, Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
JARYNA
CZĘŚĆ I
Piękny był wieczór wiosenny!
Wiosna u nas zawsze piękna i w żadnym kraju tak miłą i tak wdzięczną być nie może. Gdzie
indziej zima nie tak sroga, jesień nie tak smutna i rozbudzenie ziemi do nowego życia przychodzi
powolniej, nieznacznie, a ludzie nie widzą go prawie, nie mogą poczuć silnie. U nas cudny widok
wiosny odsłania się jakby skinieniem czarodziejskiej laski; dziś płyną z góry strumienie, już trawka
zazieleniała nad ciepłymi źródliskami, jutro ruszyły się ziółka na polach, krzewy wzbierają na
pączki; oto już wierzby się złocą, brzozy rozczesują warkocze i dęby poważne okrywają się liśćmi,
których barwa z daleka widoczna cechuje pana lasów.
Człowiek, choć przywykły do tego widowiska, musi uczuć bicie serca, gdy mu ta młodość
świata własną jego przypomni; musi, spiesząc do pracy, przypatrzeć się z bliska rozwinięciu życia
we wszystkim, co go otacza, i w tajemniczym związku z naturą odmłodnieć, orzeźwieć na chwilę.
Nigdzie, zdaje się, nie ma takiej wiosny jak u nas, tak wonnej, tak barwnej, tak dźwięcznej i
wesołej, tak do serca przemawiającej. Może też taką się nam wydaje, bo jej często tak długo zza
śniegów wyglądamy, oczekujem...
Cóż dopiero ta wiosna, gdy się ujrzym w miejscu pięknym z siebie, w oczach swych z
obumarłego szkieletu przeistaczającym się w obrazek życia pełen? Jakżebyś nie uśmiechnął się, nie
zadumał, patrząc, jak nagle suche, bezkształtne drzewa oblekają sukienki zielone, jak pod nogami
twymi czarna ziemia się mai, z nie dostrzeżonych korzonków wystrzelają kwiatki, z niedojrzałych
pyłków wyrastają liście, jak powietrze zaludnia się ptastwem gwarliwym, wody nieme i zastygłe
rozpływają w mrukliwe i błyskotne fale; - jakżebyś nie uradował się tym cudem, który po raz
tysiączny powtarza się ciągle, zawsze nowy, zawsze dziwny i niespodziewany!
Biada temu, kto nie czuje wiosny! Albo mu już życia zanadto, albo on światu niepotrzebny.
Litować się nad nim trzeba albo go obawiać. Nie chciałbym ani kraju ciągłej wiosny bez zimy, ani
towarzystwa człowieka, na którym powrót tej pory nie czyni już wrażenia.
W pięknym parowie podolskim siedział młody człowiek otoczony wiosennym wieczorem,
zadumany spokojnie, zadumany głęboko. Wiosna, co powoduje do życia drzewa i kwiaty, ma tę
szczególną własność dla człowieka, że budzi w nim wspomnienia już tylko, ale tych lat, w których
on najsilniej czuł, najmocniej żył. Któż nie doświadczył tego, że rozkwitłych bzów wonie, że śpiew
słowików, świergot ptastwa, ryk daleki trzód, wypuszczonych na paszę, najwięcej na wiosnę
wspomnień obudza i młodociane w pamięci odtwarza c hwile!
Odżyć nie możemy jak drzewa nowymi liśćmi i kwiatem; odżywamy pamiątkami.
Okolica stroiła się jak piękne dziewczę do kościoła, jaśniała świeżością, wiała zapachami,
rozlegała się pieśnią ludzi i ptaków. Głęboki jar podolski wszędzie bujna zalegała roślinność,
osłoniona od chłodnych wiatrów, ogrzana słońcem południa; pomykając się ku niebu, zdawała
wyrywać z ciasnych ziem, zamykających ją w sobie. Do boków jaru czepiały się krępe dębczaki,
kształtnie powyginane brzozy, wysmukłe brzosty wyprostowane i strojne; pod nimi tarń zazdrośnik,
zmówiwszy się z leszczyną, nie chcieli między siebie dopuścić nikogo; rzadki głóg, rzadka kalina
lub dzika wisienka wymknęły się z ich poplątanych gałęzi trochę wyżej, na wolniejsze powietrze.
