, Józef Ignacy Kraszewski - Matka królów, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
MATKA KRÓLÓW
Tom Pierwszy
I
W roku 1421 zamek wileński dolny i górny, samo miasto i okolica wcale inaczej stawiły się
oku podróżnego niż przed laty kilkudziesięciu, nim krzyż zapanował nad tą stolicą, a Litwa
połączyła się z Polską. Z ramienia Jagiełły siedział teraz Witold na Wilnie, lecz on raczej panował
w Polsce i jej królowi niż Jagiełło jemu.
Siła ducha i przewaga były po stronie syna Kiejstutowego... Starzejący król bawił się
zawsze namiętnie myślistwem, lubił długo siedząc za stołem lub wylęgając się na łożu słuchać
wesołych rozmów swojego dworu, który po monarszemu obdarzał, ale rządy go nudziły. Chętnie
uciekał w lasy, aby się od ich ciężaru uwolnić i zdać je na senatorów świeckich i duchownych.
Miał się też kim wyręczać. W Wilnie i na Litwie zastępował go Witold, w Polsce Leliwy i
Topory, spośrodka których występował już chcący władzę ująć w silne dłonie, przodujący rozumem
i charakterem Zbyszek z Oleśnicy, ten który pod Grunwaldem w rycerskiej zbroi stał jeszcze przy
Jagiełłę i broniąc go od napaści Dypolda Kykieryca pierwszy zadał mu cios śmiertelny.
Szybko potem z tego nadwornego pisarza Zbyszka urósł Zbigniew wielki, jeden z tych
mężów, co się rodzą do panowania i kierowania ludźmi. Czekała nań już krakowska infuła. W ciągu
następnych lat panowania Jagiełłowego między
Witoldem a Zbigniewem rozegrywa się dziejowy dramat połączonej z Litwą Polski.
W potężnej prawicy litewskiego księcia, jak wszystko, tak i Wilno urosło, obwarowało się,
przyozdobiło prędko.
W miejscu starej świątyni pogańskiej stał kościół katedralny, wieżyca nieforemna
Światoroha za dzwonnicę mu służyła. Kilka krzyżów ponad świątyniami chrześcijańskimi wznosiły
się tu i ówdzie wśród poziomych dachów domostw drewnianych.
Oba zamki wzmocnione mogły się teraz skutecznie opierać napaści krzyżowych rycerzy, ale
potęga ich złamana była i lękać się tu nie potrzebowano nowego oblężenia.
Zamek górny, opatrzony lepiej, przedstawiał się jeszcze mniej więcej podobną
nieforemnych dość murów gromadą, jak przed laty. Dolny się znacznie odmienił.
Ściany i baszty, które go otaczały, już nie prości murarze, nieświadomi swej sztuki, z
dzikich kamieni, ale mistrze budowniczy z Niemiec i Polski sprowadzeni przerobili i upiększyli
czerwonymi wysadzając cegłami, na wzór grodów krzyżackich.
Tak samo jak dokoła miasta, grube mury w pewnych odstępach jeżyły się niższymi i
wyższymi wieżami i basztami. Warowne bramy broniły wyskoki, z których przystępu do nich mógł
oblężony nie dopuścić. Kopane rowy głębokie zbliżyć się do nich nie dawały.
Poza okólnymi mury miasta rozlegały się przedmieścia w ogrodach, zasiane uboższymi
chatami. W pośrodku miało już Wilno powyznaczane ulice, rynki, targowiska, przy których szybko
wznosiły się budowle z cegły i kamienia.
Przeważały jeszcze domostwa drewniane, ale i te już, na wzór polski, powiększać się i do
góry dźwigać zaczęły.
Na zamku Witoldowskim widać było ład i zamożność a surowe rządy tego człowieka, co
czas miał na wszystko, wglądał sam w rzecz każdą i nie dopuszczał samowoli niczyjej.
Przy nim też nie widzimy nikogo, co by śmiał i pokusił się wyręczać go i zastępować. Nie
rządzi tu ani duchowny, ni świecki ulubieniec, nie ma wpływu żona, nie wyzwalają się słudzy.
Witold wyręcza się małymi urzędnikami, którzy sami przez się nic nie mogą.
Zamek nie odznaczał się teraz powierzchownością zbyt wytworną, oczy "porywającą, ale
rozmiary jego, krzepkie mury, gęste straże, w milczeniu i karności trzymana służba i załoga
oznajmywały, że tu stolicę swą miał potężny pan, przed którym drżeli i szanować go musieli
wszyscy.
Nie było prawie dnia, którego by jakieś poselstwo nie zawitało na zamek dolny, gdzie książę
ciągle przebywał. Górny służył za zbrojownię, skarbiec i więzienie.
Szeroko rozpościerały się gmachy książęce, mieszkania urzędników, dworu, czeladzi,
łaźnie, piekarnie, izby dla dworskich rękodzielników i stajnie, na których zawsze kilkaset koni
pogotowiu stało.
Za zamkiem ku rzece, kędy dawniej zapewne las być musiał, bo ten otaczał miasto za
Olgierdowych lat, za Giedyminowych, stały jeszcze drzewa stare i zarośla, stanowiące rodzaj
ogrodu, w którym czasu letniej spieki schronić się było można.
Zwykle tu starsi urzędnicy dworu, niekiedy kobiety przy boku wielkiej księżnej zostające
przechodziły się w różnych dnia porach, nazbyt od zamku nie oddalając, bo u Witolda wszyscy i
zawsze na zawołanie być musieli.
Właśnie jednego pięknego, ciepłego, jesiennego poranku pod rozłożystymi drzewami w
zamku zabawiała się zbiegła z teremów księżnej Julianny, drugiej żony Witoldowej, gromadka
kobiet, w większej części młodych, której dziewczę nadzwyczajnej piękności, wysmukłe,
czarnobrewe, z oczyma młodością gorejącymi, tryskającymi życiem, przodowało.
Śmieszki i urywane piosenki słychać było pod drzewami, ale męski dwór księcia zbliżać się
nie śmiał tam, gdzie same były niewiasty, które Julianna surowo trzymała, poglądał tylko chciwie je
ścigając oczyma.
Wpośród tego wesołego dziewcząt i starszych pań grona, rozmaicie poubieranych, na ruski,
polski i niemiecki sposób, postawą, wdziękiem i śmiałym a rozkazującym obejściem się rej wiodła,
w pełni wiosennego rozkwitu, wesoła, hałaśliwa, roztrzpiotana czarnobrewa. Wszystko szło za nią i
jej słuchało.
Ubiór dziewczęcia powszedni zbyt wykwintny nie był. choć na chęci ustrojenia się nie
zbywało zalotnemu wyrostkowi. Można było z niego sądzić, że więcej pragnęła się ustroić, niż
mogła. A to, co miała na sobie, zręcznie dobranym było, aby pokryć, co zbywało.
Cały orszak wiodła przodując mu, podskakując, białymi rękami wskazując na drzewa,
ciesząc się już zabawie, do której ciągnęła je za sobą.
Nawykła była snadź prowadzić swe towarzyszki i rozkazywać im, bo na skinienie jej
wszystkie rzucały się posłuszne.
Pod drzewami, na grubych ich gałęziach, widać było zawieszoną prostą, z mocnych nici w
sznury skręconych, z deską na nich przywiązaną huśtawkę.
Ku niej, biegiem, który do pląsów był podobnym, niekiedy w kółko się obracając i śmiejąc,
dążyła śliczna czarnobrewa, a biegnąc nie dawała zamknąć się ustom, i każde jej słowo chórem
wesołym odzywało się między towarzyszkami.
Sukienka zielona bramowana złotem, ale dobrze wytarta, białe rąbki, na czole przepaska,
naszyjnik cienki z wiszącymi na piersiach kółkami, tak umiała nieść na sobie, jak by ją klejnoty
okrywały... Na maleńkich bosych nóżkach miała trzewiczki jak suknia zielone, lecz od używania
spłowiałe.
Zbliżywszy się do huśtawki dziewczę raźnie na nią skoczyło, pochwyciło dwa grube sznury,
na których wisiała, i śmiejąc się wykrzyknęło:
— Hej! do roboty! hej! A rzucajcie mną wysoko, pod same obłoki! ponad drzewa, nad
wierzchołki... aż do gwiazd, pod niebiosa...
Starsza niewiasta, z twarzą bladą, przeciągniętą, z zagasłymi oczyma, uśmiechniona
łagodnie, ubrana ciemno, z krzyżem na szyi, tuż przy huśtawce stojąca, przerwała cicho!.
— Oh! kniahinko ty moja! Tobie się chce tak wysoko, a kto pod obłoki lata... spadać na
ziemię musi... Lepiej po niej chodzić spokojnie. Od huśtawki się głowa zawraca.
— Ja bo lubię, żeby mi się w głowie kręciło, wolę wir niż martwą ciszę. Hej! hej! huku,
wrzasku, biegu, lotu dusza pragnie, a tu taka w tych murach niewola!
I spozierając na zamek skrzywiło się wyraziście, jak by mu ją wyrzucało.
Dwie służebnice już z tyłu wzięły były sznury, którymi huśtawkę rozkołysać miały, ale
starsza, stojąca przy niej, wstrzymywała. Rozmowa była nie skończona. Księżniczka też już nie
nagliła.
— Oj ty
,
ty ptaszku, co ci skrzydła urosły — mówiła dalej stara. — Latałoby ci się, latało,
aż gdzieś sokołowi we szpony...
— Bodaj sokół pochwycił i rozdarł, lepiej niż tak gnić za krosnami a słuchać...
Tu przerwało nagle.
— Nie strachaj mnie, Femko, nie strachaj i nie wróż tak źle.
— Ja nie wróżę, bom nie wieszczbiarka, tylko przestrzegam — odpowiedziała smutnie
Femka.
Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała.
— O, ja bym bardzo chciała, żeby mi kto kiedy powróżył! — dodała czarnobrewa. —
Naprawdę, Femko. Nie umiesz ty? Jam taka mojej przyszłości niecierpliwa i ciekawa.
— Ona tylko Bogu wiadoma — odparła Femka — a przyjdzie aż nadto rychło... Co
przeznaczone, nie minie.
Wtem jedna z towarzyszek księżniczki zbliżyła
się do
huśtawki.
— Do wróżenia — odezwała się z minką poważną, w której się głęboka wiara malowała —
nie ma jak ta stara Mecha. Ona, co tylko której przepowiedziała, wszystko się ziściło.
— Mecha? a gdzież tej Mechy szukać? — westchnęło dziewczę. — Dałabym jej chętnie
podarek...
Spojrzała po sobie, pomyślała i uśmiechnęła się gorzko, może przypomniawszy, że niewiele
co dać mogła.
— Gdzie jej szukać? — wtrąciło żwawo dziewczę. — Mecha teraz zawsze siaduje pod
kościołem. Wszyscy na nią mówią, że poganka jest i że dlatego tylko od drzwi kościoła nie
odchodzi, bo tam dawniej ten ogień wieczny się palił, któremu ona posługiwała. Poganka nie
poganka, ona wszystko wie, czyta w wodzie, z twarzy, z ręki jakby z pisma klecha.
Księżniczce aż rumieńce wystąpiły na twarzyczkę.
— Zula, ty dziecko moje, pierścionek mieć będziesz ode mnie, tylko mi tu sprowadź Mechę.
Mnie się zdaje, że jak ona wyprorokuje, to i prędzej przyleci co nowego.
Femka jakoś przecząco głową kręciła.
— Czarownica! poganka! — szepnęła — jeszcze urok jaki rzuci.
— Ja się tam uroku nie boję, krzyżyk pobłogosławiony na piersiachnoszę, a tak bym tę
zaklętą przyszłość znać chciała...
— A jak w niej co złego siedzi? — spytała Femka.
— No, to będę czekać złego a odżegnywać! — dodało dziewczę uparte.
Towarzyszki jej szeptały pomiędzy sobą. Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała. Biegła
tak do niej, spragniona rozrywki, a teraz się już jej całkiem odechciało; myślała o czym innym! o
przyszłości!
Skoczyła z deski, na której się była tak wygodnie umieściła.
— No — zaśmiała się Femka głaszcząc ją po ramionach — a tak ci się chciało podlecieć w
obłoki?
— Po cóż lecieć, kiedy nie dolecę! — tęskno westchnęła dziewczyna — nogi przykute do
ziemi.
Femka odwróciła się.
— Ja bym już huśtawkę wolała niż wróżenie. Trzeba z niej korzystać, póki jest, bo kto wie,
czy długo będzie.
Wiecie, że nasz książę powiesić ją tu kazał, gdy u nas w odwiedzinach był król Jagiełło.
— Ach! Cóż? stary dziad huśtać się kazał? — parsknęła księżniczka.
— Ale nie! Tylko tak lubi patrzeć, gdy się dziewczęta i chłopcy wysoko huśtają. Siadywał
tu godzinami, mając z tego zabawę wielką. Oka z nich nie spuszczał stary. Książę Witold umyślnie
dla niego powiesić ją kazał, a teraz, gdy się go nie spodziewa, albo on, albo księżna odczepić każe,
aby nie było swywoli. Używajcie, póki jest.
Zamyślona księżniczka znowu wskoczyła na siedzenie, porwała za sznury, spojrzała na swe
służebne i pogrążona w dumach jakichś rzucać się w powietrze kazała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl