,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski LUBONIE Powieść z X wieku Panu BRONISŁAWOWI ZALESKIEMU w Paryżu Przypomnisz sobie może, kochany Bronisławie, rozmowę naszą o powieściach historycznych, którymi w roku przeszłym będąc w myślach zajęty, spowiadałem Ci się z trwogi i zapału, jaki one we mnie obudzały. Naówczas był to pomysł tylko jeszcze, który teraz, jak umiałem i mogę, przyprowadzam do skutku. Byłeś jednym z pierwszych, z którymi przejęty cały zadaniem tym — mówiłem; myśl sama zdała Ci się i dobrą, i ponętną, przyjmijże jeden z pierwszych jej owoców. Czasy, które się tu malują, szare okrywają mroki, wrócić im cokolwiek życia, starać się je z niemnogich skazówek i pomników odgadnąć, zaprawdę trudnym było. Nie pochlebiam sobie, abym to dokonał tak, jak to należało, alem uczynił pobożnym ku przeszłości sercem, jakem zdołał i umiał. Przyjm maluczką ofiarę, chętliwie i pobłażająco. Twój wierny J. I. Kraszewski Dnia 29 marca 1876 Drezno Tom pierwszy I Wieczór był skwarnego dnia letniego, słońce zachodzić miało za lasy. Co żyło, ukryte w cieniach i zaroślach, czekało, by powiał wiatr wieczorny, spadła rosa ożywcza i palące promienie dopiekać przestały. Milczało wszystko. Stada w zaroślach się chroniły, ludzie po lasach, rzadko ptak przeleciał w powietrzu, które ziało ogniem. Noc miała przynieść ochłodę i wypoczynek po dniu, który zwarzył rośliny i wyssał z ziemi ostatki wilgoci, po niedawnej pozostałe burzy. Tego dnia pod wieczór nawet nie zmniejszył się upał i na niebie chmurki żadnej widać nie było. Wypogodzone, rozpalone, bezbarwne, zwiastować się zdawało posuchę, bo tarcza słoneczna ponad lasami okryła się barwą krwi i purpurowa, bezpromienna, dziwna i straszna, z wolna kłoniła się ku czarnemu pasowi puszcz dalekich. W powietrzu unosiły się słupy muszek, podnoszące wysoko, wirujące obrotami jakimiś samowolnymi, jakby je powiew jaki, którego czuć nie było, to w górę, to na bok odnosił, to przyciskał ku ziemi. Chmurą leciały tak muszki skrzydlate, ponad łąki i pola, zdając się bawić i swawolić w rozpalonych ziemi wyziewach. Na polach cicho było i pusto. Wyschłe rzeczułki ciekły skryte głęboko, uciekając daleko od spieki, co je wypijała. Czasem w dali powiew, który nie dochodził tu i czuć się nie dawał, na piaszczystych rozłogach chwytał kurzu tumany i do góry je gdzieś unosił. Na Krasnejgórze nad Wartą, we dworze Luboniów, tak pusto było, jak wszędzie dnia tego, ludzie się od spieki gdzieś pochowali. I obyczajem starym wszystko stało otworem: dom, zagroda, wrota, nie strzegł nikt ich, bo się nikogo nie lękano. Dwór stary wznosił się na pagórku nad rzeką, lasem wysokim otoczony z jednej strony, z drugiej do poła i łąk przytykający. Jak wszystkie naówczas, była to budowa drewniana, ale rozległa i krzepko z bierwion ogromnych wzniesiona. Wysoki dach z dymnikami, okopcony i czarny, panował nad nią. Dokoła opasywało ją podsienie na słupach rzezanych. Podwórze było rozległe i czyste, budynki wkoło proste, ale nowe i schludne. Z rozmiarów dworu wnosić było można o wielkiej zamożności rodu, co tu zamieszkiwał; ze stajen i szop — o trzodach i gospodarstwie; z ładu około domu — o pilności pana. Już czas był, ażeby i ludzie, i bydło pod dach wracało. Choć upał się nie zmniejszał, słońce przynajmniej straciło siłą, patrzało groźno krwawym okiem, ale nie piekło. Koło dworu panował jeszcze spokój i cisza. Od strony lasu, w cieniu leżały psy-stróże, na chłodniejszej ziemi powyciągane i jak martwe. Dwór stał otworem. Drzwi i okna z poodsuwanymi okiennicami wpuszczały powietrze, lecz ono ziało jeszcze gorącem. Ognisko w świetlicy było wygasłe i zarzucone popiołem, komory na rozcież poodmykane, nikogo nigdzie, żywej duszy... W podwórku kilka kur chodziło, dziobiąc porozsypywane ziarna. Wszystkie izby domostwa przejść tak było można, nie znalazłszy nikogo. Na tyle tylko, od lasu, na ogromnym kamieniu, który leżał pod strzechą, siedziała bardzo stara niewiasta, zgarbiona wiekiem, z włosy siwymi, które spod chust się wysuwały, siedziała, i jakby na pół drzemiąc, przędła. Twarz jej opaloną, z pomarszczoną i posieczoną skórą, żółtą, pargaminową, mech starości pokrywał na policzkach i brodzie, oczu głęboko zapadłych dostrzec prawie nie było można spod nawisłych powiek i brwi zarosłych bujno. Trzymała kądziel, ciągnęła nić bezmyślnie, z wolna i zatopiona w dumach jakichś przędła nie przestając. Niekiedy palce przykładała do ust, aby je zwilżyć i nić ciągnęła znowu, cienką, równą, gładką, choć bezsilne palce opierać się pracy zdawały. Czasem wśród tego snucia zatrzymała się nagle, jakby jej sił nie stało, potem przypomniawszy sobie kądziel, z pośpiechem znowu do niej powracała. Ubogo ubrana była starucha, nie mając na sobie nic oprócz płótna, a na nogach lipowych kurpi nowych, które je opasywały. Zapaska wełniana była ciemnej barwy, na szyi nawet żadnego sznurka i ozdoby widać nie było. Niewiasta długie już lata na świecie przeżyć musiała, jednak trzymała się jeszcze i nasłuchiwanie najmniejszego szelestu przekonywało, że ucho miała czułe. Wśród ciszy psy, co nie opodal od staruszki leżały, popodnosiły głowy i jeden z nich, rozpatrując się niespokojnie, zamruczał, jakby drugim dawał hasło. Wnet i reszta pozrywała się na nogi, wietrzyć poczęły, lecz stały niepewne. Nic słychać i nic widać nie było. Pokładły się znowu, ale głowy podniesione czyhały na szelest najmniejszy. Stara też od kądzieli na swych towarzyszów oczy zwróciła, jakby ich pytała o niepokoju przyczynę. Ten, który pierwszy zamruczał, odzywał się jeszcze kiedy niekiedy, ale nie bardzo znać pewien siebie. I długo tak nic słychać nie było. Słońce czerwone stoczyło się za lasy, a wnet i mrok szybko nadchodzić zaczął. Na północnej niebios stronie blada pokazała się pierwsza gwiazda, ku zachodowi, jak złoty sierp, stał wąski księżyc na młodziku. W dali coś tętnieć się zdawało... Staruszka wstała, zabrała kądziel i ruszyła się powoli ku dworowi, a idąc, obyczajem starym, mruczała coś sama do siebie. Tuż i życie budzić się z zachodem zaczęło. W powietrzu przelatywały dźwięki, bydło i owce biegły z pola. Klaskały pastuchów batogi, ryczały krowy i rżały konie, coraz bliżej słychać je było. Starucha, stanąwszy u płota, wypatrywała je w dali i potrząsała głową, jakby panią była i gniewała się na niedbałe sługi. Wtem śmiechy i śpiewy tuż blisko doszły ucha staruszki i lice się jej poruszyło, głowa podniosła, oczy skierowały ku dworowi. Głosy to były niewieście, wesołe, młode. Uśmiechnęły się też mimo woli usta starej prządki i niespokojnie rozglądać zaczęła, wypatrując nadchodzących. Psy, które leżały spokojnie, skowycząc i podskakując się zerwały, jak by i ich uradowały te ludzkie głosy po długiej ciszy. A wtem z lasu ukazała się cała gromadka dziewcząt w bieli. Przodem szła najpiękniejsza, wysokiego wzrostu, smukła, ze śmiejącymi się oczyma, z ciemnym włosem w kosy zaplecionym, z podniesioną raźnie główką, na której, oprócz rucianego wianuszka, niosła całą wiązankę świeżych leśnych kwiatów, aż na ramiona spadających. W białej koszuli i zapaskach, ze sznurami bursztynów i krasnych kamyków na szyi, przepasana czerwonym pasem, którego końce u boku spadały, szła tak jak leśna panna, królując widocznie tym, co za nią biegły i w oczy jej patrzały. Przed sobą w spódniczce podwiniętej miała pełno uzbieranych ziół i różnej leśnej zdobyczy. Dziewczęta też idące za nią niosły kobiałki na plecach, koszyki w rękach, postrojone były w kwiaty jak ona, a lica im się wszystkim młodością śmiały i weselem. Szły ku dworowi i śpiewały. Ostatnia zwrotka piosenki skończyła się śmiechem, bo też i psy, łasząc się, ku dziewczętom przypadły. Z drugiej strony becząca i wrzawliwie odzywająca się cisnęła do wrót trzoda. Cisza przed chwilą wielka zmieniła się w gwar życia pełny. Starucha patrzyła na dziewczynę z uśmiechem, a ta ku niej dążyła, potrząsając uwieńczoną główką. — O, udałoż się w lesie, udało! — zawołała. — Całyśmy dzień prześpiewały w chłodzie, za grzybami chodząc i jagodami. Wszystkiego pełno, choć garściami garnąć. Posucha w cieniu nic nie zwarzyła. Ptaszki nam śpiewały, a my im... i dzionek, babusiu, zszedł jak błyskawica. — A jam tu go ledwie do końca doprzędła — rzekła złamanym, z zaschłego gardła, głosem stara. — A ojciec? — zapytało dziewczę. — Nie ma ojca? — Ojciec do knezia jechać musiał, ale na noc powróci z Poznania. Niewielka to droga, a nocować tam nie ma po co. Tylko go nie widać! Gdy tak gwarzyły i mówiąc się zwracały do dworu, dziewczęta z kobiałkami wyprzedzać ją zaczęły i śmiejąc się, a swawoląc, do drzwi pędzić. Z drugiej strony, od podwórza, szli przeciw nim zaglądając parobcy, którzy z pola powracali, lecz zoczywszy ich, całe to dziewcząt stadko pobiegło się ukryć po komorach i głosy tylko młode słychać było. Staruchę pro- wadziła z wolna dziewczyna, przymilając się do niej, a ta ją po twarzy ręką zmarszczoną gładziła. U studni, pośrodku podwórka, ruch był wielki i wiadrom nie dawano spoczynku, czerpiąc chłodną wodę czystą, napawając się nią z rozkoszą. Bydło tymczasem samo szło do swoich szop otwartych na spoczynek, a pastuszki i parobcy, około koryta stojąc, głośno śmieli się, tak jak to zwykło się wesoło rozkoszować, gdy pana w domu nie ma. Ale na drodze tętent się dał słyszeć i wielka ta wrzawa zaraz przycichła; psy biegły ku wrotom. Z dala na polu widać było jadący do dworu orszak cały, dosyć pokaźny, konnych i zbrojnych ludzi. Przodem na dobrym koniu jechał dorodny, niemłody już mężczyzna, pięknej postawy wojackiej, z ręką w bok, w krótkim płaszczu, a raczej sukni, zdjętej z rękawów dla gorąca i tylko na ramiona rzuconej. Miecz miał u pasa, nóż w pochwie za pasem, a u siedzenia na koniu młot wisiał, nabijany gwoźdźmi żółtymi i wyrabiany misternie, w skórzanej objęty pochewce. Za nim kilku młodych, jednako odzianych i zbrojnych dobrze, jechało. Wyglądali wszyscy, jakby z boju albo na bój się wybrali. Poznać było łatwo, że do domu dążyli i obcymi tu nie byli, konie ich rżały niespokojnie i oni oczy zwracali ku dworowi. Twarz jednak tego, co przodem jechał, nie rozjaśniła się na widok jego, poważny jechał i zamyślony. Parobcy z pola przybyli, postrzegłszy zbliżających się, podbiegli ku wrotom na ich przyjęcie. We drzwiach pod słupkami stało piękne dziewczę, tak jak z lasu przybyło, uśmiechając się, a starucha, rękę położywszy na jej ramieniu, drugą trzymając jeszcze swą kądziel, nie ruszyła się od jej boku. Z dala już przybywający witał swe niewiasty, a one jego. Matka to była i córka, bo żony nie miał dawno. Zsiadł tedy u progu gospodarz, konia zdając na parobka i pozdrowiwszy matkę, pogłaskawszy córkę, jak stał, do świetlicy poszedł. I one ciągnęły za nim. A gdy na ławie za stołem siadł, kołpak zdejmując i czoło ocierając, stara z komory kubełek pełny napoju wyniosła. — Pij, synu — rzekła — na upał to jedyne. — Kwas brzo- zowy najlepiej gasi pragnienie. Słońce nas też, jakby się gniewało, piekło cały dzień bez litości. I patrzały mu w oczy stara i młoda, jakby myśli jego zgadywać chciały. Siedział posępny. Badać go nie śmiała matka, dziewczę było odważniejsze. — Coś bo niewesoło od knezia Mieszka wracacie! — odezwała się. — Czyżby się co złego niosło? — Co tam ma być! — rzekł Luboń. — Nie ma nic. Mieszek wojny patrzy i tęskni, gdy jej nie ma. Doma mu nudno... Westchnął i popatrzył na córkę, która nie wiedzieć dlaczego pod tym wejrzeniem ojcowskim spłonęła. Zaciążył jej wianek leśny, zdjęła go ze skroni i poszła z nim do komory. Dopiero po odejściu jej starucha się do syna zbliżyła i w oczy mu badająco spojrzała. — Licho nadało — zamruczał po cichu. — Zawsze mu się nasza dziewka śni. Ma żon sześć, a bez siódmej ani żyć. Niechże jej szuka, kędy chce, bo ja mojej nie dam, to darmo. Pięścią o stół uderzył. Starucha w ręce plasnęła. — Jeszcze by też! — zawołała. — Jedyne oko w głowie kneziowi dać na zabawkę. A co jej po tym! Tam szczęścia nie zazna, gdzie ich tyle. Dziewczynę co rychlej trzeba komu dać, aby mu chętka odpadła. — Tak — dodał Luboń — matko droga! Gdyby ich u mnie dwie albo trzy było i synów ze dwu w dodatku, łatwo by dziewczynę zaswatać, ale ona u mnie córką i synem, a kto ją weźmie, ten mi dzieckiem być musi i następcą. Luboń ojcowizny nie spuści lada komu. Głową potrząsł. — Oj, syna, syna mi żal! — westchnął. — Serca sobie nie psuj — odezwała się baba, łzę ocierając rękawem. — Opłakaliśmy go i pogrzebli. — A, gdybym go ja martwego widział i na stosie — mówił Luboń — nie tyle by mnie serce bolało, jak myśleć, że on tam gdzieś niewolnikiem się obcym wysługuje z głową postrzyżoną, że Niemcowi wodę nosi i drwa rąbie. Zamilkli oboje; obojgu łzy się potoczyły, a słów nie stało. — Nieszczęsna to godzina ł dzień, kiedym ja go, dziecinę słabą, na nalegania i prośby z sobą na wyprawę wziął. Chciało mu się wojennej sprawy próbować zawczasu. Gdybyż padł od strzały, ale mi go sprzed oczów Niemcy chwycili. Jeszcze słyszę jego wołanie, jeszcze widzę go, ręce wyciągającego ku mnie, a jam ranny, odcinając się sam trzem, w pomoc mu nie mógł pospieszyć i znikł mi z oczów na zawsze! Ręką uderzył po stole i sparł się na niej Luboń, a stara go po głowie głaskać poczęła, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|