,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski KRÓLEWSCY SYNOWIE CZĘŚĆ I I Słońce zachodziło za lasy złocąc niebiosa, które się gorzeć zdawały; tam nawet, gdzie bladły jego blaski, lazur się mienił w barwę ołowianą, jaką po skwarach przybiera. Wieczór był duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Niebo bez chmurki nie zapowiadała zmiany. Na starych drzewach, które cichy klasztor otaczały, liście wisiały jakby powiędłe od gorąca. Co żyło - szukało cienia a w nim spoczynku i orzeźwienia. W klasztorze i poza tynem, który opasywał jego podwórza, cisza panowała głucha; niekiedy szmer jakby powolnego, znużonego chodu ludzkiego przerywał ją na krótką chwilę i ginął gdzieś w dali. Ukośne promienie słońca, zabarwione gorąco, padały na czoło małego kościołka, na mury i ściany Klasztorne silnymi cieniami odznaczając każde wgłębienie, gzyms, kamień, zarysowaną powłokę. Jak pustka wyglądały teraz te budowy ze drzwiami pozamykanymi, z pozasuwanymi oknami, około których ani człowiek, ani zwierz, ani nawet mała ptaszyna nigdzie się nie pokazywała. Wszystko, co żyło, chroniło się w mury, czekało, aż wieczór odżywi powietrze rosą, a noc świeżość z sobą przyniesie. Klasztor, stojący wśród puszcz niedawno przetrzebionych, choć na owe czasy rozległy, wspaniałej nie miał powierzchowności. Znać na nim było i trudności budowania, i pośpiech może, i małą troskę o kształty jego zewnętrzne. Kościół się niewiele nad nim podnosił, a w skromnej wieżyczce jego zaledwie para z blachy kutych dzwonów wisiała. Mury, z których się składały budowy, były z kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Część budowli do nich przytykająca, z drewnianych brusów zaledwie ociosanych złożona, ciemniejszą barwą odbijała od ścian kamiennych. Obok tych gmachów dość rozległych a niepozornych znać jednak było w podwórcach i ogrodach przytykających troskliwą rękę, która około nich chodziła. Bujnie tu rosły pozasadzane krzewy, którym dostarczano wody ze studni, jak świadczyły leżące na ziemi korytka; nieznane pod północnym niebem rośliny kwitły tu, rozwijały się na podziw bujnie i pięknie. Na wbitych w ziemię kołach obwijały się latorośle winne między liśćmi, wśród których zafarbowały się już ciemne grona; na grzędach rozścielały się zioła, wonią aromatyczną napełniające powietrze. Wpośród sadu założonego na pochyłości wzgórza ku południowi zwróconego ręka, co trzebiła las tam niegdyś rosnący pozostawiła kilka starszych drzew rozłożystych, ocieniających szerokie przestrzenie zieloną okryte murawą. Pod kilku z nich stały ule z pszczołami, pod innymi leżały kamienie dla spoczynku; lecz teraz ani pszczół około ulów, ni ludzi na siedzeniach widać nie było. W rogu sadu, gdzie zostało kilka lip starych, a krzaki pod nimi promieni słońca nie dopuszczały, stał przyparty do parkanu daszek słomą okryty, a pod nim leżała ława z jednego kloca drzewa. Dwóch ludzi ukrytych tu siedziało w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne braciszków klasztornych odznaczające, nie mieli jednak ani kapturków, ni zwierzchnich sukni kapłańskich. Oba młodzi byli, a choć ubiorem nie różnili się od siebie, najmniej wprawne oko musiało w nich dojrzeć jeśli nie różnicę stanu, to charakterów i usposobienia. Jeden z nich siedział w rogu ławy sparty na rękach, które na kolanach trzymał jak wbite; drugi, patrzący nań z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal się umieścił i z oka go nie spuszczał. W rysach twarzy jego malowała się zarazem litość, podziwienie i trwoga. Ten drugi miał twarz wyrazu łagodnego, bladą, oczy niebieskie, włos jasny, krótko postrzyżony, ciało wątłe i delikatne i ręce małe. Suknia czarna, zbyt dlań obszerna, w szerokich a grubych fałdach opadała z wychudzonych jego ramion, pas, którym był ściśnięty, osuwał się i zdawał rozpuszczać. Ten, na którego patrzał, jak gdyby tylko co mówić poprzestał, a ostatnimi słowy trwogą napełnił towarzysza, mimo sukni zakonnej nie miał pozoru mnicha. Odzież, którą miał na sobie, zdawała się dlań za ciasną i wyszarzana była, jakby obchodzeniem się z nią niedbałym i dzikim; w kilku miejscach widać było na niej dziury jakby gałęźmi wyszarpane, plamy od tłuszczu i kurzawy, która przylgnęła do niej. Twarz i postać cała stan ten sukni tłumaczyły. Chłopiec był zaledwie zmężniały, bujno się jeszcze rozrastający, na wojownika może bardziej stworzony niż na spokojnego mnicha. Ręce wystające z rękawów silne były i do dźwigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obnażony, ogorzały, ponad kołnierz wychodzący, nadawał głowie charakter zwierzęcej jakiejś siły. Wyrazistszą jeszcze nad te kształty była głowa sama z twarzą bladą, długą i wielką, która miała w sobie coś dzikiego. Ponad nią jeżył się włos obcięty; twardy i poplątany. Mimo wieku młodego oblicze było prawie stare, zbladłe, zżółkłe i patrzące srogo a szydersko. Rysy jego niepiękne, wyciosane grubo a twardo, odpychały dumą i jakby złością tłumioną, trawiącą wnętrze człowieka. Duże usta warg nie miały prawie, jednym wąskim pasem przecinając policzki. Nad oczami brwi zmarszczone, pofałdowane, ruchome wisiały, jakby ją myśl jakaś ściągnęła gniewna. Z bladych oczów patrzących bystro grozę tylko tłumionej złości można było wyczytać. Spod sukni wysunięte nogi w chodakach zaniedbanych i okurzonych tak silnie wryły się w ziemię, jakby je w nią gniew jakiś i miotanie się wkopało. Na całym też młodzieńcu widać było wyraz buntowniczy bezsilnego oporu. Milczeli tak dwaj pod daszkiem siedzący dosyć długo; ostatnie promienie słońca zapadały za lasy, a ogród okrywał się półmrokiem zwiastującym chłód wieczorny. - Wracajmy do celi - rzekł w końcu cicho, bojaźliwie niemal młodszy brat siedzący na rogu ławy. Zadumany smutnie młodzian odwrócił ku mówiącemu głowę i potrząsnął nią tylko na znak, że tego uczynić nie myśli. Po niejakim czasie towarzysz znowu cicho powtórzył toż samo żądanie. Usłyszawszy je, jakby gniewem zatrząsł się słuchający i nagle, zwracając się cały do mówiącego, zawołał: - Nie chcę! Dosyć się w niej nasiedzę... Dusi mnie ta celka wasza, zdaje mi się w niej, żem w trumnie. - Bracie Aleksy - ozwał się łagodnym głosem drugi - bracie Aleksy, już by wam czas było z tym się położeniem oswoić, a o dawnym zapomnieć. Co być nie może, tego się daremnie spodziewając człowiek dręczy się tylko... Trzeba się poddać... - Tak! Tak! - dziwnym, bełkotliwym głosem wybuchnął brat Aleksy, w którym czuć było razem złość i szyderstwo. Chcecie, to wam powiem to, co wy mnie mieliście mówić? Rozum mieć trzeba, rezygnację mieć należy, głowę skłonić, całować rękę, co chłoszcze. milczeć, uśmiechaj się, jakby to było szczęściem, co jest karą i tyraństwem... Hę? - A tak, tak! - potwierdził młody, który słuchał z trochą podziwienia. - Wyrwaliście mi to z ust. A czemuż nie czynicie tego, co tak dobrze znacie? - Bo nie mogę! - zawołał brat Aleksy. - Bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy jesteście bratem Łukaszem, ale księciem jestem i królewskim synem! Na mnicham się nie rodził, suknia ta cięży mi i ściska jak żelazna, pali jak ogień, parkany te mnie duszą, klasztor mi się wydaje więzieniem, wy katami i stróżami, a ojciec przełożony - oprawcą... Z trwogą obejrzał się młodszy i załamując ręce zawołał: - Na Boga! Coście to rzekli! Idźcie i spowiadajcie się ze słów waszych, bunt to grzeszny! - Idź, idź, zdradź mnie, powiedz, że mi się te słowa wyrwały, jeśli chcesz! - krzyknął wstając z ławy i na powrót się na nią rzucając królewski syn z miną pogardliwą. Braciszek Łukasz zarumieniony spuścił głowę i zamilkł. - Nie potrzebuję was zdradzać - odezwał się po przestanku łagodnym głosem politowania - wy się co dzień zdradzacie sami