,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski MOTYL Przed laty dziesiątkiem, kiedym się częściej z domu ruszał i więcej po bożym jeździł świecie, często mi przypadała droga przez wieś jedną, której dziedzicowi szczerze nieraz zazdrościłem w głębi serca. Śliczna bo też to była wioska, wybranym tylko od losu podobne się trafiają! Na pograniczu Wołynia i Podola, wśród najżyźniejszego kraju, gdzie nigdy chleba powszedniego nie braknie ani panu, ani włości, odznaczała się uroczym położeniem i tak wdzięczną fizjognomią, jakiej mi się drugi raz widzieć nie trafiło. Dwór prześlicznym otoczony ogrodem, przez który przebiegała kilka razy skręcona rzeczułka, stał sobie na wzgóreczku i bielił się wśród drzew, które wieki pielęgnowały na pociechę dziedzicowi. Dokoła w amfiteatr kraj taki chyba na obrazie zobaczysz, uśmiechnięty, wesoły, zielony, na wzgórkach tu gaik ciemnieje, tam świeci kościółek, to się doliną srebrzy rzeczułka, to dworek w drzew wianku sinymi dymy się zdradza. Gdzieś rzucił okiem, coraz inaczej, coraz piękniej, a wszystko razem całość składało wdzięczną i cudną. Wioska też czysta, szeroko pobudowana, otoczona sadami, zamożna aż miło, że się z niej, wyjechawszy, podróżnemu nawet wyjeżdżać nie chce. Jeszcze i to miał szczęście ten dziedzic, którego nazwiska nie wiedząc, z góry miałem za jednego z najszczęśłiwych ludzi, że dwór jego czy pałacyk nie był świeżą i wytworną tylko bez wspomnień i przeszłości budową.. Miejsce było historyczne, dwór przerobiony nieco ze starego zamczyska, a śliczna krągła wieżyca dotąd do boku jego była przyparta. Wokoło, jak ptaszęta, latały tradycje wiekowe, powieści, pieśni, legendy, bo i okolica usiana była mogiłami, wałami, tajemniczymi uroczyskami. W samym ogrodzie zieleniały stare wały, stał kurhan spiczasty na wyniosłości, były lochy zaklęte, a co dzień niemal, jak mi ludzie mówili, odkopywano tysiące najciekawszych zabytków! A! To był ideał dla mnie przy zamożności włościan, przy dobrym bycie, to mieszkanie otoczone pamiątkami, posypane popiołem przeszłości, z malowniczą i uroczą fizjognomią! Wzdychałem jadąc i mówiłem sobie: — Mój Boże, czemuś mi też nie dał co podobnego? — Jakbym to ja te mury, te mogilniki i ten kątek ukochał i ocenił! — Tak — odpowiedział głos wewnętrzny — i potem by ci się nie chciało umierać, bobyś zanadto przywiązał się do życia! — Może to prawda! — mówiłem w głębi. — I może to dobrze, że mi Bóg nie dał mieszkać w takim ziemskim raju! A przecież ile mi razy w bliskości przejeżdżać wypadło, zawszem nakręcał drogę tak, aby przez tę wioskę choć przejechać, choć zobaczyć ten mój ideał sadyby! Bo zważcie, jak ideałem nie mam jej nazywać, kiedy nawet los ją umieścił choć niedaleko gościńca, o kilka mil od miasta powiatowego i innych kłopoty rodzących miasteczek, a tak ją obwarował granicami naturalnymi, że ani procesu o kopce mieć nie mogła, ani nawet szkód, jakie inne wsie ponoszą od sąsiadów. Słowem było to coś nadzwyczaj wybornego i pięknego, aż do nieszczęsnej pobudzającego zazdrości. Za nią mnie pewnie też Pan Bóg pokarał, bom razu jednego w samej wsi na gładkiej drodze, w pilnym jadąc interesie, oś złamał. Oś była żelazna, a w tym ideale wioski brakło niestety kowala; musiałem się więc zawrócić pieszo do karczmy, by posłać o milę do kuźni, którą mi z góry w sinej dali pokazano. Rozmyślałem właśnie nad szczególnym przeznaczeniem, które chciało, bym tu, a nie gdzie indziej odsiadywał rekolekcje, i szedłem powolnie ku gospodzie, gdy mnie ktoś grzecznym: „dobry wieczór!" — powitał. Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą mężczyznę lat około czterdzieści mającego, w pełni sił i zdrowia, z lekka opalonego, z uśmiechem na ustach, wejrzeniem łagodnym i wyrazem dobroci na twarzy wyrytym. Na pierwszy rzut oka poznałem w nim członka tej rodziny ludzi, którym nic nie braknie do powodzenia, nawet zupełnego przeświadczenia o swej wyższości, znaczeniu, talentach i nieskończonych przymiotach. Zadowolenie opromieniało jego łysawe czoło, wyjaśniało oczy niebieskie, otwierało usta rumiane do przyjaznego uśmiechu. Miernie otyły nieznajomy mój pulchniutki był, różowy, miłego oblicza i wielce grzecznego widać obejścia, bo nie kończąc na ukłonie, przybliżył się do mnie z ofiarą pomocy, jakiej bym mógł żądać. Po twarzy dyszącej szczęściem, domyśliłem się, w nim dziedzica, bo takim, takusieńkim go sobie właśnie wyobrażałem! — Serdecznie panu dziękuję — rzekłem, oddając grzecznością za grzeczność — ale mi nic już nie potrzeba, posłałem ludzi z przewodnikiem do kowala, spodziewam się, że poprawka około osi nie zabawi długo! — Zawsze godzin kilka — rzekł nieznajomy — a co przez ten czas robić w nudnej karczmie zamkniętej między czterema ścianami? Staropolskie nasze zwyczaje gościnności upoważniają mnie prosić pana do dworu. Tu mi się zaprezentował, jako gospodarz, ja mu wzajemnie, a żeśmy zaraz po nazwiskach poszedłszy, dopytali się jakichś familijnych stosunków nawet — bo któż u nas nie koligat! — musiałem przyjąć zaproszenie do dworu. Szczęściem gospodarz był sam jeden, żona w dalekiej podróży i mój surdut letni uszedł na te niespodziane odwiedziny. Poszliśmy więc powoli, z sobą rozmawiając, do dworu. Zaraz na wstępie uderzyły mnie przy pierwszych wrotach prześliczne kwiatów klomby, krzewy egzotyczne pielęgnowane starannie i mnóstwo drzewek i roślinek, przy których stojące na straży numery zwiastowały upodobanie w botanice lub ogrodnictwie. — Zapewne to zajęcie pani dobrodziejki — rzekłem wskazując na kwiaty. — Tak, żona moja dosyć je lubi, ale... ale, to raczej moje niż jej wychowańcy, jestem bowiem zapalonym miłośnikiem ogrodu i flory. I dowiódł tego więcej jeszcze uczynkiem niż słowy mój towarzysz, bo spostrzegłszy robaczka na gałązce jakiejś krzewiny rzucił się ku niemu, prawie zapominając o mnie. — Za pozwoleniem — rzekł — że kwiaty potrzebują ciągłego oka, baczności, pielęgnowań nieustannych, a naszym ludziom niepodobna wlać zamiłowania ich... Pracują z musu, niechętnie, bez przejęcia się, bez namaszczenia, bez zapału! To mówiąc gorąco się rzucił ku krzaczkowi i począł żwawo liszki z niego opędzać. — Otóż po pączkach — zawołał — pierwsze, największych nadziei, najsilniejsze, najpiękniejsze, z których się chciałem dochować nasienia, przepadły. Znowu rok stracony! Ani jednego, ani jednego, to prawdziwe nieszczęście! Postaliśmy chwilkę, nim przyszedł ogrodnik, nim mu gospodarz mój wyłożył traktat cały o wygubianiu owadów, teorie francuskie, praktykę niemiecką, doświadczenie angielskie i sposoby domowe, nareszcie posunęliśmy się parę kroków dalej. Ale na drodze pełno było kwiatów, musieliśmy się znów przy nich zatrzymać. Amfitrion z największą uprzejmością pokazywał mi skarby swoje, a były to rzeczywiście cudne i u nas prawie nie znane dzieci Flory, tak bujno na tej podolskiej niwie, pod niebem naszym wyrosłe, jakby za rodzinnymi ziemią i niebem nie tęskniły. Nieznacznie przechodziliśmy od prześlicznych portulaków, do nie widzianych dalii, do całej kolekcji floksów różnego wzrostu, laków wielkich i karłowatych, maków, aster itd. itd. O każdej roślince była jakaś historia ciekawa, każdy kwiat miał swoją kronikę, każdy krzew swe dzieje, każda trawka imię, nazwisko i przymioty niedojrzane oku profana. Chociaż mnie to dosyć bawiło, bo kwiaty lubię, przypiekające wszakże słońce, znużenie podróżne, a i głód po trosze, zwracały oczy moje ku pięknemu domowi, od którego jeszcześmy byli daleko, a rachując grzędy, mimo których przechodzić było potrzeba i komentarze, jakie wywołać mogły, przewidywałem, że nie staniemy w ganku chyba ku wieczorowi. A że przy tych drzwiach wchodowych wyglądała oranżeria i cała ulica pięknych drzew z niej wyniesionych, niepodobna było, nie zachwyciwszy nocy, tego wszystkiego obejrzeć. Tymczasem szliśmy noga za nogą, od klombu do klombu, to barwy, to zapach, to kształty podziwiając, a pan domu coraz się jeszcze rozżarzał tą rewią wychowańców i w końcu już mnie pod rękę schwyciwszy, rozśmiał się, wołając: — Obejdziemy ogród cały! — Najchętniej — odpowiedziałem z uśmiechem, myśląc jednak w duchu, że ledwie trzeciego dnia staniemy w domu. Poszliśmy; a tuż przepyszny klomb lupinusów zaraz nas uwięził. Obejrzeliśmy wszystkie, począwszy od różowych do grandiflorów, musiałem admirować trwałego, który bujał prawda wspaniale, i bylibyśmy zakręcili się w uliczkę, gdyby nie zbiór nieśmiertelników. Zdziwić się musiałem ich ogromowi, elychrysom najrozmaitszym, gomphrenom, athanasiom, amaranthusom; ale jeszcześmy nie skończyli ich przeglądu, gdy gospodarz ujrzawszy trejbhauz , popędził ze mną ku niemu. — Tu — zawołał — ujrzysz pan to, czego u nas nie ma nigdzie w kraju jeszcze, unikaty! nowe odmiany, rośliny bez ceny! Proszę z sobą! Przekonasz się, że nie przesadzam. Niestety! nie przesadzał w istocie, bo samych kaktusów cała armia we drzwiach nas kolcami najeżonymi spotkała — flagelliformis, tetragonus, hexagonus, cilindricus, stały w porządku, chwaląc się dziwacznoś-cią swoich kształtów i poczwarnością stanowiącą całą rośliny tej piękność. Mamillarie, opuntie, gloxinie, hibiscusy, phoenixy, heliotropy, muzy, aloesy, musieliśmy obejść z końca na koniec, a od samych nazwisk aż mi się w głowie zawracać poczynało. — Gdybym był wiedział — rzekłem sobie w duchu — że pod słodziuchną powierzchownością kryje się taki zdrajca, wolałbym w pustej karczmie pozostać. Teraz cofnąć się za późno. Z trejbhauzu poszliśmyznowu na grzędy, do szkółek, do drzew, krzewów, na trawniki sposobem angielskim utrzymane i ledwie po trzech godzinach wykładu botaniki i hortykultury, ujrzałem znowu dwór i krągłą przy nim wieżycę. — Ha — pomyślałem — przed wieczorem zajdziemy może, jeśli nas ulica drzew wazonowych i oranżeria nie zatrzymają. Zatrzymały, bo wszystko to było jakąś osobliwością; liść, kwiat lub owoc musiał być cudem, a niczego się nie godziło pominąć. Zdziwił się gospodarz, usłyszawszy bijącą na zegarze w wieży umieszczonym godzinę czwartą i rzuciwszy wreszcie nie przerwany dotąd kurs, szybko powiódł mnie do dworu. — Jak nam ten czas przeleciał! — rzekł śmiejąc się dobrodusznie. — Aniśmy się opatrzyli, jak czwarta wybiła. Ależ to czas jeść! W domu było czyściuchno, wytwornie, miło, ale i tu z kwiatami lub gospodarstwem botanicznym rozminąć się niepodobna. Na półkach, żardynierkach, stolikach, zieleniły się i pstrzyły bukiety, wazony, klomby całe; zapach od nich napełniał aż do przesytu powietrze, a datury i tuberozy nie dawały odetchnąć. Wszędzie pełno było ksiąg o przedmiocie ulubionym gospodarzowi, począwszy od Almanachu dobrego ogrodnika, do Ogrodów Strumiłły i Listów AL Karr. Nasiona schły na najwytworniejszych sprzętach nawet. Rozmowa i w czasie obiadu, któryśmy we dwóch tylko jedli, nie przestała krążyć w kole roślinnym, a gdyśmy wstali od stołu, zmierzchać powoli poczęło. Dano mi znać, że powóz był naprawiony, chciałem jechać, ale uprzejmy gospodarz nie myślał mnie puścić i zmusił nocować. Przesycony kwiatami, z ogromnym bukietem i gwałtem przywiązanymi na przedzie dwoma wazonikami białego cyklamenu, wyruszyłem nazajutrz rano w dalszą drogę. Nie mając nic pilniejszego przed sobą, myślałem o nowym moim znajomym i przyznając mu najmilszy charakter, gościnność rzadką, umysł ukształcony wielce, nie mogłem się wstrzymać, by mu nie dać nazwiska monomana , na które zasługiwał. A któż z nas nie monoman po trosze? Znam takich, co i przed Żydem przyjeżdżającym kupować pszenicę popisują się ze swoim ulubionym przedmiotem, sam nie jestem wolny od tej wady, jeśli to wadą nazwać się godzi, jakżem nie miał kwiatomanii panu Jerzemu wybaczyć? Śmiałem się z niego trochę, alem sobie też mówił po cichu, że takie niewinne szały najwięcej dają życiu szczęścia i chwil czystej rozkoszy. Proszę sobie wyobrazić rozkwitły kwiat barwy lub kształtu nowego? nową z daleka sprowadzoną roślinę! ziarnko dojrzałego nasionka zebrane po długich truciach, ile to w tym wszystkim uciech, radości, a dla ludzi śmiechu! Ale ba! Śmiejemy się wszyscy, choć wszyscy szalejem, sobieśmy tylko nieśmieszni. Bukiet zwiądł, cyklameny stanęły na oknie, a jam wkrótce o panu Jerzym zapomniał. W parę lat potem wypadło mi jechać znowu przez tę prześliczną wioskę, alem sobie tak rozrachował popasy i noclegi, żeby tylko przez nią nie zastanawiając się przejechać, bom chwili do stracenia nie miał. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi! Jadę, jadę, zamyśliłem się w sobie, wtem: — stój, dobry dzień! — budzi mnie z marzenia. Podnoszę głowę, nieoszacowany pan Jerzy ze swą rozpromienioną twarzą i uśmiechem przede mną. — Jak to? Mijasz pan mnie, nie wstępując, a bodajże ci oś pękła! — Na Boga, nigdy bym tej niegrzeczności nie popełnił, ale się tak śpieszę. — Ależ godzinę mi darować i obiadek zjeść prawdziwie można! I musisz pan, musisz! — dodał gorąco. — Mojej żony nie ma, przebierać się nie potrzeba, zawracaj do dworu. — Zmiłuj się, pan dobrodziej, interes. — Nic. nie pomoże! Nic nie pomoże! — zawracaj do dworu! Postrzegłszy, że się nie wykręcę, pomyślałem w duchu: — Poczekajże, słuchałem raz pierwszy cierpliwie i uważnie wykładu, temum to winien drugie zaproszenie, ale nic z tego nie będzie. Trzeci raz pan pewnie mnie nie zawrócisz do siebie. Wysiadłem więc i poszliśmy pieszo, bo ranek był piękny, a gdyśmy się zbliżyli do wrót, aż mnie dreszcze przeszły, pomyślałem o nomenklaturze nowych dalii, które z powodu bałamuctwa tej rośliny tak obficie się wyradzają... Wchodzę. Dalii prawie nie widać, na grzędach kwiaty nie pielęgnowane, opuszczone, nowości żadnych, ogród jak wszędzie, a mój gospodarz ani poczyna o swoim. — Co to jest? — pomyślałem — musiało go chyba spotkać jakie nieszczęście! Spytać już nie śmiałem, ale mu się twarz śmiała jak za dobrych czasów lupinusów i floksów. Nieszczęśliwe lupinusy kwitły teraz zapomniane, w kącie i na łasce ogrodnika. Spostrzegł pan Jerzy, że się dziwię i szukam oczyma czegoś, uśmiechnął się i biorąc pod rękę pośpieszył ze mną ku domowi. — Coś piękniejszego teraz panu pokażę — rzekł — niżeli przeszłym razem — nie straciłem zamiłowania w kwiatach, alem się spostrzegł, że mnie to rujnowało! Musiałem się z bólem serca wyrzec ogrodu. — Czyż podobna? — zawołałem. — Tak jest, zbieram Elzewiry. Spojrzałem mu w oczy. — Nade wszystko — dodał serio — z szerokimi brzegami i nie obcięte! Ale to rzecz tak rzadka! tak na nieszczęście za granicą pokupna i do wysokich cen podniesiona! — Elzewiry! Elzewiry! — powtarzałem po cichu, słuchając go i nie mogąc się wydziwić nagłej zmianie upodobania; on ciągnął dalej: — Jestem pewien, że nikt w kraju nie będzie miał tak pięknego zbioru wydań elzewirskich jak ja... nie ma sprzedaży, licytacji, nie ma księgarni za granicą, z której by mi coś nie przybyło. Śpiesznieśmy teraz dzięki Elzewirom przybyli do dworu, gdzie wielkie zaszły zmiany; zamiast bukietów pełno było wszędzie katalogów, notatek, a Manuel Bruneta z mnogimi zakładkami leżał u gospodarza na stoliku widocznie, jako przedmiot nieustannych studiów jego. Kolekcja już się poczynała układać w przepysznej palisandrowej szafie na klucz zamkniętej, którą otworzono zaraz dla mnie, a że mam bibliomanii trochę, bawiliśmy się Elzewirami daleko lepiej niż kwiatami przeszłym razem. Niektóre egzemplarze nie obcięte z szerokimi brzegami na wagę złota płacone, oprawne przez Thouveni-na w Paryżu, pieścił gospodarz jak dzieci ukochane, a tak się nimi cieszył, radował, unosił, żem mu jeszcze raz pozazdrościł szczęścia, które potrafił kupić Elzewirami. . Zwróciły szczególniej ciekawość moją Republiki Elzewirów, śliczny miniaturowy zbiorek opisu różnych krajów, między którymi kilkakroć i Polonia się znajduje. Anim się postrzegł, jak zmierzchło na oględzinach, a uprzejmy mój gospodarz ani mnie puścił od noclegu. Cały wieczór bibliomanowalismy z nim zapalczywie, a że zawsze milej mi, gdy widzę, że kto swoje, nie cudze zbiera i studiuje, poddałem panu Jerzemu myśl zbierania Forsterów , jak za granicą zbierają Elzewirów, bo co się tyczy piękności wydań i zalet powierzchownych, księgi tego gdańskiego bibliopoli z Elzewirami w parze iść mogą. Nazajutrz rano odjeżdżając przede dniem, cieszyłem się, że kiedyś znowu przejeżdżając, zobaczę tu może komplet Forsterów, między którymi i ważne dla dziejów naszych są dzieła. Ale niestety, pan Jerzy był wielki bałamut! Wszystko gorąco ukochać umiał, namiętnie, cóż kiedy za [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|