,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski KAMIENICA W DŁUGIM RYNKU Ktokolwiek zwiedzał Gdańsk i jego okolice — przyznać musi, że mało miast w Europie tak średniowieczny na sobie zatrzymało charakter, nie wyrzekając się wszakże tego, czym żyje teraźniejszość i zapewnia się przyszłość. Miasta jak ludzie mają właściwą fizjognomią, a śmiesznym by było utrzymywać, że ona jest dziełem przypadku i nie ma żadnego głębszego znaczenia. Owszem, jak w człowieku, tak w mieście rysy ogólne twarzy dla fizjognomisty mówią wiele... tak wiele, iż z nich przeszłość niemal całą, teraźniejszość w części, a przyszłość choć po trosze odczytać można. Gdańsk należy do tych szczęśliwych staruszków, których poczciwy, długi, pracowity żywot wypiętnował się na licu; a mimo wieku jest i krasa na policzkach, i życie w oczach zmarszczkami okrytych. Jak z pompejańskich gruzów, tak z tych szczytów XVII i XVIII wieku, z gotyckich budowli XIII i XIV, słychać przeszłość opowiadającą dzieje nadmorskiej osady, miasta, grodu, portu i targowicy... Na każdym kroku spotyka podróżny jakąś niezbyt zawikłaną zagadkę, którą sobie z przyjemnością, nie łamiąc bardzo głowy, wysylabizowuje. Nie szkodzi to też nic Gdańskowi, że jest i dla artysty pełnym wzorów, motywów, tematów do ślicznych obrazków. A któż policzy, ile w tych ścianach, gankach, na pod- daszach, po uliczkach i zakątach kryje się podań, powieści, dramatów i obłamków żywota ludzkiego? Na wsi spokojnej, w miasteczku zamieszkanym przez emerytów, procentowiczów i rozmaite kalectwa odpoczywające po burzach żywota... formuła życia i historia ludzi są niezmiernie proste. Urodził się, łotrował trochę, pił, hulał, jadł, ożenił się, zrujnował i... Bogu ducha oddał (jeśli tylko Bogu). W mieście takim, jak Gdańsk, gdzie żyły złota jak w Kalifornii jednego dnia otwierały się szczęśliwym, a drugiego wysychały do szczętu... gdzie pracą od szeląga nabywały się majątki, a upojeniem zbogacenia traciły, gdzie wczorajszy ulicznik mógł być niedługo kapitalistą, a kapitalista nędzarzem... pojąć łatwo, co pieniądz, ten wszechmogący pan świata... figlów płatał, dramatów rozwiązywał niespodzianie, i ile dawał szczęścia, co wywoływał wstydu... i boleści. Toteż zbliżywszy się do dawnych mieszkańców pomorskiego grodu... można się bez liku nasłuchać opowiadań, tradycyj, stokroć więcej zajmujących w swej prostocie niżeli sztuczne owe powieści nasze, które my z taką biedą i mozołem wymyślamy dla rozrywki i pożytku czytelników naszych. Brzydką to jest rzeczą mówić o sobie i zaczynać opowiadanie od rachunków sumienia, ale czasem się tak złoży, iż tego uniknąć niepodobna. Nie wahamy się wstrzymać łaskawych naszych czytelników (!!) wyznaniem im na ucho i pod najuroczystszym zaklęciem, że — nigdy powieści nie tworzym z własnej fantazji. Mocno przekonani, iż rzeczywistość tak jest bogatą, iż my się z nią mierzyć wcale nie możemy, zwykliśmy po prostu okradać Pana Boga, którego to nie zuboży, i posługiwać się tym, co nam spadnie gotowym z życia. Kto by się uskarżał na brak zasobów do powieści, ten chyba nie umiałby użyć tego niezmiernego bogactwa materiałów, które go otacza i wala się pod stopami. Na nieszczęście z tych kopalni marmurów my potem robiemy często... gruz, dużo pyłu, obłamków... a