mową, wzrokiem, milczeniem nawet. Żal mi was! - A co mi po twojej litości! - rozśmiał się królewicz. Ona mi tej sukni nie ściągnie i nie da swobody! Westchnął ciężko. - Gdybym choć zapomnieć mógł dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew płynie we mnie, i co mi wydarto! - Zapomnieć byście mogli, gdyby wola - odezwał się brat Łukasz. - Wy się daremnie tym trujecie i jątrzycie. Wszystko to sny są tylko i marzenia niezdrowe. - Jakie sny! - wybuchnął królewicz, znowu zrywając się z ławy i opadając na nią. - Matka moja była tak dobrze żoną królewską czy książęcą jak Judyta, dla której ją precz odegnano gdyby nałożnicę. Ojcem moim był król, czekało mnie panowanie! Cóż z tego, że z książęcego nie szła rodu, kiedy łoże pańskie podzielała przez lat tyle! Gdybym nie był królewskim synem, gdyby się mnie nie bali, czyby mnie byli postrzygli i gwałtem zaparli w tych murach obrzydłych? Brat Łukasz ruszał tylko ramionami. - Ach! - rzekł cicho - czyż może być większe szczęście nad to, jakie my tu mamy? Zaprawdę, ja bym go na żadną stolicę książęcą nie mieniał. Czegóż nam brak? Jesteśmy sługami największego z panów, Pana panów, nie znamy trosk życia, w ciszy możemy chwalić Boga zarabiając na królestwo niebieskie. Na tronie, na wojnie, żadna chwila życia niepewna, brat morduje brata, wrogi cię otaczają, wojna sieje niebezpieczeństwy... - Tak - odparł szydersko królewicz - a tu, co za rozkosze? W murach ciasnych jedne ścieżki o jednej co dzień wydeptywać godzinie, milczeć, śpiewać; pościć, słuchać i powoli uwierać. Tak, bracie Łukaszu... Dla ciebie to wszystko dobre, ale nie dla mnie, nie dla mnie! Mnie należało i należy panowanie, mnie wydarto ziemie moje, imię moje, godność moją, starszeństwo moje, cześć matki, prawo, własność... wszystko! Brat Łukasz wstał, stanął przed mówiącym i przypatrywał mu się bacznie. - A nie powinniście Bogu dziękować, że wam, jak drugim, życia albo oczów nie wydarto? Podniósł głowę z groźnym wejrzeniem królewicz. - Ty, mały człecze! - krzyknął. - Tyś się gdzieś rodził w ubogiej chacie; tobie przystało za wszystko dziękować, boś nie miał nic! A ja się burzę, bo mi wydarto wszystko! Rozumiesz?! Dość tego! - Zaraz zadzwonią na chór wieczorny - rzekł Łukasz chodźmyż już. - Idź, jam chory, zostanę w ogrodzie - rzekł na ręku się podpierając królewicz. - Bez was mi się nie godzi. - Boście do mnie łańcuszkiem przykuci, stróżu mój - zaśmiał się królewicz. - Weźże mnie siłą! Nie chcę i nie idę! - Siły nie mam, a gdybym i miał - nie użyłbym jej - rzekł Łukasz. - Widzisz, żeś stworzony do niewoli - zaśmiał się złośliwie drugi. - Ja gdybym mógł, gdyby się to na co zdało, choć cię lubię, zdusiłbym cię jak żabę, aby być wolnym. Ciebie, twoją bracię zakonną i samego przełożonego. - Człowiecze! - krzyknął przerażony brat Łukasz. Królewicz śmiał się złośliwie, wstał z siedzenia, wyciągnął się tak silnie, że ciasna suknia zakonna pękać na nim poczęła, ręce do góry podniósł z dłoniami zaciśniętymi, popatrzał z pogardą na towarzysza i zdawał się mimo to, co mówił, zabierać do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mieć przyjemność dręczyć dodanego mu towarzysza, znowu padł ciężko na kłodę i położył się na niej. Odetchnął całą piersią; powietrze zaczynało ostygać nieco, otarł czoło, po którym krople potu spływały... Łukasz stał zdając się niecierpliwie oczekiwać na niego, spozierając niekiedy ku klasztorowi. Mrok padał, ptastwo w gałęziach ruszyło się przed snem czyniąc przygotowania, około gniazd polatując z krzykiem. Jaskółki pokazały się górą szybując ponad ich głowami, leciuchny wietrzyk zaszemrał w gałęziach. - Chodźmy już - prosił brat Łukasz. - Iść i w dusznych marach się zamknąć teraz, gdy właśnie jest tu czym odetchnąć. Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem! [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|