Niżej, na bujnej ziemi, pod cieniem kolczastej tarniny rozkładały się zioła i kwiaty, przez
szczupłe tylko między gałęźmi okienka przypatrując się słoneczku. Tu skromna a wonna melisa,
czerwony groszek, chmiel obwijający się przyjacielsko, dopóki uściskiem nie wysuszy drzewa,
które objął - maleńki, lecz silną swą wonią dający się czuć daleko, i tysiące nie znanych a pięknych
roślin cisnęły się jedna przy drugiej, jak boży lud ciśnie się na bożym świecie.
W głębi jaru stał skromny domek, okryty drzewami, osłoniony ścianą parowu. Dwa krzywe
odwieczne dęby z pniami mszystymi, jakby aksamitem powleczonymi, roztaczały nad nim
opiekuńcze swe gałęzie. Od północy szare złomy skał, tu i ówdzie wystające, pokrywały się także
mchami, a wśród nich strzelały młode drzewek i krzewów latorośle, których ziarno zaniosły wiatry
na urwisko i których podrosły pniaczek wiatry też wyrwać groziły.
Strumyk, z między skał sączący się cieniuchną strugą srebrzystą, spadał w wymyte łożysko,
które przed kilką tygodniami znać szersze było niż teraz, bo jeszcze poobrywane jego gliniaste boki
trawami nie miały czasu porosnąć. Na prawo przy domku stał drugi także budyneczek pod strzechą
słomianą; oba otaczał sadek i pasieka obrzucona płotem z pni i gałęzi, odżywających z wiosną na
próżno i daremnie zielone puszczających liście.
W głębi, poza domkiem, u skały, w której głęboką widać było pieczarę, chmielem u
wnijścia obrosłą, stał dąb rozłożysty samotny; pod nim jakby umyślnie rzucona skała, na kształt
ławy szarej, wygodnym była siedzeniem.
Wyżej na górze, z dwóch dębowych prostych kloców zbity, świecił od promieni
zachodzącego słońca krzyż, suchym ustrojony tarnem, znamię boże, znamię, zwiastujące na pustym
obejmującego ją w imię społeczeństwa człowieka. Pod tym krzyżem, poza dębem, na skalistym
złomie, niedaleko strumienia siedział ów młody człowiek w zamyśleniu poglądając na ściany
zieleniejącego parowu, w którym zamieszkał. Twarz jego, jasną brodą strojona, męska, poważna,
piękna, smutną była razem; ale smutek jej nie przypadkowy, nie chwilowy, nie gwałtowny, zdawał
się już życia warunkiem. Niebieskie oczy przywykły już były we łzie pływać, ze łzą się zamykać,
otwierać łzą codzienną i usta uśmiechnięte łagodnie mówiły swym milczeniem: nie dla mnie świat,
a przecież ja go tak kocham! Na czole wisiała chmura, zasłona dawnej a nie zgojonej boleści.
Ubranie tego człowieka było proste, a w nim mu przecie było pięknie i do twarzy: miał na sobie
letnią siermiężkę, koszulę szarą, pas czerwony, a spod czapeczki płóciennej wymykały się
przerzadłe trochę jasne jego włosy. Pierś ogorzałą, źle osłonioną koszulą, chłodził wiatr wieczorny;
on nie czuł go przecie: zadumany, patrzał, patrzał widać na inny świat, na inny czas, w daleką
stronę niedojrzaną, patrzał sercem, a oczy na nic mu nie służyły. I w zamyśleniu od godziny nie
poruszył się, nie zadrżał, nie zmrużył oka; siedział posągiem; tak gdzieś dusza od ciała odbiegła.
Myślał, jak się myśli na wiosnę, wśród samotności pięknego wieczora, o młodszych latach, o
niedogonionej ubiegłej przeszłości, której tylko cień migał mu z daleka, żegnając go - na wieki.
- Te resztki życia - myślał w duchu - nie do mnie już należą, do ludzi; moich było tylko
chwilek kilka; na co mi po nich zdała się reszta? Przy tamtych wszystko szare, kamienne, chłodne
jak ten kamień, na którym siedzę! Jestem jak zgłodniały biesiadnik, co mu podadzą przysmak w
początku, a potem omijają go z każdym daniem. On patrzy, czeka, wygląda na próżno; teraz już
kolej na drugich. Zwodne bo też życie człowieka: tyle obiecuje, a te obietnice kwiaty pierwszy
mrozek zwarzy i po nich nie ma zawiązek. Bądźmy więc drzewem, co nie dając owocu, służyć choć
może na coś wyrastając: na budowę dla człowieka, na schronienie gniazdom ptasim. Żyjmy dla
drugich, tak, żyjmy dla ludzi!
Dziwne są losy, dziwne - mówił dalej - jest w ich plątaninie niedocieczona tajemnica boża;
są przecie szczęśliwsi, są drudzy jakby od kolebki napiętnowani i naznaczeni na rzeź nieszczęściu,
zawodom. Jednym żywot wstążką różową, drugim strugą krwawą. Dlaczego? Tajemnica!
Tajemnica! Lecz Bóg, co wszystko urządzał swym tchnieniem, musiał mieć w tym cel, musiał
uczynić to dobrym. I my może kiedyś, z góry ujrzym to jaśniej, przekonamy się, że tak jest lepiej. A
może pobłogosławim męczarni i cieszyć się będziem boleściom naszym! Któż wie, czy szczęśliwi
przelotnie tutaj nie są nieszczęśliwymi w przyszłości, gdy ich to szczęście tutejsze odurzy,
zatwierdzi, przywiąże do ziemi, a potem w chwili wyzwolenia skrzydeł nie znajdą, by w niebo
podlecieć? Moje życie ciężkie, lecz mogęż na nie płakać, mogęż się uskarżać na nie? Nie wiem...
Urodziłem się w nędzy, wyrosłem sierotą, przypadek błogosławioną ręką wyrwał mnie, ze stanu
zwierzęcia do godności człowieka podnosząc; otworzyła się dusza moja, ujrzałem światło; mogęż
się skarżyć, gdy tylu braci moich walczy w ciemnościach? Nie! Nie! - Bądźcie błogosławieni i wy,
coście mi nie chleb i suknię, ale naukę dali drogą i myśl nieopłaconą! I ty... Alfredzie, coś swą
przyjaźnią duszę moją stworzył, i ty... której imienia sam przed sobą powiedzieć nie śmiem, i ty...
coś spojrzała na chłopa, jak na człowieka... i ty nawet, coś równie karząc, odpychając, wywiódł ze
mnie uczucie własnej godności, poznanie mojego położenia, i wy wszyscy, których spotkałem w
życiu, tak, wszyscy, bo i zazdrość wasza i nienawiść płodne były dla mnie! Błogosławieni bądźcie
ludzie życzliwi i nieprzyjaźni - i błogosławioną bądź boleści moja! W szczęściu zapomniałbym
może o obowiązkach, byłbym znienawidził i upadł; cierpienie okryło mnie zbroją, dało siły i
podźwignęło myśli.
Z zapałem płynęły dumy młodego człowieka, lecz tu się wstrzymał ich potok, westchnął - i
łza, z którą walczył, potoczyła się po ogorzałej twarzy.
- Dlaczegóż - rzekł - serce mi bije do młodszych lat? Do wspomnienia nędzy, do tego życia
sierocego, które dla mnie prawdziwsze poprzedziło życie? Dlaczego ryk tej trzody poruszył mi
serce do głębi, wywołując pamięć pastuszych moich swawoli? Dlaczego płaczę do mojego
sieroctwa pierwszego, do złotej nędzy mojej? Nie wiem! A! - zawołał - nie ma bo innego szczęścia
na ziemi nad nadzieję i widzenie szczęścia; potem wspomnienie widzenia, mara wiary i nic więcej...
nie ma innego. Szczęście wielkie, marzone, nie byłoby trwałe, i któż wie, może byśmy jak w bajce
o Meluzynie ujrzeli wdzięczną jego postać, przeistaczającą się w potwór ohydny, może byśmy za
życia nawet wspomnienie stracili. Więc tak lepiej, lepiej, tak być musiało; skłońmy głowę przed
koniecznością żelazną.
I to mówiąc podniósł czoło, a zdrętwiały długim siedzeniem bez ruchu, otrząsł się, chciał
powstać, lecz szelest bliski go zatrzymał.
Ścieżynką od parowu, która stromo biegła w jar ocieniony drzewami, spuszczała się biała
postać dziewczyny, jasne zjawisko na tle ciemnych liści; piosnka, coraz ciszej nucona,
towarzyszyła mu. To jedną, to drugą ręką dziewczę chwytało za głogi, za dębczaki, za brzeźniak,
żeby się nie ośliznąć i nie upaść, i coraz chyżej, coraz prędzej rozbiegłszy się, mimo woli skoczyła
wreszcie w dolinę, zatrzymując się prawie u dębu, pod którym siedział młody człowiek.
Spojrzała, postrzegła go, krzyknęła niby przelękniona, zarumieniła się, roześmiała się i,
pogładziwszy swe czarne włosy, poczęła się oglądać dokoła jakby szukała jeszcze kogo, jeszcze
czego; przecież nie zgubiła nic w drodze, ale skłopotana oglądała się tak udając, że jej czegoś
braknie.
Młody człowiek - był to Ostap Bondarczuk, którego pierwszych przygód możeście nie
zapomnieli jeszcze - zobaczywszy dziewczynę, z litością i zajęciem spojrzał na nią i w języku ludu
powitał ją "dobrym wieczorem".
- A! Dobry wieczór wam! - odpowiedziała ciągle się rumieniąc i oglądając. - Wy jeszcze
pod swoim dębem?
- Cóż chcecie? Wieczór taki piękny, nie można się w chacie zamknąć.
- Tak i mnie - podchwyciła. - Przybiegłam dowiedzieć się do was, czy nie potrzebujecie
mnie... do waszych krówek?
- Dziękuję ci, Jaryno - odpowiedział Ostap. - Stara Lepicha już je zapewne podoić musiała.
- To już tak - zawołała dziewczyna z prostotą, plaskając w ręce - wy już zamówiliście sobie,
jak widzę, starą Lepichę! No, to bywajcie zdrowi, kiedy już tak! O! jakiż ty niedobry, mój Ostapie!
- dodała mieniając coraz: i wy, i ty a nie mogąc na żadne się odważyć - nawet nie chcecie, żebym
wam się wywdzięczyła za to, coście mi matkę wyzdrowili.
- Dziękuję ci, Jaryno, ale ty sama jedna jesteś przy niej, czasu nie masz; w chacie wszystko
w twoich rękach; jakżebym ja mógł pozwolić, żebyś jeszcze mnie posługiwała biegając tak daleko?
- A co to za daleko? - żywo odpowiedziała Jaryna - czyż to daleko? Zaraz za parowem przez
pole, przez łąkę, przez dębniak, kawałek grobelki i wioska.
- A jednego z drugim będzie dobre pół mili.
- Gdzie tam! Wam to się tak zdaje, że daleko, bo nie wiem od czasu, jak matka pozdrowiała,
czyście byli trzy razy u nas, ale dla mnie to blisko. No, powiedzcie prawdę - dodała zbliżając się -
czy wasze krowy podojone?
- Nie wiem - rzekł Ostap - ale, moja Jaryno, tobie za tym nie biegać i nie łatwo i - dodał
ciszej jeszcze - ludzie na ciebie spleść co gotowi.
Jaryna roześmiała się i poczerwieniała razem, i plasnęła w ręce znowu.
- Mój ty Boże! Czy nie na mnie i nie na was! Alboż myślicie, że was nie szanują jak
potrzeba, żeby kto śmiał co złego o was pomyśleć?... Porzućcie! ot, lepiej mówcie prawdę... Wam
się uprzykrzyło i wolicie Lepichę, bo Lepisze dacie mleka, powiecie: "Dobry wieczór" i koniec, a ja
wam pokoju nie daję; muszę gadać, muszę zaczepić, muszę choć popatrzeć, a to was może i nudzi?
Ostap się zarumienił i ruszył ramionami.
- Co tobie w głowie, Jaryno? - rzekł powoli. - Jużciż mnie, co tu tak sam jeden siedzę jak na
puszczy, miło z kim pomówić, miło do kogo się odezwać.
- Tak, ze starym jakim, ze znachorem, albo z takim, co to dawne rzeczy pamięta, ale ze
mną? - Ruszyła także ramionami. - No, ale powiedzcie mi, czy krowy wasze podojone? Pójdę ja
sama zobaczyć do obórki. Tylko jeśli tam już Lepicha jest? E! To nic! Mogę jej pomóc!