rzadko kiedy pomnikowe dzieło. Ale folgujcie, państwo, słabości ludzkiej i — przebaczcie!! Najzręczniejszym z powieściopisarzy będzie zawsze ten, który jak najmniej... tworzy, bałamuci i kłamie; najszczęśliwszym za to, kto podsłuchuje i powtarza wiernie. Lękam się, aby ktoś z pośpiechu, przy, uchowaj Boże, rozdtraźnieniu nerwowym lub usposobieniu żółciowym — nie wywnioskował sobie z tego, że jesteśmy za... realizmem czystym i nie znamy a znać nie chcemy warunków sztuki... tworzenia i piękności ideału! A! ideały... ideały tworzy też i rzeczywistość, i warunki kreacji zna ona przynajmniej tak dobrze, jak estetycy wykładający teorie piękna po uniwersytetach. Nie wszystko jest pięknym w naturze... ale natura w chwilach szczęśliwych jest doprawdy tak piękną, jak nigdy nie bywa sztuka! Sztuka tylko tę znikomą chwilę... ten błysk ducha niebieski... to ukazanie się ideału... wciela, chwyta i pozwala nam dłużej się wrażeniem jego napawać. Wierzcie mi, państwo, twórczość człowieka... jest zapożyczoną od Boga... i bez pierwowzoru... ziarna piasku z atomów utworzyć by nie umiała. My się napawamy Bożą ideą i jej blaskiem... a jak mniej więcej czyste lub mętne zwierciadełka... odsyłamy to światło odbite. Cały ten wstęp (może trochę nudny...?) moglibyśmy zastąpić kilką wyrazami, oświadczając, że do powieści naszej życie dostarczyło wątku... ale chcieliśmy się trochę wywnętrzyć i trochę pogawędzić. Nie jest to grzech tak wielki, by przebaczonym być nie mógł. A za wyznaniem pierwszym idzie też drugie znowu, iż w osobach wchodzących do opowiadania nie należy szukać i odgadywać... po imieniu żywych albo zmarłych. Warunkiem jest dla nas, byśmy wziętą z życia prawdę tak pięknie ubrać potrafili i przestroić, aby w niej nikt ani siebie, ani bliźniego nie poznał. Smutną byłoby rzeczą żywić się tak surowym mięsem lub co gorzej... zwłokami nieboszczyków. Starożytni mistrzowie, malując śmierć człowieka, wyobra- zili ją bardzo kunsztownie. Z ust, umierającego wymykała się duszyczka zwierzęca, a z ust tej dopiero... duch ludzki. Ten maluteczki człowieczek... jest właśnie tym, co sztuka z rzeczywistości chwycić ma prawo. Nie skostniałego ona maluje trupa, ale tę skrzydlatą jego duszyczkę, taką, jaką ją życie uczyniło... brzydką lub anielsko piękną. Na tym koniec spowiedzi i gawędzie — wracamy do Gdańska... Niedaleko od Artushofu i wspaniałego ratusza, na który składały się wieki, budując się bardzo figlarnie, bo nawet z pomocą pożarów przyczyniających się do coraz piękniejszego i bogatszego wznoszenia gmachów... które niszczyły pozornie, by z nią młode feniksy powstały — była (i jest) kamienica świadcząca, iż jej właściciele należeć musieli do najmajętniejszych rodzin miasta, gdzie niemal wszyscy byli zamożni. Sama powierzchowność domu wzbudzała uszanowanie; rozmiar, jak na Gdańsk, był znaczny, bo gdy inne fronty często trzema i dwoma, i jednym oknem patrzą w ulicę, ten, o którym mówimy, liczył ich aż pięć, i to... dosyć szeroko rozstawionych. Ganek obyczajem tutejszym wybiegał prawie do środka drogi, jakby gości zapraszał — a był to portyk, choć bez kolumn i pokrycia... ozdobny, wytworny, wyrzeźbiony, wystrojony — odświętny. Dwie chimery leżały z dwóch stron z rozdartymi paszczami, nastawionymi skrzydły i fantastycznymi zwojami, nierozwikłanej budowy, na którą się składały zwierzęta, ptaki, reminiscencje człowieka i węża. Artysta sobie pozwolił tworzyć je, nie pytając o pozwolenie ani naturalistów, ani mitologów. Istoty te widocznie wyrosły nad brzegiem Bałtyku, dla pociechy i dumy właściciela, który mógł takich dwóch niebywałych stróżów postawić sobie przy wschodkach. Oprócz nich stały i dwie ogromne kule na słupkach... a ściany ganku przyozdabiały płaskorzeźby, obrazy przedstawiające handel, przypominające podróże, pełne cudów światy zamorskie... i cnoty potrzebne tym, którzy pośredniczyli pomiędzy domem a obczyzną... Po wschodach otoczonych tymi rzeźbami wstępowało się na podniesiony ganek, cały wyłożony posadzką kamienną... przepyszne drzwi z drzewa najkunsztowniej znowu wydzierzganego dłutem i stolarszczyzną powleczonego... wiodły do wnętrza kamienicy. Ale zgrzeszyłby, kto by się pośpieszył wnijść, nie obejrzawszy na wspaniały szczyt domostwa. W końcu XVII wieku facjata ze szczero gotyckiej przeistoczoną została wytwornie na nowszego smaku budowę. Na ostrym przyczółku stał Archanioł Michał z rozpiętymi skrzydłami, podniesionym mieczem płomienistym i tarczą z napisem Quid ut Deus? Kto jak Bóg? (Wiadomo, że to jest hebrajskie znaczenie wyrazu Michael...). Poniżej między oknami, na ścianach, gdziekolwiek gzyms i wyżłobienie zostawiło próżnię, XVII wieku architekt nasiał kwiatów, nawieszał wieńców, nasadził owoców, narzucał aniołków, nastawił kariatyd pełnych fantazji. Zdawało się, iż mu szło o to, aby nie posądzono właściciela o skąpstwo, a jego o brak pomysłów. Wszystko to było świeżo wykute z kamienia i uczciwie narysowane, z tym wdziękiem epoki, który choć często chce nadto... rzadko też nie wywoła wrażenia. Pomiędzy oknami pierwszego a drugiego piętra rozścielały się całe obrazy biblijne... historia patriarchy Jakuba, wyżej w mniejszych odpowiadających im medalionach, a ponad trzecim już wykwitały liściaste tylko ozdoby. Było tego wszystkiego może nieco za wiele, za obficie, ale razem wzięta facjata uderzała wszakże właściwym stylem... śmiało użytym i wykonanym szczęśliwie. Niejeden się pyta, przechodząc ulicę z wąskimi kamieniczkami, co też domy takie zawierać mogą, które ledwie parę okienek mają na czole? Ażeby sobie na pytanie to odpowiedzieć, potrzeba wnijść, obejrzeć podwórze i zrozumieć ekonomią wewnętrzną budowli, które bokiem stoją po większej części do ulicy, a ciągną się w głąb podwórcami, skrzydły i rozrastają tajemniczo. Nasza kamienica była także tej natury i front jej o pięciu oknach kryl obszerne bardzo domostwo wyciągnięte ku drugiej bocznej uliczce, na którą znowu patrzyło inną twarzą, dosyć ozdobną, choć może nie tak, jak główna, wytworną. Nie jedna rodzina, ale kilka pobłogosławionych przez Boga mogły się wybornie w tych rozległych zabudowaniach pomieścić. Wytłumaczy nas dalszy ciąg opowiadania z tego na pozór zbytniego zajęcia domem, który zdaje się grać pierwszą rolę... i w istocie ma niepoślednią w historii rodziny, której losy treść tej powieści stanowią. Prosimy więc o cierpliwość czytelników i nie zapuszczając się na ten raz w głąb kamienicy, zwróćmy się do ludzi, którzy ją zamieszkiwali. W pierwszych latach XVIII wieku (historia nasza musi sięgnąć tak daleko), gdy kamienica, o której mowa, była jeszcze własnością spadkobierców po zmarłym kupcu Stenzlu, a nie wyglądała wcale tak pięknie — przybył do Gdańska średniego wieku mężczyzna z kilkoletnim chłopięciem. Był on tu całkiem obcy; zamieszkał w najętym dworku na przedmieściu i z początku żył bardzo samotnie. Mówiono, że był szlachcicem, że posiadał znaczną majętność, że wypadki jakieś nieszczęśliwe wygnały go z kraju i zmusiły szukać przytułku daleko. Zwano przybysza Janem Paparoną. Nierychło zawiązał on tu stosunki, znalazł spólnika do handlu i oddal się nowemu zawodowi z całą gorliwością świeżego jeszcze człowieka, który chce i potrzebuje się dorabiać. Z małym, jak się zdawało, kapitałem, Paparona łączył niezmierną energią i pracowitość. Wychowanie dziecka, które prawie nieustannie miał przy sobie, i zajęcia handlowe pochłaniały wszystek czas jego. Szczęściem trafił na uczciwego i roztropnego, oswojonego z miejscowymi stosunkami wspólnika, zdziwił go zdolnościami i niezmordowaną pracą, a Pan Bóg tak im poszczęścił, iż wkrótce kapitał ich urósł znacznie. Paparona otrzymał prawo miejskie, rozwiązał współkę i poszedł dalej o swej sile. Niełatwo to nowemu człowiekowi, przybyszowi nieznanemu wcisnąć się w społeczeństwo obce, zyskać zaufanie, wyrobić sobie stanowisko wśród starszych współzawodników miejscowych. Paparona znać od razu przygotowanym był do walki, do znoszenia nieprzyjemności nieuniknionych, z zimną krwią nastawiał im czoła, szedł swoją drogą z rozwagą chłodną, z wytrwaniem upartym, nie zrażając się niczym i... zwyciężył. Pokonał on to, co mu stawało na przeszkodzie, prawością charakteru więcej niż umiejętnym zabieganiem, pracą, bystrym pojęciem natury tego handlu, do którego przyszedł zrazu nowym, obcym, a w końcu stał się dla wszystkich wyrocznią. Nadzwyczajna oszczędność, życie skromne, zdrowie zahartowane i twarde, dozwoliły mu wystarczyć wszystkiemu — zajmować się czynnie handlem, spekulować i pilnie jąć się wychowania dziecka, które kochał z czułością niezmierną i dla którego zdawał się jedynie żelazne podejmować trudy. Dla siebie oszczędny aż do skąpstwa, dla tego jedynego dziecięcia był niemal rozrzutnym. Najlepsi nauczyciele, najwyszukańsze środki ułatwiające naukę — najdroższe rozrywki nic go dla miłego Bartoszka nie kosztowały. Celem życia było to rosnące śliczne dziecię, które się wszakże nie zdawało przeznaczonym na wzięcie w spadku ojcowskiego handlu i stanowiska... Majętność Paparony, która nie miała być znaczną, gdy do Gdańska przybył... urosła do tak wysokich rozmiarów, iż wkrótce nabył owę kamienicę po Stenzlach na najgłówniejszej ulicy, oprócz tego wziął w jakimś długu dworek z gruntem na pół drogi ku Oliwie, położony wśród wzgórków... i liczono go na miliony. Być może, iż nie cała ta fortuna była owocem pracy i oszczędności, gdyż przybysz kilka razy wyjeżdżał tajemniczo i mówiono, domyślano się przynajmniej, że znaczne sumy z sobą przywoził. Wśród tych zajęć pan Jan Paparona pozostał, czym był w początkach, człowiekiem życia skromnego, zamkniętym w sobie, milczącym, poważnym, a nieznużonym w pracy. Nawet ci, co się doń dosyć poufale zbliżali, jego pierwszy wspólnik, ludzie co dzień się oń ocierający, nic nie wiedzieli z jego przeszłości — pokryta