,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski MŚCIWY KARZEŁ I MASŁAW, KSIĄŻĘ MAZOWIECKI I — Otwórz!... — Daremnie dobijasz się do bram naszych — odparł żołnierz, stojący z łukiem i kopią na straży przy murach gozdawskiego zamku, młodemu rycerzowi, który, całkowitą zbroją okryty, stał na wałach zamek okrążających. Promienie jesiennego słońca odbijały się w jaskrawym blasku od hełmu osłaniającego głowę rycerza. Stalowa przyłbica nie kryła pięknej twarzy, smutkiem za wcześnie ocienionej, a oczy, całym ogniem młodości iskrzące się, rzucały spojrzenia, które by wyobraźnia poety mogła przyrównać do promieni przez połysk słońca pancerzowi wydartych. Usłyszawszy słowa strażnika, zmarszczył brwi młodzieniec i zaczerwienił się na licach. Sięgnął nawet ręką po długi pałasz, lecz niepodobieństwo skarcenia żołnierza, o kilkadziesiąt łokci nad nim wyżej stojącego, wstrzymało zapał i gniewnym tylko zapytał się głosem: — I czemuż to nie wolno wchodzić w podwoje Johanny z Gozdawy? — Bo się spodziewamy przybycia potężnego Masława! — odrzekł żołnierz — i te bramy dla niego tylko dzisiaj się otworzą! — Bodajby przepadł Masław i w proch rozleciały się te mury! — krzyknął młodzieniec, powolnym odchodząc krokiem, i już siadał na konia, do drzewa w pobliskości przywiązanego, kiedy zza krzaków ukazał się człowiek dziwnej i odrażającej postaci. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać w nim karła; twarz poorana zmarszczkami nic zgadzała się z dziecinnym wzrostem; nos spłaszczony nachylał się nad szerokimi jego ustami, dzikim uśmiechem ożywionymi, a oczy wyrodka ludzkości wyrażały nikczemność, czarnym tylko duszom właściwą. Znać było, że go gniew jakiś dojmował, bo żyły, na niskim ciągnące się czole, wzdęły się niezwyczajnie, a lica nabrzmiały. Ubiór dziwaczniejszyni był jeszcze od postaci; miał na sobie lisie futro, czarnym aksamitem w czerwone paski powleczone; przy boku błyskał sztylet, który porównywając z wzrostem karła, za dość wielką szablę wziąść by można było. Nad głową wznosiła się żółta czapka, dzwonkami srebrnymi opatrzona, które donosiły wcześnie o jego przybyciu brzmieniem podobnym do dźwięku grzechotnika, w dzikich Afryki pustyniach zamieszkałego. Zjawienie się karła wstrzymało kroki rycerza i powitał go natychmiast, bo się od dawna już znali. — Otóż znalazłem mściciela! — krzyknął mały człowiek, ale zaraz, przybrawszy poważną postawę, zapytał cichszym głosem: — A cóż tu porabiasz, Jordanie z Bordan? — Nie mam ci odpowiedzi, mój Gondo, na to zapytanie — rzekł rycerz. — Wiesz przecież, że w tych murach mieszka luba serwu mojemu Zbisława z Czernic. — Ho! ho! ho! luba sercu twojemu nie wiem gdzie dziś nocować już będzie, mój waleczny rycerzu! — Co mówisz, przeklęta poczwaro? — zawołał Jordan, ściskając silną prawicą gardło Gondy; ale wnet uczuł zatapiające się w ramionach ostre karła paznokcie i zdziwiony nadzwyczajną mocą tak małej istoty, puścił go natychmiast. — Bądźmy raczej przyjaciółmi — rzekł Gonda. — Wczoraj może bym cię zabił tym sztyletem, dziś posłużysz do moich celów. — Do twoich celów? —przerwał Jordan ze wzgardą. — Za kogóż to mnie bierzesz? Jestem wolnym Polakiem i rycerzem tarczy nieskalanej; niczyim celom służyć nie będę, a cóż dopiero twoim, nikczemniku! — A jednak tak się stanie, jakem powiedział. Załóżmy się o ten złoty łańcuch wiszący na twoich piersiach. — Najchętniej — odparł rycerz z uśmiechem — ale jeżeli przegrasz, porwę cię z ziemi i cisnę na gozdawskde mury. — Bardzo dobrze — rzekł karzeł — bardzo dobrze; jestem pewny wygranej. Zbisława dziś zginie, jeżeli nie dopełnisz woli mojej. Rycerz natychmiast zdjął złoty łańcuch z szyi i rzucił go pod nogi karła, a potem, porywając za rękojeść miecza, groźnym zapytał głosem, co by jego słowa znaczyły i co by zamyślał wykonać. — Skoro się zmroczy — odparł karzeł — oczekuj mnie na tym wzgórzu pod sosną, a wtenczas wszystko ci wytłumaczę. Teraz poprzestań na tej wiadomości, żem przysiągł zemstę przeciw pani mojej, Johannie z Gozdawy, i że zginąć musi. Ach! na to wspomnienie krew się we mnie burzy; ona dziś mi wyrzec ośmieliła się, żem wyrodek ludzkości, że mnie podobna potwora niepotrzebna na jej dworze. Gdy świat mię cały opuścił, ziemia brzydziła się Gondą, znalazłem schronienie, zakupione występkami i zbrodnią; dali mi dach do okrycia głowy i łoże do wypocznienia za to, żem nie odmówił mojej pomocy niegodziwościom, żem się nie bał obarczyć sumienia, dogadzając jej namiętności, a teraz mię z domu swojego wygnała! O Johanno z Gozdawy! szerokie masz dobra, liczne włości, wielkie dostatki i bogactwa w skarbcach i skrzyniach, i niemałą potęgę w ręku; mury otaczają twój zamek, zbrojni go strzegą żołnierze, a przecież musisz zginąć, bo ani dostatki, ani żołnierze, ani te mury nie potrafią cię zakryć przed zemstą Gondy, tego karła, tej poczwary, tego wyrodka ludzkości! Wyzwałaś mię do walki, będziesz ją miała — Gonda dotrzyma ci placu!... To mówiąc, jak błyskawica znikł między drzewami i tylko głos jego dał się słyszeć: — Rycerzu, pamiętaj na moje wezwanie! — Przerażony Jordan chciał go ścigać, wtem nowy zatrzymał go widok. Na drodze ku zamkowi wiodącej ukazał się orszak zbrojnych rycerzy, na których czele jechał mąż poważnej postaci, ale surowego lica. Stalowy szyszak błyszczał na jego głowie, a nad nim migała się złota książęca korona; płaszcz purpurowy, białym futrem w czarne cętki podszyty, spływał około pancerza i siodła; a ciężki, obosieczny pałasz aż do stóp dochodził. Rzucając obojętne spojrzenie na okolicę i towarzyszów swoich, jechał powoli; ale łatwo w tych spojrzeniach można było rozpoznać okrucieństwa, które odznaczały Masława, niegdyś podczaszego na królewskim dworze, a teraz książęcia płockiego i srogiego łupieżcy ucieczką Ryksy zaburzonej Polski. Zuchwałość, połączona z chęcią panowania, strasznym go czyniła nawet odległym sąsiadom i może nie było wówczas w całym Mazowszu człowieka, który by się poważył wszechwładnej woli jego oprzeć. — Handzo z Budyszyna! — rzekł Masław do jednego z towarzyszów, przy nim postępujących — wiesz, że już mię Johanna nudzić zaczyna. Przez pioruny i piekło, czas by się pozbyć tej rozmiłowanej wdowy! I cóż to ona tak powabnego w Masławie znajduje? Czyż oczy krwią zaszłe, czyż długa broda i wąs gęsty, czyż serce dalekie od zniewieściałej czułości może być przedmiotem miłośnych zapałów? A przecież od śmierci męża swojego, Mirosława z Gozdawy, cała mną zajmować się zdaje. Ha! uśmiechasz się, Handzo; przyszło ci na myśl, jakem go wówczas zręcznie sprzątnął ze świata? — I te słowa już ciszej do ucha powiernika wymówił. — Jednak to dziwna kobieta, pokochała mię jak szalona! Ale słuchaj, mój Handzo: Zbisława z Czernic, na dworze Johanny przebywająca, córka owego starego szlachcica, nierównie jest od niej piękniejszą. — O, zapewnie, książę i panie mój; Zbisława jest najpiękniejszą z dziewic całego Mazowsza... — Przestań! — rzekł Masław — wjeżdżamy do zamku, musimy tu dni kilka zabawić, potem skarby złupimy, a panią... a panią... Ha! znajdzie się pomysł, kiedy znagli konieczność. — Hej, panowie, zdwoić krok i popuścić koniom wodze!... I wleciał rozpędzonym biegiem na wzgórza gozdawskie. Cisnęli się za nim wojownicy, skórami dzikich zwierząt odziani, błyszczały ich zbroje, migały się kopie, a nad każdym powiewała czerwona chorągiew, okrywając krwistymi zwojami najdzikszych może w całej Polsce wojowników. Długo Jordan poglądał za nimi i dopiero wtenczas, gdy wjechali na podwórza zamkowe, w przeciwną oddalił się stronę. II Słońce już zaszło, a czerwone chmury zapowiadały straszliwą burzę, ciemność zalegała obszary i żadnej gwiazdy nie mógłby dostrzec wzrok nawet sokoli; ale natomiast okna zamkowe rzęsistym jaśniały ogniem, bo Johanna z Gozdawy mdłego przyjmowała gościa. Tymczasem pod sosną, na małym wzgórzu, oczekiwał karzeł rycerza; jakoż przybył niedługo Jordan w lekką kolczugę i ciemną czapkę przybrany, z mieczem i sztyletem u boku. — Zazwyczaj — rzekł karzeł — oczy wierniejszymi są od uszu, bo to, co widzimy, więcej nas uderza nad odgłosy i poszepty ludzkie. Chodź więc,a ukażę ci najokropniejsze widowisko; ale powiedz mi pierwej, czy zdołasz niebezpieczeństwom śmiałe czoło postawić? — Moje serce stalową, jak piersi, otoczone jest powłoką, kiedy godzina trwogi dla innych uderzy, a kiedy idzie o śmiałość, poszedłbym za szatanem i do ciemnic piekła. — Jeśli może być obraz piekła na ziemi, to go dziś uj- rzysz. Chodź, a milcz, patrz, a milcz, uderzaj, a milcz; a kiedy ci powiem: „Otwórz usta!”, to mów i mów z całą odwagą, którą się teraz tak chlubisz! I szli razem przez wały, przez podziemne przejścia i ciemne korytarze, przez wąskie wschody i długie komnaty: a wszędy panowała cichość, tylko odgłos ich stąpań od sklepień i murów się odbijał. Karzeł szedł przodem w milczeniu i otwierał drzwi wielkim kluczem, u pasa zawieszonym, poglądając często na towarzysza, z bezprzykładną stałością za nim postępującego. Nareszcie kiedy przybyli do drzwi żelaznych, mocno na rygle zapartych, obrócił się Gonda i przybliżył pochodnię ku licom Jordana, jak gdyby z mich chciał uczucia duszy jego wyczytać. — Jeszcze raz ci powtarzam—rzekł po niejakiej chwili — jeśli ci zbywa na odwadze i męstwie, jeśliś niepewny ręki i oręża, lękaj się próg ten przestąpić i raczej powróćmy oba! — Otwieraj te drzwi! — zawołał rycerz nieco przytłumionym głosem — otwieraj! Nie słabiej trzyma się męstwo mojej duszy jak ta klinga rękojeści. — To mówiąc, dobył miecza i potężnie uderzył w żelazny rygiel, który natychmiast upadł z łoskotem na ziemię. Karzeł zakręcił klucz w zamku, skrzypnęły zawiasy, rozwarły się podwoje i weszli do komnaty napełnionej trupami; jedne z mich leżały na ziemi, inne stały przy murach, niektóre już przegniłe, niektóre wyschłe i skościałe, a inne jeszcze świeże były. Wszystkie zaś młodych dziewic — każdej z nich głęboka rana rozdzierała piersi. Ten straszliwy widok zatrwożył zrazu Jordana, lecz wnet odzyskał przytomność i nagle, odwracając się do karła: — Czego chcesz ode mnie? — zawołał — czyś tu mnie na śmierć przyprowadził? — Ciszej, ciszej! — odparł karzeł—niepotrzebnie gniewem się unosisz, budzisz te trupy; są to nieszczęśliwe ofiary Johanny z Gozdawy. Ale czas już położyć koniec okrucieństwom; dziś Johanna z rąk twoich śmierć zasłużoną odebrać powinna. Dowiedz się... że za kilka chwil, za godzinę może... Zbisława grób tu znajdzie dla siebie! — Coś wyrzekł? — krzyknął Jordan — przebóg! byćże to może?... Lećmy!... spieszmy na pomoc! — i pociągnął silnie za sobą karła. — Wstrzymaj się, niebaczny! jeszcze dość czasu; wstrzymaj się, powtarzam! Pod utratą życia przysięgam, że ocalisz Zbisławę, tylko się wstrzymaj! Jeśli pragniesz jej życia, nie czas jeszcze spieszyć z pomocą; zostań tu raczej i słuchaj mojej powieści — niedługo trwać będzie. Wahał się jeszcze Jordan, doręczony niepewnością, co miał przedsięwziąć; ale nareszcie zaufał przysięgom karła i postanowił czekać sposobnej chwili ocalenia Zbisławy. I usiadł karzeł wśród trupów, a rycerz stał przed nim, zmuszony słuchać przewodnika, ale twarz jego i spojrzenie płonęły całym ogniem wewnętrznej niecierpliwości. III — Umarł Mirosław z Gozdawy — zaczął Gonda z szyderskim uśmiechem — a jego trumnę, okrytą napisami i ozdobami pychy światowej, wpuszczono do grobu naddziadów. Została po nim młoda Johanna, można i bogata pani, ale okrutne jej serce raczej pod żelaznym pancerzem niźli pod rąbkiem niewieściego stroju bić by powinno. Świat nie miał zuchwalszej kobiety, czyny jej mnie samego często zadziwiały, nieraz nawet uwielbiać ją musiałem. Wzgardzony, lubiłem mścić się na rodzie ludzkim, toteż wkrótce ofiary Johanny stały się moimi. Ale zbliża się już czas i dla niej; chwil kilka, a wzgarda Gondy pomszczoną zostanie. Wdzięki pani tego zamku mało równych zapewne liczą na świecie, a przecież nie zdobiły one przed laty Johanny; nie zbywało jej zaprawdę na kształtności rysów i wspaniałości postawy, ale płeć twarzy, nadzwyczaj śniada, niweczyła całą piękność. Lubiła potężna pani zgromadzać do domu swojego młode dziewice. W gronie tych znajdowała się Elżbieta, osierocona córka po wsławionym orężem Czehrynie z Hadzian. Czarowne jej wdzięki wielbiła cała okolica; zazdrośnym na to spoglądała okiem Johanna i przyszła jej myśl piekielna sprzątnąć ze świata Elżbietę. Ja wezwany byłem do spełnienia tych zamiarów. Ułożono daleką podróż, Elżbieta towarzyszyła swej pani. Na pierwszym noclegu związano dziewicę i sama Johanna męczyła ją różnymi sposobami. Wtem kropla krwi padła na jej twarz śniadą. Johanna, zbliżywszy się do srebrnego zwierciadła, obmywać ją zaczęła i zaraz potem postrzegłem dziwny rodzaj radości i zadowolenia w jej okrutnym spojrzeniu. Skinęła na mnie ręką, a zbliżywszy się, z niemałym zadumieniem ujrzałem, że miejsce, skąd krew otarła, bieliło się jak śnieg na górach. Johanna spojrzała na mój sztylet, lecz nim jeszcze słowo wyrzec mogła, już Elżbieta u nóg moich bez duszy leżała. Na ten widok cale wnętrze moje zadrżało, przecież wkrótce trwoga ustąpiła dzikiej radości. Przed chwilą z pogardą poglądała Elżbieta na obrzydłego karła, teraz martwa jej postać u nóg moich leżała. O! ty zapewnie nie pojmujesz mojego uniesienia; ty nie jesteś karłem, ciebie świat nie odepchnął, ciebie przyrodzenie z łona swojego nie odtrąciło! Skorom cios śmiertelny zadał Elżbiecie, Johanna rzuciła się na ciało dziewczyny i w ciepłej krwi twarz swoję myła. Trzeba było widzieć jej radość, gdy zbliżywszy się do zwierciadła, nadzwyczajną białość płci ujrzała; ścisnęła mię za rękę i odtąd — złoto i łaski sypały się na karła. Niedługo potem Johanna namiętnie pokochała Masława, księcia na Mazowszu, a wtenczas często już trzeba było powtarzać zbrodnicze kąpiele. Ginęły dziewice jedna po drugiej, a dzisiaj Zbisława ma polec!... Na te słowa zadrżał młodzieniec, a karzeł, porywając go za rękę: — Teraz czas i godzina zemsty — rzekł złośliwym głosem — wprowadzę cię, kiedy już twoją kochankę będą chcieli zamordować — szabla ją twoja uwolni; lecz przysięgnij mi wprzódy, że natychmiast zaprowadzisz ją do sali biesiadniczej i rzecz całą Masławowi opowiesz. Wysłucha cię ochoczo, bo już od dawna pragnie zguby Johanny, aby jej państwem zawładnął. — Przysięgam! — rzekł rycerz stłumionym głosem, bo zimno śmiertelne po żyłach się jego rozlało i siły osłabły. Otoczony śmiercią, zagrożony zgubą najdroższej sercu swemu istoty, musiał słuchać zbrodniarza i wolę jego wypełniać. Czuł całą okropność swojego położenia, ale pamięć Zbisławy przemagała wszystko, i dobywszy miecza, poszedł za karłem. — Wiem dobrze — rzekł ostatni — że śmierć Johanny będzie zagubą i mojego życia, że z nią razem odbiorę zasłużoną karę, ale i ta myśl, straszliwa innym, mnie radością dojmuje; już mi świat obrzydł i życie obmierzło; nie potrafią sroższych wymyślić męczarni. Wtem nagle zatrzymawszy się Gonda przy ścianie, żadnego wejścia nie mającej: — Teraz działajmy! — zawołał i pchnął gwóźdź silnie; odskoczyły małe drzwiczki, schody się ukazały, a [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|