,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski KONCERT W KRYNICY - Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnej ciupce, w której w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizjognomii ożywionej, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconymi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanej, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancji. Na kołnierzu od bardzo zbrukanej koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużymi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanymi, pomięty, zszarzały, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania spod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami, i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty na ostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod nimi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, której czerwoność nie mogła już skryć brudu. Pomimo tej powierzchowności, obudzającej litość, i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, półwariata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał. — Czymże panu mogę służyć? — rzekłem trochę sucho. — Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę — przerwał żywo — nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne. Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na nim, kapelusz na ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął: — Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie: Mikołaj Dereczko. Widząc, że w milczeniu chłodnym słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierków i zabierał się poświadczyć nimi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go — i archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni. — Tak. Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedzieć. Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest. Uśmiechnął się dumnie. — Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta liryczny i dramatyczny. „Rozmaitości Lwowskie" drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat Obrona Olsztyna, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd nie wydanych. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! Nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu. Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły. Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy. — W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczym nie zna, a o wszystkim chce wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby zostać uznanym, a w dodatku mieć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja... negliżowo. Naprzód słuchać nie raczą, a potem złego od dobrego, miernego od genialnego, nie mogą rozeznać, takich skromnych męczenników geniuszu jak ja wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam geniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tym czołem. Ale z losem walczyć!... Przerwałem mu nieśmiało: — Czymże mu służyć mogę? — W tej chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi pan, walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczym by to było, ale anioł niewiasta związała los swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną... a tu — nie sposób dobić się do niczego. Uśmiechał się mówiąc to. — Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty przez fale i poszedł na dno, anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś wypłynie... Dziś niepodobna się wybić z tłumu. Poezji Milikowski drukować nie chce, kompozycji moich nie mogę wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia. Dorozumiewając się, o co chodziło, z wolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie. — Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranymi tu chorymi, jest wielu znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jej słuchać nie patrząc na człowieka. Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Dereszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziej go zna, chce się nim zająć, przyjdź mi pan w pomoc... — W jaki sposób? — odezwałem się, — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie zawieram... Gdybym chciał... — Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko. — Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niej kminkówkę czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda. — Ja o więcej nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam się od ludzi sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda, wyglądam bardzo nie obiecująco — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie. Nie chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał koncert odbywać. Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny. — Szukam jeszcze miłosiernej duszy i palców, które by mi akompaniować chciały... kto wie? może je i znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię. Czkawka się powtórzyła. — Niech pan dobrodziej nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł żywo. — Chcąc się jej pozbyć, napiłem się wódki i musiałem się czymś pokrzepić, bo siłę mieć potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny. Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu jako rzecz naturalną. Zerwał się potem z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednej twarzy i zniknął. Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami. — Ale któż by na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności bilet wziąć, cóż robić? Jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać... — Znaż go kto z panów? Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt też posłyszeć go nie był ciekawy i dać biednemu nie tylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę. Około restauracji zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym opowiadał coś żywo. Był w humorze tak wesołym który mi serce krajał, śmiał się i niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc dalej. Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą i zobaczyłem pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się zatrzymać. — Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu niedaleko, żonę moją, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić. Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego i śmiejąc się poprzedzał. Nie zajęte dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki, który tu jedną izdebkę sobie wyprosił — nie darmo. Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tym, że żonie uczyni przykrość, popisując się ze swym ubóstwem, zapraszał do środka. Pokoik, w którym od dawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i próchniejącego drewna, z zapylonymi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie genialnego wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym. Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem. W istocie młoda jeszcze twarz jej miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwile uniesienia odpokutowująca boleśnie, cierpiąca za dwoje. Dziecię, które w ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona. Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną sukienczynę. Wejrzenie jej zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na oczy ludzi. Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na świecie istota, co mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała. — Liziu, kochaneczko... gość... Zarumieniona kobieta nie wiedziała, co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik. — Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to istota anielska, to dusza złocista... to święta i męczennica. Gdyby nie ona, dawno by mnie na świecie nie było, ona i Stasieczek trzymają mnie na nim. Dla nich ciernistą noszę koronę i w walce nie ustaję. Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereczce, że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę, chleb, salceson — ser... kawałek pieczonego mięsa. Wszystko to pośpiesznie na stoliczku przy łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał: — Siadaj i jedzcie! Pan dobrodziej pozwolisz. Kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia, talerz rosołu... ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs lepsze by były — ale... trzeba żyć, jak się da. To święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedzże, Lizko, nie zważaj — szepnął cicho. Głodny dzieciak tak się napierał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie przeprosić chciała, musiała siąść w istocie do tego zaimprowizowanego obiadu. Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię i zręcznie podniósłszy, schował do kieszeni. Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną, bojaźliwą, a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią. — Ona jedna geniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko... Panie, anioł to jest... a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niej... Córka zamożnych ludzi, u których dawałem lekcje muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać ani ją widzieć na oczy. Wszystko zniosła. — Złożył ręce. — Ale i im też się nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało. Westchnął. — Rajskie to były chwile —- szepnął cicho, i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojej izdebki, sparta na krawędzi, czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednej takiej nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościółka... Westchnął, czoło mu się zasępiło. — No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie. Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął. — Geniusz zwyciężyć musi! — zawołał podnosząc rękę. W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomnieć nie będę mógł, tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezji krwawej, tak się to dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego. Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swej odwagi i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu pewnego, suknie podarte. Serca jak one — a przy tym wszystkim ten uśmiech na pół wesoły, półironiczny na ustach... Wyszedłem wzruszony. Dereszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizjognomię dziada kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dialogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów. — Skądże Pan Bóg prowadzi? — zapytał. Opowiedziałem mu o Dereczce. — Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze nieszczęśliwej kobiety; ale poradzić Dereczce nie ma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazja go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potem sam się cudacznie ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci. — Żona by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niej i do dziecka jest przywiązany — rzekłem siadając. — To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Dereszkiewicz. — Czy uwierzysz? Zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla niej doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to ubóstwia go. — No, ale i on ją kocha. — Jeszcze by też! — krzyknął Dereszkiewicz. — Najniewdzięczniejszy byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiej wiem, bo historia ta się działa niedaleko od Łańcuta: była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partię świetną... Ten ją oczarował swoimi poezjami i muzyką. Splunął stary gramatyk. — Co to za koniec temu będzie? — odezwał się. — Przewidzieć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia. Koncert był oznaczony za dwa dni. Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tym, że i ona popisowymi wariacjami miała się do koncertu przyłożyć. Wszystko to jednak było niczym, głównym zaś, aby znaleźć chętnych słuchaczy, co by choć po pół guldena dać chcieli. Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego, a niepozornego rzępoły... Tam zaś, gdzie nie ma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziecięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla której muzyka jest obojętną. Liszt albo węgierska kapela z czardaszem, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to jeszcze... ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto. Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Dereszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce. Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobrej myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|