ona była jakąś tajemnicą wiele dającą do myślenia. Nie śmiano jej odsłaniać, dopytując go, badając, gdyż pan Jan widocznie o przeszłości mówić nie lubił. Cóś w niej się kryło bolesnego. Zerwał on ze swoim światem, stosunkami, krajem i wyrobił sobie nowe, które synowi ukochanemu chciał w spadku zostawić. Ci, co osobiście znali Paparonę, mieli dlań szacunek połączony z pewną obawą. Skromny kupiec krył w sobie utajonego butnego niegdyś wojaka, który wejrzeniem i postawą chwilowo się zdradzał . Bywało, że gdy go co oburzyło, rozprostował się, podniósł czoło, uderzył ręką po boku, jakby szukał — ale wnet przypomnienie położenia, stanowiska... przywracało mu zimną, zrezygnowaną postawę człowieka, co się wyrzekł uczuć i namiętności niewłaściwych stanowi nowemu. Uśmiechał się gorżko, kłaniał grzecznie, spuszczał oczy i ciągnął taczkę dorobkowicza. Dziecię z takim wychowane staraniem i miłością, jakby mu ojciec chciał dać zapomnieć, że nigdy matki nie znało — wyrosło na podziw piękne, bujne i rozkołysane pieszczotami w kolebce, ale ci, co znali Paparonę i jego syna, pytali się w duchu siebie, do czego je przysposobiono i przeznaczono. W istocie trudno było odgadnąć. Ojciec przyjął miejskie nie tylko prawo, ale obyczaje i sposób życia, nie zdawało się więc, ażeby syna chciał, dorobiwszy się majętności, wrócić stosunkom zerwanym i światu obcemu. Kupno kamienicy w Gdańsku i cały skład interesów wymagały zajmowania się czynnego handlem, który domowi temu szedł na podziw szczęśliwie. Cytowano Paparonę jako dowód, co może uczciwość, praca i rozum, nawet w człowieku nie oswojonym z zawodem, któremu oddał się w późniejszym wieku. Nikt nie przypuszczał, aby dom mógł być zwinięty. Tymczasem wycho- wanie i zamiłowanie młodego Bartoszka wcale w nim kupca nie obiecywały. Był to świetnie wychowany chłopak, mówiący doskonale kilku językami, jeżdżący konno wybornie, lubiący fechtować się, tańcujący prześlicznie, malujący jak artysta i ze szczególnym zamiłowaniem dla sztuki, która zdawała się być prawie namiętnością jego. Ojciec czy nie śmiał, czy nie umiał przynaglać go do pilniejszego zajęcia nad księgami kupieckimi i rachunkami. Wchodziło to wprawdzie w zakres jego zatrudnień, stało na programie, ale Bartoszek przychodził rzadko do kantoru, siadł za stół, ażeby rysować szkice na białym papierze, ojciec uśmiechając się podziwiał jego talent, całował w śliczne czoło i po krótkiej gawędce nadchodząca pora przejażdżki lub czytania przerywała nudnie i dla formy tylko zatrudnienia przesiedzianą godzinę. Przyjaciele Paparony robili mu uwagę nieraz, iż syna zbyt światowym, nadto pieszczonym wychowywał sposobem; odpowiadał im, że mu dosyć zostawi majątku, aby swym fantazjom mógł dogodzić, a co się tyczy handlu, to raz urządzone i w tryb pewien wprowadzone interesa pójść muszą, nawet gdyby ich swą pracą nie odżywiał. Potrząsali na to głowami ludzie doświadczeni, ale trudno się było sprzeczać, a ukazywać niebezpieczeństwo za późno. Ojciec miał tak widoczną słabość dla syna, iż mu nic odmówić nie mógł. Dorastał właśnie młody człowiek, gdy zacny Jan, który pracował do ostatniej niemal godziny życia z zajadłością i pasją nad powiększaniem już i tak kolosalnej fortuny, zaziębiwszy się w spichrzach zbożowych wiosenną porą... zachorował i umarł. Czując zbliżający się zgon, przywołał syna, zamknął się z nim na godzin kilka, mówiono, że mu familijne miał powierzyć tajemnice, oddać jakieś papiery. Bartosz wyszedł spłakany i smutny. Ojciec nazajutrz nie żył. Po śmierci zacnego Paparony wykonana likwidacja jego majątku nieruchomego i ruchomego, kapitałów, statków, należności w domach bankowych wykazała kilka milionów talarów czystego mienia, co na owe czasy było bogactwem ogromnym i stawiło Bartosza na czele niemal pieniężnej arystokracji miasta Gdańska. Ci, którzy domyślali się wcześnie bardzo znacznej fortuny, nie rachowali wszakże ani na połowę... zdumiało to wszystkich. Młody Paparona oświadczył zaraz, iż nadal interesa ojcowskie prowadzić będzie, zatrzymał w biurze pomocników, zachował stary porządek, słowem, nie okazał wcale chęci zmiany stanu i zajęcia. Ale ze śmiercią pana Jana zmieniło się wszystko samą rzeczy naturą, w kilka miesięcy już stagnacja czuć się dawała... nie było tego, co dawał życie i wlewał ducha. Klienci domu nie znajdowali nigdy prawie młodego Paparony tam, gdzie by był powinien osobiście się stawić... rozmówić się z nim o interesach było trudno, zdawano wszystko na pierwszego komisanta... on sam ledwie miał wyobrażenie o handlu i toku spraw. Wprawdzie zapraszał za to na wyborne obiady i śniadania, przyjmował z gościnnością wystawną, grzecznym był po pańsku, miłym niezmiernie... ale to wszystko nie obudzało zaufania. Interesa szły zrazu tym popędem, jaki im nadał ojciec, potem zaczęły wolniejszym już posuwać się trybem, opieszalej... czynniejsi wiele z tego skorzystali, fortuna nie cierpiała jeszcze, ale już o powiększaniu jej, jak za nieboszczyka co roku, i mowy być nie mogło. Tymczasem przyszły dla pana Bartłomieja lata młodości, w których życie się uśmiecha wszelkimi szczęścia obietnicami... Bogaty, piękny, wychowany po paniczowsku, wszedł w towarzystwa, kobiety go ciągnęły, o interesach ani wiedzieć nie chciał. Roztargniony przychodził czasem do biura, przemówił słów kilka do starego swego poczciwego komisanta, pożartował z młodszymi, grzecznie się kłaniał, i uciekał. Starzy przyjaciele domu z tego wszystkiego nie rokowali nic dobrego. We wszelkich podobnego rodzaju przedsiębierstwach co nie idzie naprzód, cofać się musi i upadać. Tu, jeśli dotąd nie było upadku widocznego, była dotykalna stagnacja, interesów brakło. Ducha przedsiębiorczego nie miał pan Bartłomiej wcale, a w interesach tego uporu i chłodnej zaciętości, której one wymagają; najmniejsza rzecz go zrażała, cofał się, ustępował i bardzo po pańsku współzawodnikom schodził z drogi. Śmiano się zeń po cichu, ale szlachetność charakteru, niezmierna usłużność czyniły go miłym ludziom. Przebawiwszy lat kilka na niedoszłych różnych miłostkach, pan Bartłomiej nareszcie trafił bardzo szczęśliwie... żeniąc się z córką bogatego kupca i mieszczanina Helmutha. Była to najświetniejsza partia w Gdańsku, najpiękniejsza panna, największy posag i najstarsza firma niepokalana!! Duch ojca zza grobu jeszcze widocznie czuwał nad ukochanym dziecięciem... małżeństwa tego zazdrościli mu wszyscy. W istocie panna Dorota była najmilszą istotą w świecie, pieszczoną u ojca i jedyną jego spadkobierczynią. Ślub ten kojarzył nie tylko ludzi dwoje, ale dwa domy i dwie potężne fortuny. Stary Helmuth był zabiegły, przebiegły, czynny, przyszłość obiecywała się świetną. I szczęście też jaśnieć musiało nad domem, bo młodzi ludzie się kochali... panna była idealnie piękną, jakby wyhodowaną w szklarni, delikatną, świeżą, a nie znającą nic w świecie prócz niewinnych jego rozkoszy. Bartoszek zakochany w niej na zabój. Wesele odbyło się z tym przepychem tradycyjnym mieszczan bogatych, którzy zwykli byli w podobnych razach występować świetnie i całe niemal miasto zapraszać na gody. Orszak panny młodej, występ pana młodego, ognie sztuczne, teatr domowy, maskarada, bal, stoły na kilkaset osób, beczki wina dla ludu w ulicach... epitalamy drukowane na atłasie... wieńce, łuki tryumfalne... wszystko to zajmowało miasto przez parę tygodni. Paparona dom wspaniale na nowo na przyjęcie swej oblubienicy urządził. Stary Helmuth, trochę skąpy, tą razą powiedział — niczego nie żałować — i zdumiał tych, co go znali. Obudziło to trochę zazdrości w ludziach, dało powód do różnych plotek i ukąszeń, ale najzłośliwsi zaprzeczyć nie mogli, iż dawno Gdańsk nie widział nic podobnego. Bartoszek szczęśliwy, rozjaśniony, poczuł życie nowe. I on, i żona mieli upodobanie i gust wykwintny, zaraz więc po ożenieniu najpierwszą rzeczą dla obojga było dom stary odpowiednio do myśli swej urządzić. Sprowadzono rzeźbiarzy, rysownika, malarzy, zamówiono najlepszych rzemieślników, nie wahano się marmury kupić we Włoszech i restauracją poczęto na taką skalę, iż miliony pochłonąć mogła. Stary Helmuth stanął w początku oporem, robił uwagi, usiłował odwieść od tak kosztownego przedsięwzięcia, ale córka umiała go sobie pozyskać i zamknąć mu usta. W parę lat później śmierć mu je też zawarła na wieki. Bez przeszkody oboje państwo oddali się ulubionemu marzeniu uczynienia z domu tego pieścidełka, które by było cudem i podziwem dla miasta. Oprócz tego grunt i liche domostwo na pół drogi do Oliwy na wzgórzach zamierzono przeistoczyć na letnią willę i park prawdziwie pański. Dorota chciała, aby się zwała willą „Bartolomea", on pragnął jej dać imię „Dorotei", stanęło przy pierwszym i równocześnie z przebudowywaniem kamienicy rozpoczęli artyści plany budowli, parku, fontann, które piękne wiejskie schronienie przyozdobić miały. Roboty pędzone przez oboje państwo, którzy się nimi zajmowali namiętnie, szły szybko, ale pochłaniały sumy ogromne. Urodzenie syna... na chwilę tylko oderwało od nich. W rok po przyjściu jego na świat piękna Dosia zachorowała ze zbytku może szczęścia, które tak umie zabijać czasem zdradliwie, jak niedola, a boleści żywią i krzepią. Zaczęło się to od małego kaszelku, od zbytnich rumieńców na ślicznej twarzy białej jakby wypalonych, zdawało się to niczym, potem nastąpiło osłabienie, niemoc, niepokój... lekarze cicho mówili o suchotach, radzili podróż jak zwykle, gdy się chorego chcą pozbyć. Pan Bartłomiej wybrał się z żoną na południe, ale śliczna Dosia, nie dojechawszy dalej jak na brzeg Renu, zgasła na ramieniu męża, złożywszy główkę do snu. Rozpacz biednego człowieka była niewysłowioną, żal straszny. Za ciałem ubóstwionej istoty szedł biedny pieszo, wiodąc je do tego rodzinnego kąta... gdzie już szczęścia [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|