy do czynienia!! Józef Ignacy Kraszewski Magdeburg dn. 3 kwietnia 18S5 ROZDZIAŁ I Ze wszystkich gościńców wiodących do nowej stolicy, Warszawy, najwięcej z pewnością ożywionym był ten, który od Litwy i Brześcia prowadził. Handel i ludzie tędy najczęściej płynęli do starego mazowieckiego grodu, niedawno uczynionego rezydencją królewską. Spełniło się to za Zygmunta III, ale za Augusta już dawało się nieledwie przeczuwać. Warszawa dogodniejszą była dla Litwy leżąc w pośrodku ziem Rzeczypospolitej. Poczęto tu sejmy odprawiać naprzód, królów obierać, a na ostatek, po spaleniu zamku na Wawelu, i król z rodziną wywędrował nad Wisłę, choć na tutejszym zamku nie miał zbyt królewskiego pomieszczenia. I tak owi Mazurowie, z których wymowy i ubóstwa chętnie się naśmiewano, dostąpili tego zaszczytu, że na ich ziemi tron postawiono. Zmieniły się też czasy i krakowscy panowie możni wpływu tego i znaczenia nie mieli, co dawniej: wolano też od ich nacisku i roszczeń stanąć trochę dalej. Śmiertelny to był cios zadany Krakowowi, a dla Warszawy hasło nadzwyczaj szybkiego wzrostu. Jak dawniej ku Wawelowi zbiegały się wszystkie większe drogi, płynęło życie, ruch się w nim ogniskował, tak teraz skierowało się do Warszawy. Most Zygmunta Augusta stawał się przepowiednią tej przyszłej wielkości. Na gościńcu od Brześcia, przez lasy i mało zaludnione okolice się ciągnącym, rzadko teraz bywało pusto, a na przestrzeniach, którym brakło wiosek i osad. dla spoczynku podróżnych, zaczęły się wznosić gospody, których naówczas niewiele było jeszcze w innych stronach. Po wsiach ich mniej potrzebowali podróżni, bo się obyczajem starym wpraszali do wieśniaków, dworu 1 probostw, ale na przestrzeni mil kilku, ogołoconej z osad, gospoda w wielu roku porach stawała się dobrodziejstwem, jakkolwiek nędzną była. Nie sami naówczas Żydzi rzucili się na te szynki i zajazdy na pustkowiach, rozmaitego rodzaju ludzie brali je różnymi prawy od właścicieli ziemi, którzy często małymi się opłatami ograniczali. Niejeden z tych panów siedzących pod wiechą w lesie miał i duży gruntu kawał, który uprawiał, dobytek i konie. Jedni na gospodach dorabiali się bardzo prędko, drudzy dosyć nędzny a pełen niepokoju żywot wiedli. W miejscu, o którym mówić mamy, na skraju ziemi należącej do pana Leśniowolskiego, właśnie się był umieścił Żyd Boruch na nowej gospodzie, której żartobliwy pan nadał imię Zapiecka. A stało się to tylko na złość i przekorę karczemce pana Gostomskiego nie opodal erygowanej , która nie wiedzieć dlaczego i przez kogo nazwana była Purchawką. Granice ichmościów panów Leśniowolskich i Gostomskich tu się zbiegały; gościniec przedzielał na znacznej przestrzeni lasy i zarośla pierwszych od drugich. Naprzód się narodziła tu Purchawka, za której przykładem idąc, przyszedł na świat Zapiecek. Ten ostatni, o którym pan jego, śmiejąc się powiadał, ze mu to imię dał, bo w nim było podróżnym gdyby u Boga za piecem, jak na owe czasy był wcale wspaniałą gospodą. Wiadomo, jakie tabuny koni szły naówczas przy każdym znaczniejszym dworze, jak stajnia dla pomieszczenia ich była ważną rzeczą, i tu więc szopa w słupy, choć w części płotem tylko opasana, mogła sto kilkadziesiąt pomieścić. Ludziom stosunkowo mniej wygód było potrzeba niż ówczesnym woźnikom, dżanetom, rumakom i niepoliczonym cugom. Człowiek, co konia nie miał, a w podróży własnych nóg lub pożyczanego wozu używał, tym samym plebejuszem się stawał, tak jak senator i pan, jeżeli kolebką jechał, mniej do niej nad sześć woźników nie mógł zaprząc dla godności swojej. Mierzono naówczas człowieka liczbą koni, jakie miał i mógł prowadzić z sobą. Na jednym koniu jeździli tylko bojarowie z listy, uboga szlachta, słudzy i czeladź panów. Zapiecek ze swymi ogromnymi stajniami naturalnie dla odpoczynku panów był przeznaczony, do Purchawki podjeżdżały wozy i ci, co na koniu jednym, bez towarzystwa, podróżowali. Purchawka też w szopce nad kilkanaście koni, i to z biedą, ulokować nie mogła, ale mimo tego jej pozoru skromnego miał się na niej siedzący Skroba, prosty chłop (jak mówiono), daleko lepiej od Borucha, i Zapiecek mu zazdrościł. Skroba bowiem miał do czynienia z ludem pokorniejszym, który jako tako, ale płacił za to, co brał, i nie woził z sobą zapasów, więc suchy chleb i lada jaki napój brał, a i dla konia wiązki siana potrzebował. Tymczasem na Zapiecku, gdy zajechało pięćdziesiąt koni i tyluż ludzi, mieli na wozach najczęściej to, czego im było potrzeba, a potem płacili co łaska, lub niekiedy, nabiwszy i złajawszy, nie dali nic. Od strony Brześcia stała Purchawka pierwsza, nieco dalej Zapiecek, ale z obu gospód na gościniec wzrok daleko sięgał. Pięknego dnia jesieni w progu Zapiecka stał sam Boruch, a że pora była ciepła, nie miał na sobie, tylko czarny kaftan bez rękawów, spod którego krótkie pludry i pończochy widać było. Na czarnych włosach jarmułka siedziała na bakier i nadawała jego butnej fizjognomii wcale pański wyraz. Długą czarną brodę gładził i ziewał przeraźliwie, a gdy się wyziewał, poczynał ręce wyciągać i zażywać rodzaju gimnastyki, dowodzącej jak okrutnie się nudził. Gospoda od dwu dni stała pusta. Żeby do niej żywy duch zajrzał! A u Skroby ciągle ktoś gościł. Boruch na ten rodzaj gości, jacy zajeżdżali do Purchawki, mało rachował, ale natenczas już by i im był rad. Gdy więc nad wieczór na gościńcu od Litwy pokazał się w dali jeździec na koniu, choć odległość nie dozwalała jeszcze ocenić go, a z konia i z rządziku wnieść, co zacz był i co w mieszku miał, pan Boruch zawczasu znaki mu dawać począł aby zaciągnął do niego. Skroby w progu nie było. Jeźdźcowi, dopiero gdy się na pół strzelenia z łuku przysunął, można było się lepiej przypatrzeć. Ale była to jedna z tych zagadkowych postaci, o których zawyrokować trudno. Koń pod nim był niezgorszy, zmęczony widocznie długą drogą, siodło porządne, ale stare, rządzik rzemienny niczego, lecz też dobrze zużyty, spłukany i od pyłu zniszczony. Za sobą miał troki niewielkie, a za całe uzbrojenie szablę, sahajdak na plecach w pokrowcu i strzelbę ptasznicę. Domyślać się tylko godziło, że pod połami lub okryciem siodła gdzieś się może i pistolety znajdowały. Twarz była ogorzała, długa, z wąsem szpakowatym, zawiesistym, obciągnięta skórą ruchomą i pofałdowaną. Na pierwsze wejrzenie nic na niej oprócz obycia się z życiem nie można było wyczytać. Mówiła ona, że bywał na wozie i pod wozem i że się teraz nie lękał niczego ani też dobijał wielkich rzeczy. Między nim a koniem była już taka zgoda myśli, że go wcale pro- wadzić nie potrzebował i mógł mu cugle na karku położyć. Koń też brudnokasztanowaty zdawał się drogą, okolicą i tym, co go otaczało, więcej niż pan zajęty, oglądał się ciekawie. Jeździec zadumany, przygarbiony nieco, z obojętnością znużonego wielce myślami gdzieś wędrował. Nie widział też znaków, dawanych mu przez Borucha, a brudnokasztanowaty skierował się ku Purchawce, zwolnił kroku i zrównawszy się z drzwiami jej, stanął. Posłuszny mu pan zsiadł z niego powoli, poklepał po szyi i zajrzał naprzód do szopy. Tu nie było nikogo, mógł więc sobie dla kasztana obrać najlepszy żłób. Wtem drzwi izby skrzypnęły i okrągły, niskiego wzrostu, łysy, pyzaty a blady Skroba powitał podróżnego. — Niech będzie pochwalony! Spojrzeli na siebie. Chociaż podróżny sukni nie miał zbyt pokaźnych, ale z całego ubioru i pozoru widać było statecznego człeka. Weszli razem do stajni. Skroba począł od zaręczenia, iż wszystko w szopie można było bezpiecznie zostawić, dodając razem, że wódka, piwo, chleb, ser, a choćby i gotowana polewka, krupnik, u niego się znajdzie. Gość słuchał milczący. Sam naprzód podłożył rękę pod siodło, aby się przekonać, czy koń nie był nadto zgrzany, aby go od tego ciężaru uwolnić można; zajął się nim, wiązkę siana zarzucił i dopiero kasztana oporządziwszy, sam z gospodarzem wszedł do izby. Tu się i małżonka Skroby, w fartuchu, z warzechą w ręku przy garnkach znalazła, i chłopak bosy, jego syn, i blade dziewczę w koszuli jednej, uczące się około kądzieli. Kury chodziły po izbie, czując się w domu. Pod jedną z ław leżał pies wilczej barwy, podniósł głowę nieco i przekonawszy się kto przybył, spał dalej, bo w nocy nie miał na to czasu, musiał domu pilnować. Rozmowa, jeśli ją tak nazwać można, w urywanych wyrazach poczęła się i ciągle długimi przestankami dzieliła. Skroba pilno się przypatrywał podróżnemu, który ze swej strony najmniejszej nie okazywał ciekawości. Boruch tymczasem, zawiedziony w nadziejach, stał, po cichu przeklinając wszystkich „gwiazdochwalców”, gdy na tym samym gościńcu jakby na pociechę jego zjawił się jeździec drugi, ale zamajaczył mu tak daleko, iż nawet wcześniej dawane znaki na nic by się nie zdały, a zbliżał się tak powoli, jakby na żółwiu jechał. I ten był sam jeden tylko, a nie wyglądał lepiej od pierwszego. Sterczał mu tak samo sahajdak, samopał i z tyłu nawiązane sakwy. Koń stąpał ciężko z głową spuszczoną. Miał też na sobie szarą opończę i tym się tylko różnił od poprzednika, iż w ręku trzymał nahajkę, którą bezmyślnie wywijał, oglądając się dokoła. Zdawał się wyższego wzrostu i silniejszy, a w stosunku do konia był nawet za ciężki dla szkapy, która choć silnie zbudowana, choć gruba, niewielkiej była miary. Kształty jej też nie odznaczały się pięknością, a łeb duży i szyja nieforemna dosyć śmiesznie wyglądały. Rząd na koniu był grubej roboty jakiejś a zużyty. Twarz samą wąsy, broda i włos na policzkach porastający tak okrywały, że ledwie z nich nos duży, garbaty i dwoje czarnych oczu ogromnych wyglądało. Na głowie siedziała czapka staroświeckiego kształtu z czubem wyłysiałym. Nieobiecująca to była postać, a jednak Boruch ją ku sobie przyzywał, gdy tymczasem koń instynktem zawrócił się do Purchawki, a jeździec mu się nie sprzeciwił. Stanąwszy pode drzwiami, huknął dziwnym głosem: — Uhu! I sam z siebie się roześmiał, jakby się spostrzegł, że mimowolny ten wykrzyknik był nie w miejscu. Skroba stał już w progu i gotów był do szopy prowadzić, ale zobaczywszy zarosłego gościa i spotkawszy wejrzenie drapieżnych jego oczów, na chwileczkę się zawahał. Podróżny już zsiadł, a koń jego, nie czekając, sam poszedł żłobu sobie szukać, tak się cały strząsając, że zdawało się, iż terlicę i sakwy zrzuci z siebie. Miał bowiem nie siodło na grzbiecie, ale tylko starą terlicę, jako tako wymoszczoną. Wszystko razem zdradzało ubóstwo i miało jakąś cechę pochodzenia od wschodu. Można było poznać w nim wędrowca kędyś od kresów. Wprędce po zabezpieczeniu konia drugi ten wędrowiec wszedł do izby. Zmierzyli się oczyma z pierwszym, kiwnęli głowami, zamruczeli: „Czołem” — i później przybyły zajął miejsce dosyć daleko, jakby sobie życzył sam pozostać. Wychylił kubek wódki, a nie żądając więcej, z torebki dobył chleba, kawał słoniny, trochę soli i sparłszy się na stole, począł spokojnie, pożywać. Siadł tak na ustroniu, iż ani gospodarz, ani pierwszy gość nie śmieli się przybliżać ani go zaczepiać. Nie przeszkadzało to wszystkim, nie wyjmując ani dziewczyny przy kądzieli, ani bosego chłopaka, ani nawet tłustej, osmolonej Skrobowej, przypatrywać mu się bardzo pilno. Dla wszystkich on miał w sobie coś dzikiego, obcego, pobudzającego ciekawość. Opończa była krojem innym, buty różnym kształtem od tych, jakie pospolicie noszono, pas, odzież wyglądająca spod okrycia nie przypominały co dzień tu widywanych. Nie śmiano jednak zbyt go prześladować wejrzeniami, bo gdy się kto spotkał z jego oczyma, wzrokiem odpychał i łajać się zdawał. Sam jednak równie ciekawie badał siedzącego dalej za stołem gościa pierwszego, jak ów jemu się przypatrywał. Milczenie panowało długo. Podano krupniku jednemu, i drugi go zażądał, ale głosem takim grobowym, zachrypłym, jakby z jakiejś głębiny wychodził z wysiłkiem wielkim, a nim mu misę postawiono, raz jeszcze napił się wódki. Krupnik swój skończywszy, pierwszy podróżny do konia poszedł, bo czas było i napoić kasztana, i obrok mu zasypać. Przy tej zręczności z dala obejrzał dobrze szkapę i troki towarzysza, kiwając głową. Koń był w istocie tak szpetny, iż o jeźdźcu wielkiego wyobrażenia nie dawał, ale szlachcic okiem znawcy dopatrzył się razem, że bestia była żelazna i rozumna. Ruszył ramionami, z przyjemnością zbliżając się do kasztana, który przy tamtym arystokratycznie się wydawał. Do izby powróciwszy, zastał brodatego towarzysza już po krupniku, nad trzecią czarką wódki zadumanego głęboko. Spojrzeli sobie w oczy raz i drugi. Widocznym było, że chcieli rozpocząć rozmowę, szło o to tylko, kto pierwszy się odezwie. Ponieważ brodacz obrosły obcą miał fizjognomię, zdało się drugiemu, który bardziej się tu czuł w domu, iż powinien był pierwszy zagadać. — Z dalekaście to, miłościwy panie bracie? — zagadnął. Ten głową potrząsnął, rękę ku północy podniósłszy: — Ho, ho! A co myślicie? Z bliska? — Z kresów jadę, od Dzikich Pól. Pytający głową też poruszył. — Kawał drogi — rzekł. — Jam tam nie bywał nigdy, choć na Podolu dawniej się kręciło. Cóżeście tam porabiali? — Co? — mruknął spytany. — Człek głupi szczęścia szuka, gdy go nie ma, włócząc się, a to darmo. Tak i ja. Służyłem u Koniecpolskich... at, różnie bywało. — Wracacie do swoich? — spytał pierwszy. — Gdzie? — rozśmiał się brodaty. — Ja tu nikogo nie mam! Wracam, bo mi się zatęskniło... Za czym? Albo ja wiem? Oczy mu błysnęły dziko i wychylił czarkę prędko. — A wy z których stron? — spytał towarzysza. — Ja Mazur jestem — odparł pierwszy gość — ale my Mazurowie po całej Rzeczypospolitej się rozłazimy, bo u nas chleba omal, a gęb dużo. Jestem teraz przy dworze Radziwiłła, jadę też z jego polecenia do Warszawy. Wy też do niej? — Trzeba ją zobaczyć — rozśmiał się brodacz. — A siłaście lat nie widzieli? — rzucił drugi pytanie. Tamten ręce podniósł do góry. — Z okładem dwadzieścia lat — zawołał — z okładem! — Oho, oho! To jej chyba nie poznacie. Tu, namyśliwszy się nieco, gość pierwszy uznał stosownym po imieniu i nazwisku się dać poznać. — Szczepan Wijurski, podkoniuszy księcia pana. Brodacz, którego to obowiązywało też do objawienia imienia, zawahał się nieco i mruknął: — Lasota Płaza. I rzekłszy to urwał nagle. — Tytułu — dodał szydersko — nie mam żadnego teraz. — Płazów ja i w Krakowskiem zdybywałem — rzekł Wijurski. — Było ich dosyć — wtrącił Lasota — a w stanie duchownym nawet i do prelatur się podnieśli; ale jam braci nie miał, a o rodzinie cale nie wiem ani się myślę dowiadywać. Milczeli trochę, przypatrując się sobie, i Płaza z kolei do konia poszedł, a gdy się za nim drzwi zamknęły, Skroba uczynił uwagę, że zbója miał minę. Obu podróżnym chciało się ciągnąć dalej na nocleg, choć się już miało ku wieczorowi. Płaza pod okno podchodził i rozglądał się mrucząc. Wijurski zapowiadał księżyc i rachował na noc jasną. Gospodarz był tego zdania, iż lepiej się było ichmościom zawczasu spać położyć, koniom dać wypocząć, a nazajutrz rano, po przekąsce, ruszyć dalej. Wahali się jeszcze, spoglądając po sobie, gdy Skroba. który był na próg wyszedł, powrócił do izby z oznajmieniem, że wielki dwór jakiś nadciąga. Podróżni zamiast się przygotowywać do wyjazdu poszli wyjrzeć na gościniec, co to było. Na ganku Zapiecka stał już Boruch, ale w czarnym długim chałacie i pasem podpasany, sposobiąc się zapraszać przejeżdżających, choć nie było prawdopodobnym, aby się tu takie wielkie państwo mogło zatrzymać. Płaza, powracający od kresów, gdzie więcej żołnierza i włóczęgów niż pańskich dworów mógł widywać, stał zdziwiony, rękę trzymając nad oczyma, przyglądając się z ciekawością [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|