,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski KUNIGAS Powieść z podań litewskich Panu Michałowi Jezierskiemu w dowód szacunku i przyjaźni przesyła AUTOR I Obolei oboli seka. Teip senej Kałbama. Owoc idzie za jabłonią. Tak mówili starzy. W krzyżackim Marii-grodzie dzwoniono na wieczorne pacierze Głos niewielkiego dzwonka, cichy, smętny, leniwy jakiś, rozlegał się po zamkowych podwórzach, to podnosząc, to cichnąc, w miarą jak wiatr to go odpędzał gdzieś, to przybliżał. Kapliczka, której drzwi stały otworem, była jeszcze prawie pusta i niemal ciemna. Pora była późnej jesieni; mrok dnia mglistego okrywał budowy zamkowe. W tym półświetle, półcieniu przybierały one kształty fantastyczne; część ich nikła w ciemnościach i rozpływała się w mrokach; niektóre ściany występowały ostro, resztkami dnia oświetlone w połowie lub pozapalanymi lampami i pochodniami, które otaczał krąg jasności jakby dymem osnutej. Gdzieniegdzie wrota otwarte czarną zdawały się czeluścią; gdzie indziej zakratowane okno, już ogniem wnętrza zarumienione, na którego tle ciemne przesuwały się postacie, gorzało niby pożarem cichym i tym straszniejszym. Zamek cały ponury i posępny był jak więzienie. W milczeniu, smutnie, wolno, w podwórzach przesuwały się postacie rycerskie, czeladź w kusej odzieży, pachołki z ostrzyżonymi głowami. Ludzie ci, nawykli o jednej porze spełniać obowiązkowe czynności, bez słowa, bez znaku życia szli, jak kółka jakiegoś misternego przyrządu, gdzie ich prowadził rozkaz niemy. Ciszę tę straszną przerywało tylko kiedy niekiedy zawycie psa na uwięzi lub rżenie koni stajennych. Lecz i te stworzenia, jakby nawykłe do klasztornego milczenia, wprędce ucichały. W tej ciszy majestatycznej był jakiś uroczysty smutek a siła. którą ma każdy czyn, spełniony bez odgłosu, w spokoju, gdy się nań cała potęga ludzkiego ducha zdobywa. Wszelka wrzawa odejmuje dziełu człowieka to wrażenie mocy zwycięskiej, której oznaką jest niemota dobrowolna. Tu, oprócz mdłego głosu dzwonka, który powoływał na pacierze braci, nic więcej słychać nie było. Niekiedy wiatr jesienny przerzynał ciężkie powietrze, wilgocią przesiąkłe, i cisnąc się między wąskie ścian przesmyki urągał szyderskim głosem nakazanemu milczeniu. W kaplicy, przed której ołtarzem paliła się ze stropu zwieszona lampa słabo oświecająca ściany, okryte napisami i chorągwiami grobowymi — niewielu pobożniej szych rycerzy zeszło się leniwo na wieczorną modlitwę. Kapelan w kapie stał u stopni ołtarza i modlił się szybko, półgłosem, jakby z obowiązku, senny i roztargniony. Stojący w swych ławkach rzeźbionych starsi bracia, którzy więcej się ściągnęli dla przykładu i z powinności niż przez nabożeństwo, w modlitwie nie okazywali wielkiej gorliwości i zapału. Niektórzy z nich, ponachylani ku sobie, szeptali; inni, ze złożonymi na piersiach rękoma, zdawali się z rezygnacją znudzoną wyczekiwać końca. Jeden sparł się o stalle i zadumany, z zamkniętymi powiekami, drzemał czy usypiał. W mroku kaplicznej głębi trudno było rozpoznać tych, co się u drzwi zgromadzili, zwołani dzwonkiem, nie przywiązując wielkiego znaczenia do nabożeństwa. Światło lampy drgało fantastycznie na brązach i złoceniach obrazów, sprzętów i na fręzlach. Płomyk jej poruszany falą powietrzną skakał promykami jak żywa jakaś istota, sięgając dalej, rzucając się na boki, na przemiany odkrywając twarze i obrazy lub topiąc je w mroku. On tu był jedynym czymś, życiem i wolą obdarzonym. Wszystko zresztą spało, nieme i zdrętwiałe. W końcu ławy rzeźbionej, wśród tego posępnego szeregu płaszczów białych i sukni czarnych jedna tylko postać wybitniejsza zwracała na siebie oczy. Lampa właśnie rzuciła wiązkę światła na twarz jej, występującą wyraziście na tle mroków, które ją otaczały. Było to męskie oblicze człowieka, już życiem zahartowanego, z którego lata zrobiły brązową maskę, napiętnowaną rysy mnogimi, jakby hieroglifami , które przeszłość wypisała na niej — nieczytelnymi i tajemniczymi. Odkryte, wyniosłe czoło fałdowały grube marszczki, ciemnymi pasy przerzynając je na kilka części. Takież same fałdy głębokie zorały zejście się brwi czarnych, bujnych, rozrosłych, osłaniających parę oczu, ukrytych głęboko pod wystającą kością czołową, a świecących w oprawie kształtnej, która niegdyś piękność ich podnosić musiała. Dziś i tu marszczki się zbiegały, a poniżej nielitościwie krajały policzki i ust otoczenie. Wąsy i broda, ciemne jeszcze, już gdzieniegdzie srebrnymi włosy były posypane. Blask lampy, silne rzucając cienie, uwydatniał rysy tej twarzy jakby dłutem energicznym wykutej. Wyraz jej był posępny, surowy, dumny a spokojny jakąś siłą wewnętrzną. Zwykły strój zakonników-rycerzy leżał na szerokich ramionach i piersiach, w wielkich fałdach jak od niechcenia rzucony. Nie widać było najmniejszej tu staranności, a sukno nosiło na sobie ślady zużycia i zszarzania. Usta głęboko wpadłe nie poruszały się modlitwą, a z posępnego czoła zgadnąć było trudno, czy się modliła dusza. Oko to się zatrzymywało na przedmiotach obojętnych, bez myśli, to śledziło wszystkich w kaplicy zebranych, równie pobliższych współbraci, jak dalej skupionych u progu półbratów, czeladź służebną i knechtów. Przed okiem tym nic ujść nie mogło; biegło ono w ciemności, pewnym będąc, że je przeszyje, a odgadnie, co się w nich skrywa. Coś się kazało domyślać, iż ten świadek, lecz nie uczestnik modlitwy, wrażał wszystkim przytomnym pewną obawę i poszanowanie. Tak samo jak wzrok jego po ludziach, wejrzenie ludzi ukradkiem biegło ku niemu. Czeladź się instynktowo uchylała, słoniła za przymurki, aby nie być wystawioną na wzrok ten przeszywający i groźny. Na zastygłych licach zakonnika nie było oznaki najmniejszego wrażenia. Obok dumy, która pięknej tej twarzy rycerskiej zdawała się dziedzictwem krwi narzuconą, była i pokora mnisza przybrana z musu. Nie widać było, aby szczególne jakieś dostojeństwo i władza związane były z tym rycerza znaczeniem, jakie mu nadawało oblicze. W ławie braci stał on na najniższym miejscu, ostatni z brzegu. Patrzał stąd, śledził... Pacierze wieczorne zbliżały się do końca; mruczeniem głuchym odpowiadano ze stallów na głos kapelana. Przykląkł wreszcie, odwrócił się i zwolna, ze zwieszoną głową, ku zakrystii zmierzał. Naówczas poruszyli się wszyscy, zbudził się zakonnik drzemiący, czeladź od drzwi szybko się wysypała na podwórze. Pozostał chwilę na swym miejscu rycerz ów nieruchomy, głowę tylko zwróciwszy ku ołtarzowi. Ci, co go pomijali wysuwając się z kaplicy, nie pozdrawiali ani skinieniem głowy, przechodzili patrząc w inną stronę, jakby unikali jego wzroku z pewnym pośpiechem, niezręcznie ukrywanym. Żaden mu nie okazał uszanowania, choć widać było, że może wrażał obawę. Kaplica już prawie była pusta, gdy i on ze swego miejsca poruszył się nareszcie i ciężkim krokiem iść począł ku drzwiom, u których jeszcze kupka czeladzi się zatrzymała. Wśród niej stał, pytając o coś, brat szpitalnik, człowiek niemłody, siwy, ruchów żywych, mowy prędkiej, gorącego temperamentu. Płaszcz z ramion mu się osuwający nie po myśli dokuczał niecierpliwemu, który go poprawiał i szarpał na sobie. Wychodzący zakonnik zatrzymał się przy nim. Zobaczywszy go, knechty i służba natychmiast rozpierzchać się zaczęli. Z szerokiej piersi jego dobył się głos męski, stłumiony, lecz silny, wychodzący jakby z głębiny, i tak właściwego sobie dźwięku, żeby go wśród tysiąca innych można było rozróżnić. Jak cała postać, nakazywał poszanowanie, nie dopuszczał przeciwieństwa. Zwrócił się do szpitalnika, który oczy w niego wlepił niespokojne i błyszczące. — Co się z młodym Jerzym dzieje? — zapytał. — Chory, chory — odparł zapytany żywo, poruszając ramionami i nie bardzo rad tłumaczyć się szeroko. Pytający badał go wzrokiem. Byli już sami, bo czeladź się rozpierzchła. Szpitalnik poruszył się, jakby chciał odchodzić; zobaczywszy, że zakonnik stał w miejscu, niechętnie zatrzymać się musiał. Ten powtórzył zapytanie: — Chory? zawsze chory? Ruchem głowy potakującym odpowiedział tylko żywy szpitalnik. Namyślił się nieco. — Zawsze chory! tak! a ja nawet nie umiałbym powiedzieć, na co chory... Wiecie, bracie Bernardzie, dużo przeróżnych chorób widziałem w życiu, ale tej nie znam i na tę poradzić nic nie umiem. Chciał odejść, Bernard go za rękę powstrzymał. — Zaczekaj chwilkę — rzekł — wiem, że ci zawsze pilno; ale powiedzże, co mu jest? — Co mu jest? — z pewną niecierpliwością i półuśmiechem począł spytany — ale właśnie w tym trudność, że nie wiemy, co mu jest. Opowiedzieć trudno. Skutki choroby widzimy jasno, ale jej samej zrozumieć i pochwycić nie podobna. Chłopak wyniszczał nagle, wychudł, zżółkł, sposępniał, stracił ochotę do jadła... powiedziałbym, że i do życia. Godzinami siedzi jak osłupiały, z oczyma wlepionymi w ścianę lub w okno, w podłogę lub sufit. I dokończył nowym ramion poruszeniem. — Młodość potrzebuje ruchu i powietrza; sądzę, że wziąć by go może, na koń wsadziwszy, na jaką przyszłą wyprawę, na świeży świat, pomiędzy ludzi; zmienić życie, dać go gdzie na zamek do którego z komturów, trochę swobody... Szpitalnik, słuchając, głową potrząsał. — Możecie, czego chcecie, próbować — rzekł — bo ja już z mojej apteki, co tylko było do dania, wyczerpałem; nie sądzę, żeby się to na co przydało... Na koń siąść bodaj czy mu siły pozwolą. Dać go do jednego z tych gródków, w których dzień i noc czuwać potrzeba... to nie spoczynek... No, ja nie wiem — dokończył, zabierając się znowu odchodzić; ale Bernard jeszcze go raz za płaszcz przytrzymał. — Jak sądzicie? grozi jego życiu niebezpieczeństwo? — zapytał. — Gdyby starszym był — odparł zżymając się nieco zakon nik, któremu było pilno — prędzej by się dało zawyrokować, czy wyzdrowieje, czy zamrze... Z młodością, która ma siły wielkie i dziwactwa niespodziane, nigdy człowiek nie wie, czy ona zwycięży, czy od lada podmuchu wiatru, jak mało rozpalony knot lampy, zagaśnie. — A szkoda by było — zamruczał Bernard. — Chowaliśmy go od dziecka... no i rachowali nań. Brat szpitalnik, roztargniony, ledwie mógł ostatnie słowa dosłyszeć. — Bracie Bernardzie! — odezwał się, wybuchając jak zmuszony żywym temperamentem: — Wierzcie mi, stary jestem, widziałem wiele! Krwi nie przerobić w człowieku. Ma ona swe prawa. Hoduj, jak chcesz, ptaszę dzikie; ledwieś mu okna uchylił, a głosy swoich posłyszało — uleci. — Na to się mu podcinają skrzydła! — cicho zamruczał Bernard, do ucha szpitalnikowi dodając: — Miałżeby kto wydać mu i zdradzić tajemnicę? To być nie może! Ręce podniósł do góry z oburzeniem. — Któż by mógł? jakim sposobem? — przerwał szpitalnik. — Oprócz nas kilku, przysięgą do milczenia związanych, żywa dusza o tym nie wie. Nikt! Domyślić się nawet nie podobna. Jerzy, jak wszyscy tu, wie, iż go małym chłopięciem z Niemiec przywieziono. — Tak! — odparł Bernard — ale pamięć dziecka? Dzieją się rzeczy dziwne czasem. Nuż mu się tam, jakim cudem, lata chłopięce przypominają, jak sen jaki? Szpitalnik głową potrząsał. — To się zatarło! tyle czasu! — rzekł. — Żaden człowiek nie pamięta niemowlęctwa, a on się tu prawie w nasze ręce niemowlęciem dostał. — Nie! nie! — zaprzeczył Bernard — Mówił już i tę azatańską, dziką, barbarzyńską mowę, którą bełkotał, ledwie mu potem grozą i sztuką z głowy wybito. — Bądźcież spokojni; nie zna jej ani słowa! — rzekł szpitalnik. — Nic podobnego mu do głowy przyjść nie mogło. Coś innego chorobę sprowadzić musiało. Co? Któż to zbada? Ciało gnębi duszę w człowieku, dusza czasem łamie ciało— oboje potem cierpią. Nie wiadomo co leczyć? jedno czy drugie? tak są z sobą powiązane. — Patrzeć potrzeba, co z dwojga mocniej dotknięte. — Tak! — uśmiechnął się szpitalnik. — Gdyby to oko ludzkie do tych głębin zajrzeć mogło? Łaska chyba Boża oświecić o tym może. To rzekłszy, ruszył się od progu kaplicy szpitalnik potrząsając pękiem kluczy, który mu wisiał u pasa, a dając tym do zrozumienia, iż mu do jego obowiązków pilno było. Brat Bernard, już go nie wstrzymując, szedł e nim razem. Szpitalnik obejrzał się na niego, zdziwiony trochę, że mu towarzyszył; co postrzegłszy, Bernard się ozwał: — Chciałbym ja go sam zobaczyć. Nic nadzwyczajnego nie będzie, gdy razem z wami zajdę do infirmerii. Szpitalnik się uśmiechnął. — Wam przecie — rzekł — przystęp nigdzie i nigdy wzbroniony nie jest. Róbcie, jak wam się zda lepiej. Z kaplicy do domu chorych potrzeba było na drugi, niższy dziedziniec przechodzić. Odległość była dosyć znaczna. Ciemno się robiło wśród murów, lecz gdzieniegdzie z okien padające światło drogę wskazywało. Bernard postępował milczący i zadumany. Nie przeszkadzało mu to, jakby z nałogu, po drodze tu i ówdzie rzucać oczyma, w każde drzwi na pół otwarte, w każde okno oświetlone, zwracać się ku każdemu przechodzącemu, którego spotykali, i pilnie się weń wpatrywać. Zdało się to skutkiem dawnego nawyknienia bardziej niż woli, gdyż zakonnik szedł cały w sobie pogrążony. Szpitałnik, którego żywość pędziła, ciągle go wyprzedzał i musiał krok swój mierzyć, aby ciężej i powolniej kroczącego Bernarda zbyt nie wyprzedzać, bo mu miał służyć za przewodnika. Weszli nareszcie do sieni, z której na prawo drzwi, nie do izb obszernych, gdzie największa liczba Chorych i rannych się mieściła, ale do kilku pomniejszych, dla braci zakonnej i starszyzny przeznaczonych, prowadziły. Weszli. Pierwsza, ciemna, stała pustą; z drugiej przez szczeliny u progu i góry słabe się światełko przeciskało. Ojciec szpitałnik otworzył je zwolna i sam nie wchodząc chciał przodem wpuścić Bernarda, który nawzajem wskazał mu, ażeby go wyprzedził. Stało się, jak rozkazał. Żwawy mały człowieczek wszedł do izby szczupłej, którą niewielka lampka oświetlała. Oprócz łóżka i niewielkiego stolika, na którym talerz stał z jedzeniem nie tkniętym i dzbanuszek, kubkiem nakryty — ława tylko w oknie wgłębionym i parę półek były całym sprzętem małej celi. Łóżko zasłane było kołdrą wełnianą — twarde i wąskie. Na nim, z nogami spuszczonymi, z głową w ręce zanurzoną siedział młody chłopak, lat około siedemnastu mieć mogący, na swój wiek wyrosły bujnie, ale wychudły. Włos krótko przystrzyżony, jasny, najeżony i bezładnie porozrzucany, okrywał dość piękną głowę jego, która podniesiona ku wchodzącym i zwrócona ku nim twarzą wyrazem smutnym politowanie wzbudzała. Oczy miał wpadłe głęboko, policzki ściągnięte, usta zaklęsłe, czoło [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|