,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski JAK SIĘ DAWNIEJ LISTY PISAŁY Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małej w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiej izbie gościnnej, w której nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniej przenikliwy chłód czuć się dawał. Podkomorzy, który na cierpkim powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł. Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą, a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed którymi zawsze coś stało: albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonymi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda. Nie mówię o tym, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiej strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnię, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczał. Naturalnie też okolice jej zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki , wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego, ilekroć je wypuszczano, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały. Wprost naprzeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć było można. Nabrały od tej nieruchomości fizjognomii dziwnej, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata. Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, tymi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca. Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycji tylko znana, ale dawniej istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: „umyślnego" poznać było można zaraz po fizjognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu . Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan. List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołym ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jej ściany. Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściej i kieliszkiem, i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnej stajni, lub — drzemał u płotu. Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno, na srokatym koniu człowieku, który szkapę u kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu, skierował się ku gankowi, poznał zaraz posłańca. Od kogo? To było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź — zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać — a co gorzej — odpisać nań. A trzeba wiedzieć, że od czasu, gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacji samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł. — Otóż masz! — rzekł w duchu. — Posłaniec i — list! A jejmości w domu nie ma. W istocie Podkomorzyna była u córki... a Wereszczaka sam w domu. W sieniach już słychać było, jak się ów posłaniec zaczął targować ze służącym Jakubem. Podkomorzy drzwi otworzył. — Co tam? Z odkrytą głową łysawą, stojący poseł, szybko odpowiedział. — Z listem do jaśnie pana. — Od kogo? — Od Podskarbiego. To mówiąc, czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niej czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niej na szarym papierze z wielka pieczęcią list, z pokornym wręczył ukłonem. Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać, iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie: — Niech Jakub powie, aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark. I szepnąwszy coś staremu słudze, Podkomorzy drzwi zamknął. W pokoju szaro już było, list położył, a raczej rzucił na stół, kwaśny: — Jezu mój miłosierny — stęknął — czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata. Ale, niechby go z nim... dałbym głos i ja, i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez Podkomorzyny?!Oprócz starego Jakuba, który był i sługą, i rodzajem majordoma, Podkomorzy miał chłopca — Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak na przykład zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły — przynoszenie drewek na komin itp. Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była to rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów, jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie poza oczyma odbywane funkcje pełnił z niezmierną czasu stratą. Co robił w czasie tych wycieczek, nie było docieczone dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności, drażnił indyka, niekiedy do najwyższej doprowadzając go pasji, pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom itp. Dnia tego nie można go było o co innego posądzić, chyba o kaczany od kapusty, na które też był łasy. Klucznica przysięgała się, że marchew surową jadał, cóż dopiero słodkie kaczany!... I nie było go, choć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni, a Podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz — nie robiły skutku. Wołał półgłosem: — Gdzie ta jucha Jasiek? Kiedy poszedł, a dotąd nie wraca! A, żeby go...! Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik — deptanie kaczek — sczeźnięcie marne — skiśnięcie itp. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość. Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł — drażnił jednak i niecierpliwił leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niej nie obchodził się bez okularów. Zawołał Jakuba, aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakub leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża, rozkazując mu, aby dezertera przyprowadził za uszy. Lecz w tym i on sam ze ścierką ogromną, pełną drewek na opał, uginając się pod jej ciężarem, ukazał się od strony drewutni. Wyłajał go naprzód stróż, potem Jakub po drodze, na ostatek sarn pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego — i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece. Świece te dla Podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać. Rurkowe łojowe, jakich na co dzień używano, miała klucznica pod swym zawiadywaniem, trzeba więc było biec na folwark po nie, potem je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką oczyścić, i szczypce zawsze pełne fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć. A że Jasiek zwykł to był czynić nie śpiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że Podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju — odzywającego się w progu: „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" — pięścią pogroził. Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi. Podkomorzy usiadł. — Podaj okulary. Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacja niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą biedą, czasu swej bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał, gdzie położył. Miały one dwa czy trzy miejsca przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od mariasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiej filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co Podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył. W kieszeni od kapoty extra-rzadko się trafiały. Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały — i klątwy. Szukał Podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakuba. — Rozstąp się ziemio! okularów ani słychu. Powstała burza. Przybiegła stara Dorota, ze stoczkiem w ręku na pomoc i udało się jej prawdziwym cudem albo dziwną domyślnością niewieścią odkryć je utkwione... pomiędzy komodą a ścianą. Tu dopiero potrzeba było posłuchać dociekań, czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista — same one, jak powiadał Podkomorzy, wleźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodnym sprzęt ten drogi — nie dość, że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom... lub... mogła w tym być niepoczciwa złośliwość. Przekonawszy się dopiero, że zsunięcie się za komodę okularom nie zaszkodziło i futerał ich tylko szwankował nieco, Podkomorzy włożył je na nos, kopertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie, od intytulacji. „Jaśnie Wielmożny Podkomorzy dobrodzieju a mnie wielce miłościwy panie a bracie". Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru, rzadko zajmowały więcej niż jedną stronicę, i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie u dołu się mieszczący, wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód Podkomorzy, iż na pierwszej tej stronie nie tylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się, iż list miał trzy całe stronice, a opatrzony był jeszcze — postscriptem. Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum , nie godziło się, zwłaszcza Podskarbiemu; sprawa być musiała magni momenti , ważna. Opadły mu ręce. — Masz tobie! — rzekł w duchu — nie mówiłem? Podkomorzy w istocie nie mówił nic — lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją. Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacja ta, niewprawnemu Podkomorzemu, który i z powodu oczów, i dla wstrętu do papieru, zawsze się kimś posługiwał — nie przychodziła łatwo z drukowanego — a cóż dopiero z tych zygzaków kancelarii Podskarbiego, którego amanuensis grzebał jak kura. Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potnieć zaczynał; a nie stało się to od ognia rozpalonego na kominie, bo Jasiek ledwie go rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakie odczytywanie i sylabizowanie wymagało. Przerywał sobie tylko. — A niechże go! — O, to pisze! Cóż to znowu jest? — Nie ma końca. Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a Podkomorzy przeczył. Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano. Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem — potrzeba było odpisać. Przenikliwy Podkomorzy odgadywał, że wznowienie pretensji było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jej, pozyskać sobie na sejmiku poparcie. Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać, że się zwąchało pismo nosem — (wyraził się Podkomorzy) — i podrożyć się... a potem... Podparłszy się na łokciu Wereszczaka dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią i po dniu albo dwóch dopiero, wysłać ją drugim umyślnym do Terespola — nie wypadało. Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedzieć. W tym był sęk. Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiej pracy umysłowej oprócz wieczornego pacierza. Trzymał się też reguły starożytnej: mille passus meabis , i chodził, pisać więc nie mógł. Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii się pokrzepić i — zbyć się tego licha. Zawołał Jakuba, który stanął u progu. — Słyszysz stary — rzekł — ten list przeklęty od Podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać... a tu — wieczerza, a po wieczerzy nie mogę. Niech z tą kolacją zaczekają, czy co? Jakub ręką zamachnął. — A toż kaczka na rożnie — rzekł — to się wniwecz spali! — Bodajby go z tym listem — zamruczał Podkomorzy i dodał z heroizmem: — No — to niech się spali! Kat ją bierz! Daj mi kieliszek ratafii! Z wieczerzą czekać! Wereszczace, gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakub poszedł po ratafię. Podkomorzy mentalnie przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu... Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia — ale różnie i z tym się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi. Jakub przyniósł chleb, sól i flaszkę owej ratafii, którą Podkomorzy badawczym okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszce jej zostawił więcej. Podejrzenie padło na Jakuba, lecz czasu nie było się o to spierać. W chwilkę potem, zakąsiwszy chlebem, w istocie uczuł Podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało... Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegły na zawołanie; wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich. A chociaż list by był mógł w takiej chwili natchnienia zaimprowizować śmiało, ponieważ szło o sprawę z Podskarbiną, bezpieczniej było i namyśleć się, i brulion sobie zostawić. Raptularz taki przydać się może. Szło więc już tylko o pisanie. Stęknął biedny Wereszczaka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura necessitas. Otworzył szufladę, w której zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego, to wcale przyzwoitego... Spojrzał, wpuścił rękę — dobył, ale zamiast białego — siny, prosty, gruby, rejestrowy, na którym wstyd było odpisywać. Gorączkowe wypróżnienie szuflady z łona jej wydobyło: nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek Podkomorzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arendy poobrzynane — i lineał. Papieru białego — ani śladu. Krzyknął Podkomorzy: „Jakub!" — aż w drugim końcu domu wszystko się poruszyło — „Jakub!" Stary, którego już odroczenie wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany. — Gdzie papier? Papieru nie ma? Gdzie się mógł podziać? Kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu, w tej szufladzie, sam włożyłem. Jakub o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy; a na Wielkanoc pod placki, oprócz starych rejestrów, żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż pani Podkomorzyna, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojej szuflady, której klucz wzięła z sobą. Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem — Dorota protestowała — nie pomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakub poważny i milczący z drugiego pokoju przyniósł znalezione, prawdziwym jasnowidzeniem, trzy arkusze papieru, które w stoliku samej Podkomorzyny spoczywały. Było ich tylko trzy... lecz mogło się to później wyjaśnić. Podkomorzy ochłonął i siadł... Rozkazał Jakubowi przynieść kałamarz. Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|