I żwawo pobiegła, mijając Ostapa, ku ogródkowi, który osłaniał obórkę. Ostap pozostał pod
dębem, zwolna, zamyślony przechodząc się po murawie i poglądając na piękną Jarynę, która nie
jeden raz obejrzała się z uśmiechem ku niemu.
Jaryna w istocie piękna, choć trzeba było niezepsutych oczu, żeby dojrzeć jej niepospolitej
piękności, bo ją okrywał strój niewdzięczny i zaniedbanie pracowitych ludzi.
Ale pięknemu we wszystkim pięknie i zawsze do twarzy: Jaryna pomimo obcisłej podolskiej
zapaski, która bogate kształty jej kibici wydatnymi czyniła, pomimo grubej swej koszuli, pomimo
opalenia, była oryginalnie i istotnie piękną. Twarz jej doskonale owalna, choć smagława, ale cery
pełnej krwi i ognia, rumieniła się żywo, oczy czarne pałały; nosek mały, prosty, kształtny z
rozdętymi nozdrzami jak u kona araba, spuszczał się na usta wąskie, malinowe, maleńkie, których
strój, ząbki białe, przy ciemnym licu bielszymi się jeszcze wydawały.
Gęsty, bujny jak podolskie zboże warkocz, okręcony dokoła głowy, strojny w zieloność i
kwiatki, koronował ją na kształt popiersi starych greckich modelów. Szczególnym zapewne, ale nie
jedynym przykładem, rękę i nogę miała małą i kształtną, choć zaniedbaną, ramiona jak utoczone, a
silna i wysoka, w pasie, który czerwony włóczkowy obejmował pojas, gibka była i cienka jak
niedorosła dzieweczka. Wyraz jej twarzy zapowiadał uczucia gwałtowne, wolę niezłomną i bystre
pojęcie.
Jaryna znikła za krzewami sadząc przez płoty jak sarna, a Ostap, znowu zamyślony, siadł
pod swoim dębem.
- Otóż - myślał - jeden z tych pięknych dzikich kwiatów, które trochę słońca tak by
wspaniale rozwinęło! Lecz zaledwie od piersi macierzyńskiej, z kolan matki skoczyć musiała do
pracy; pełzając jeszcze - już służyć się uczyła. Promyk myśli, jeśli zaświtał, w jej główce, to go tam
Pan Bóg chyba zesłał przez anioła-stróża, bo nikt z ludzi nie pomyślał, że nie dość jej pokarmu,
odzieży i snu, że potrzeba myśli, światła, uczucia, co by wewnątrz jak w lampie zapłonęły...
A dusza wyrywa się ku temu światłu, którego pragnie, jak drzewa tego parowu podnoszą
gałęzie i spieszą rosnąć, by się wydobyć ku słońcu. Jak ona słucha, jak chwyta, jak pamięta każde
słowo, jak w niej ziarenko rozrasta się i rozkwita! Ileż to razy zdumiałem się, gdy po dniach kilku
powtarzała mi moje własne wyrazy, przez nią przerobione, silniejsze, zdaje się, i ognistsze! Lecz
jakiż ją los czeka? Szumne wesele, mąż obojętny, dzieci piskliwe, niedostatek, praca nad siły,
wczesna starość, smętna, zimna, swarliwa...
Domawiał w głębi piersi tych wyrazów, gdy Jaryna szybko z krzaków wybiegła i
zastanowiła się przed nim ze skopkiem w ręku.
- Nie ma i nie było Lepichy - zawołała wesoło, patrząc mu w oczy. - Nawet stary Iwan mi
się przyznał, bo to taki poczciwy człowiek, że Lepicha tu ani razu nie była. Dajcie pokój i nie
zamawiajcie jej. Co to wam szkodzi, że ja sobie co dzień przebiegnę i parę tych krów udoję? Mnie
to miło!
- Ale taki kawał drogi iść co dzień!
- Co to wam do tego? Toć za to posłucham was, a ja tak lubię słuchać, gdy mówicie.
I zasłoniła się, i spuściła oczy - A ludzie? - rzekł Ostap.
- No! Jeśli wola, niechaj sobie plotą; mnie to wszystko jedno.
- I za mąż nie pójdziesz?
- Dajcie mi pokój! Sto razy poszłabym, gdybym chciała, bo starego Kuźmę ludzie znają, że
zapomogi nie potrzebuje, a ja u niego jedynaczka. Ale ja nie chcę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl