, Józef Ignacy Kraszewski - Macocha, Książka, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
MACOCHA
Powieść z XVIII wieku
TOM PIERWSZY
I
W kraju puszcz i moczarów, który się z wolna, w miarę wzrostu ludności wytrzebiał i
osuszał, nie dalej jak przed stu laty były jeszcze zakąty, oddzielone od gęściej zamieszkanych
okolic przestrzeniami tak znacznymi lasów i błot, że przystęp do nich nie w każdej porze roku
był możliwy, a często całkiem niepodobny. W tych zakątach położonych, jak mawiano, na
końcu świata życie też, odcięte od społeczeństwa, wiodło się zupełnie odrębnym obyczajem.
Musiano starczyć sobie, z podań i wrażeń tworzyć własną osnowę, a w braku podbudzających
z zewnątrz pobudek usypiać nieco i wlec się tak powoli za drugimi, iż często o cały wiek
zostawało się za nimi. Był to sen życia spokojny, jednostajny, bez pragnień przebudzenia,
zmiany i gorętszych wrażeń. Rodzili się częstokroć na tych wyspach stałego lądu, lasami jak
morzem oblanych, ludzie, którzy nigdy poza ich obrąb nie wyjrzeli, a o kilka mil odległe
osady znali zaledwie ze słuchu. Nie było potrzeb wyszukanych ani nawyknień do tego, czego
by sama okolica nie wydawała i sam jej mieszkaniec stworzyć nie mógł.
Z pewną obawą i nieufnością spoglądano tu na obcego człowieka, na strój
i
krój nowy, na
ruch pośpieszniejszy, na przybysza, który wkradłszy się w to zacisze, mógł tajemnice jego
podchwycić, wieść z nich wynieść na szerszy świat. Miejsca podobne, wśród puszcz, zwały
się nawet częstokroć ostrowami
,
niby wyspami oddzielnymi, które nie chciały się łączyć z
otoczeniem i stanowiły całość odrębną.
W dzisiejszym życiu ogólnym świata, opartym na zespoleniu sił wszystkich, na podziale
owoców myśli i pracy, trudno pojąć takie dobrowolne wyrzeczenie się wszystkiego, co
współka ludzka przynieść mogła; lecz przed wieki ludzkość też żyła inaczej. Gromadki
spoglądały na się zazdrośnie i wrogo, byt się opierał nie na przymierzu, lecz na walce i
zdobyczy.
Wszystko się zdobywać musiało, nie nabywać; poszachowany był pstro świat i wojować
musiał, bo błogosławieństwa pokoju i pracy jeszcze nie pojmował.
Takim zakątem na pograniczach Polesia były w wieku przeszłym Borowce. Na
ludniejszych wybrzeżach tego ogromnego leśnego ostrowu znano je z nazwiska tylko i
opowiadań, bo mało kto się tam zapuścił i zwiedził ową zapadlinę. Szedł lub jechał do
Borowiec tylko, kto musiał; jedna drożyna leśna przez moczary i gąszcze prowadziła do nich i
wyprowadzała.
W czasie gdy gromady na pół koczujące szukały bezpieczeństwa od napadów
nieprzyjaciela, od klęsk wojny, zabiegła tu snadź kupka ludzi strwożonych i osiedliła się
wśród puszcz, rada temu, że za sobą nie pozostawiła śladu. Stare horodyszcze, obwiedzione
wałem, świadczyło, że w przedhistorycznych czasach znaczna już musiała być tu osada.
Później może obyczaje najazdów tatarskich, zbiegowiska ze wsi sąsiednich, stojących na
szlakach, pomnożyły ludność jeszcze, stworzyło się coś na kształt miasteczka, stanęła
cerkiew, kościół i zamek. Wkoło ryneczku-targowicy postawiano domy z podcieniami na
słupach, starym kształtem przypominające ugaleriowane miasta włoskie, choć tym tylko, że
tam od słońca, a tu od słoty były ochroną przechodniom.
Borowce za pośrednictwem kilku przekupniów izraelskiego rodu, mających cały handel w
swym ręku, otrzymywały z zewnątrz to, czego potrzebowały; przez nich też wyprzedawały
się z tego, co im zbywało. Niewielu mieszkańców rolników, należących do wiosek, chciało
się narażać na dalsze podróże we własnych interesach; wszyscy woleli doma siedzieć, niż
gonić za zyskiem i ocierać się o nieznanych ludzi. Kilku zaledwie, których po zewnętrznych
cechach łatwo odróżnić było można, posługiwało kupczącym do wywozu tutejszych płodów;
reszta za żaden zarobek nie podjęłaby się podróży poza granice lasów borowieckich.
Spoglądano na tych, dotknięciem obcych pokalanych ludzi, nieomal jak na straconych i
cudzych, jak na nieszczęśliwe chciwości ofiary. A prawdę rzekłszy, ci, co Żydom furmanili,
byli też najwięksi pijacy i najrozpustniejsi ludzie.
Żaden prawie żywioł obcy nie pomieszał się ze starodawnym plemieniem borowiczan.
Żeniono się między swymi; proboszcza zastępował jaki krewniak, wcześnie tu na
wychowanie wzięty i przyswojony, a do tej pustyni nawykły; parochowie na synów
przelewali swe obowiązki; we dworze też, jeśli co przybyło nowego, to tak młodego, że się
łatwo i prędko dało wcielić w gromadkę. Służba spadała z ojca na syna; chaty i pola, suknie i
charaktery, sprzęty i obyczaje, nawet rysy i oblicza brały pokolenia w spadku. Mało też kto
by był mógł tu wyżyć, nie nawykły do uroczystej ciszy, spokoju, do tego marudnego życia,
które żywszego biegu nie znało. Utrzymywali tutejsi, że i zwierzęta domowe, konie, woły,
psy, owce, wszystko, co hodowano, inaczej tu niż za ostrowem wyglądało.
Ku północo-wschodowi niezmierne lasów tutejszych obszary przypierały do kilku
podobnych ostrowów, od wieków także zaludnionych, pokrewnych zwyczajami i żywotem,
od których w ostateczności zapożyczano się, jeśli potrzeba była konieczna rzemieślnika,
parobka, warsztatu. Były wprawdzie podania, iż borowiczanie krwawe niegdyś o lasy i łęgi
staczali boje z tymi sąsiady, ale te od bardzo dawna ustały. Mieli ziemi do zbytku.
Kilka mogił na granicach, obłożonych gałęźmi suchymi, służących razem za kopce
graniczne, jedynymi były pomnikami tych bratnich zapasów. W tej atmosferze, nie zamąconej
żadnym obcym wyziewem, rosły jak dęby i sosny, podania i baśnie, które każde nowe
pokolenie przerabiało, ubierało i zwiększało ich rozmiary. Czepiały się one uroczysk, gajów,
strumieni, kamieni i jak bluszcze a powoje każdą obwijały ruinę.
Wyminąwszy miasteczko, które niczym się oprócz rozmiarów od wiosek nie różniło, ulica
wyszczerbiona ze starych bardzo drzew prowadziła ku horodyszczu i tak zwanemu zanikowi,
położonemu nad samym brzegiem rzeki, zielonymi otoczonej łęgami. Horodyszcze obrosłe
drzewy, na którym żadnych budowli od wieków nie było, wychodziło na błota ku rzece; bliżej
lądu stał późniejszy zamek, przytykający doń, z kamienia niegdyś zbudowany, zniszczony
potem czy spalony, szarą ruiną, dość jeszcze rozległą, opuszczoną, wyglądający na zielonym
tle drzew smutnie. Snadź przed jego upadkiem, podania bowiem wielce były różne,
wzniesiona została wspaniała piętrowa brama wjazdowa, obronna, panująca nad mostem
zwodzonym. Służyła ona niegdyś na pomieszczenie zbrojnej załogi i wojennych przyborów, a
potem, gdy zamek sam zniszczał, dziedzice przenieśli się do niej, poprawili ją nieco i dziś ona
dwór zastępowała.
Była to budowa nieforemna, dolepiana, przerabiana, popsuta zewnątrz, ale do potrzeb
życia zastosowana jako tako. Okute wrota ciężkie, które ją niegdyś zamykały, żelazne brony
spuszczane z dawna bezużyteczne, do ścian i murów przyrosłe, nie ruszały się już, rdzewiały i
gniły powoli. Na piętrze wsparte na belkach i kamiennych wyskokach balasy, z których na
nieprzyjaciela miotano kamienie i lano wrzątek, poopadały zupełnie, tak że z nich tylko
kościotrupa sterczał szczątek.
Grube mury, od podwórza jeszcze szkarpami popodpierane, rzadko gdzie dotąd
zarysowały się szparami, nie wpuściły ani traw, ani krzewów, co by je rozsadzić mogły,
trzymały się krzepko mimo sędziwego wieku. Okna miejscami błoniaste, w ołów oprawnymi,
małymi szybki świecące, inne już z szerszych tafli złożone, świadczyły, że wszystkie
mieszkania w bramie pozajmowane były. O kilkanaście kroków stojąca okrągła baszta, snadź
dawniej murem okólnym z zamkiem połączona i do niego należąca, teraz nawą przybudówką
się z bramą zrosła i jedną z nią stanowiła całość.
W obszernym podwórcu, ku ruinom zamczyska wiodącym, niedawno snadź zasadzony
krzewił się ogródek kwiatowy. Nie był on ani wykwintny, ani sztucznie przybrany, ale jego
pstre grzędki i uliczki piaskiem sypane ożywiały nieco te pustki. Niektóre klombiki
wybiegały aż na wał okryty rumowiskami dawnej kurtyny zburzonej, a ze starych fos
oschłych dobywające się zarośla łączyły się z nimi, podnosząc się z drugiej strony.
Od wieków utrzymywały się tu podania o niezmiernie rozległych pod zamkiem i
horodyszczem lochach i pieczarach podziemnych, których część dotąd była pod kluczem, a
reszta służyła za schronienie kunom i nietoperzom. Otwory ich, gdzieniegdzie widne przez
gałęzie ożyn, ciekawym chłopcom wiejskim służyły do rzucania kamyków i różnych
doświadczeń a zabawek. Kilka takich przełomów znajdowało się na zamku i w pobliżu niego,
a ziemia dokoła próżnią tętniała.
Pomimo ponurego i smutnego oblicza krajobraz otaczający nie pozbawiony był wdzięku.
Wprawdzie, jak sięgnęło oko, niezmierne ściany czarnych lasów jakby żelaznym obejmowały
go pasem, lecz wpośród nich szeroko też zielone rozpościerały się łęgi a wolno płynąca,
szeroka rzeka srebrzysta.
W dali gdzieniegdzie samotna sosna lub dąb prastary sterczał wystąpiwszy daleko przed
gąszcze i majestatycznie gałęźmi olbrzymimi malował się na czarnych lasu głębiach. Po
łęgach stały stogi jak strażnicy, dalej szarych łóz i wierzb pozaokrąglane kłęby jakby wał
leżały nad rzeką. Gdzieniegdzie pobożna ręka wzniosła wysoki krzyż, świadczący o
modlitwie i boleści, tajemniczy kurhan, zielonym kobiercem obrzucony, samotny, jak
zagadka przeszłych wieków, nie rozwiązana, świecił żółtym, oberwanym bokiem.
Oko, błądząc po lasu wybrzeżach, mogło w nich dojrzeć jakby zasieki poobalanych
drzew, ze sterczącymi konary białymi i zeschłymi, dalej łąk, które się wcisnęły we wnętrza
puszczy, i strumieni osłonionych bujnymi rośliny, zwieszającymi się u ich brzegów. Lecz
oprócz ogromnej osady Borowiec i kilku przysiółków z nią połączonych, a niewielu chat w
pobliżu rozsianych, w całej okolicy żadnego ludzkiego nie widać było mieszkania. Poza
wydartymi polami, na wzgórzach, ciągnęły się lasy, bory, puszcza całkiem bezludna. Jedna
szersza droga do niej wiodła, gdzieniegdzie ścieżyny ledwie znaczne i wydeptane przez,
leśników dróżki.
Cały ten obszar, który małe mógłby był stanowić państewko, gdyby ludność odpowiadała
ziemi, należał od lat tak wielu do jednej rodziny, iż pamięć ludzka nie sięgała czasów
zdobycia czy nabycia przez nią Borowiec. Najstarsze też dokumenta wspominały o Dobkach
z Borowiec. Losy tej rodziny, przykutej do pustkowia, były dość osobliwe, historia ciekawa i
zagadkowa; nie wszystkie wypadki jej Wiadome nawet miejscowym, a poza granicami dziwy
z nich sobie pleciono. Dobkowie trzymali się Borowiec przez kilka wieków ani zbogacając
się, ani zubożawszy, nie mogąc się rozrodzić, ale też nie wygasnąwszy, gdy tyle innych
rodów wymarło. Najczęściej syn tu jeden po ojcu zostawał i dziedziczył, rzadko ich dwu
bywało, nigdy nie dorośli razem. Córek niewiele wyszło z domu, majętność się też nie
podzieliła i o jednym tylko Dobku herbu Cholewa wiedziano, że się był wyniósł stąd, a osiadł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl