,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski IMIENINY Obrazek historyczny Il n'y a point de heros pour son valet de chambre. Prov. Fran ç ais Był to sobie dzień 19 marca 179... pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcywielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszącego nad ozdobnym jej łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach. W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabiny, weszło do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek. — Dzień dobry pani. — Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina. Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając główką, zbliżyła się do hrabiny. — Cóż to ósma? — Ósma! Dawno to już pani o tej godzinie wstawała, ale dziś... — Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarenko pochlebstwa, zamknęła mowę... — Jakże też dziś wyglądam, Lizetko? — Przedziwnie, jakby o, ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać zwierciadła... — Czy przyniesiono już kwiaty z oranżerii ministra P... — przerwała hrabina, odsuwając ręką zwierciadło, jakby go się lękała. — Jeszcze nie... — Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina. — Prawdziwie ci ludzie nigdy nic w czas nie robią! Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie, zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani i pobiegła po śniadanie. Hrabina poszła do zwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkowymi przedmiotami. Parę serwisów japońskiej porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającej roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nie rozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko i uśmiech po pięknych jej ustach przeleciał. Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik. — A toż co? — zawołała hrabina pokazując na list. — To od przyjaciółki pani. — Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jak gdyby chciała strofować swoją służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół... Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka. — Od kogóż? — Od hrabiny Palmiry! — Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę. — Podajże go, dawaj! I zaczęła czytać z wielkim natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha. — Czekolada ostygnie. W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabiny zajaśniały żywszym rumieńcem... turkot pojazdu dał się słyszeć. — Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira. — Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta lub do króla na ranne wstanie (petit lever). — Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! Całe miasto o tym gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się niewarte! — Ale bo też pan hrabia...! — odezwała się Lizetka kiwając głową. Znowu turkot na dziedzińcu. Lizetka wyjrzała. — O, to paryska zielona kareta hrabiny! — Chwałaż Bogu — przerwała Emilia, poprawiając nieco szlafroka i przelotnie spojrzawszy w zwierciadło. — Przygotuj czekolady, moje dziecię! — Otóż idzie, idzie! — i to mówiąc, ogromny woal czarny zarzuciła na stół i pokryła nim rozłożone wytworne cacka. Weszła hrabina Palmira; była to kobieta wysokiego wzrostu, ale już nie bardzo młoda; twarz jej, nieco podobna do portretu pani de Maintenon, przetrwała młodość bez wielkiego szwanku. Czarne oczy, nos mały, usta ściśnięte, wszystkie rysy twarzy niezmiernie regularne, nadawały jej minę bardziej nakazującą po- szanowanie niż miłość. Hrabina Palmira była ładna, bardzo ładna, jak na swój wiek, ale zawsze były to tylko piękne ruiny Palmiry. Przeciwny zupełnie wyraz nosiła twarz Emilii; jej wdzięki podobniejszą ją czyniły do Ninon de I'Enclos lub Marii Stuart. Wiele dowcipu, wiele lubieżności i trochę miłego smutku, rozlanego po całej twarzy, nagradzały sowicie mniej regularne rysy twarzy. — Dzień dobry! — Dobry dzień! I obie uścisnęły się serdecznie, z uśmiechem bardzo łagodnym, a potem rzuciły na siebie ukradkiem wzrok zazdrosny, jakby się zjeść chciały. I nie dziw: były to pojednane rywalki. — Jakże dziś pięknie wyglądasz! — Jak świeżą masz cerę! Potem obie panie powtórzyły z małą odmianą znajomą scenę komedii Moliera , a Lizetka, która uczyła się w przedpokoju hrabiny kursu znajomości serca ludzkiego, śmiała się z nich w duchu. — Wszystko się doskonale składa — odezwała się nareszcie Palmira. — Książę Józef nie przyjmuje dziś gości, wyjedzie gdzie może sam na kilka godzin, potem wróci wieczór do domu. Mój Francois namówił kamerdynera, dadzą nam znać. — Będzie to wyborna siurpryza. — Ach, doskonała! — To mówiąc Palmira rzuca wzrok ciekawy na stół, rada by przebić oczyma okrywającą go zasłonę, ale pani domu zwraca natychmiast rozmowę na dworskie nowiny... — Król czy zdrów? — Mówią, że chory po baraninie czwartkowego obiadu. — A biskup? Nudny biskup? — Nie wspominaj mi o nim! — A książę C... czy zawsze w sporach z generałem? — Wiecznie... — A nasz poeta? — Napisał odę do króla itd. itd. Przeleciawszy w czwał po nowinach dworu, pomyślały dwie panie o swoim interesie... — Co ty kupiłaś dla Józia? — Ja? Bagatele... kilka biustów, dwa stoliki perłową macicą wykładane i inne mniejsze cacka; a ty co? — Ja? Prawdziwie, jedno nic! Widzisz to na tym stoliku, ale prawdziwie i patrzeć nie warto... Palmira spojrzała, zagryzła usta, dygnęła i zwróciła się ku drzwiom. — Będę więc czekać! — Bardzo dobrze! — Adieu! — Adieu! Około godziny czwartej z południa, kiedy Emilia leżała na sofie, rozmyślając zapewne o pierwszym kochanku, turkot dał się słyszeć na dziedzińcu. Palmira weszła do pokoju. — No, już czas, moja duszo, każ spakować twoje sprawunki! Jedziemy! Książę Józef jest już w Łazienkach! Dziś obiad u króla był bardzo wcześnie! Służąca weszła w tej chwili i przewodniczyła kilku lokajom do zabrania rzeczy rozrzuconych po stole; powynoszono paki, paczki, pudełka, założono nimi całą karetę i drugi pojazd jeszcze i dano znać na koniec ze wszystko gotowe. Obie panie wyszły. — Do pałacu Pod Blachą! - zawołała Palmira na woźnicę. — Do pałacu Pod Blachą! - powtórzyła Emilia, spuszczając firanki u karety. — Ruszaj! — Wiesz co? — dodała ostatnia po chwili z westchnieniem. — Gdyby też wiedziano, co my wyrabiamy! Oto, jedziemy same do domu księcia, jak gdybyśmy... Ach, Palmiro, jaka jest moc miłości! — Prawda! — dość ozięble odpowiedziała zagadniona. — Robimy szaleństwa, szaleństwa prawdziwe! Gdyby też nasi mężowie wiedzieli! — Nasi mężowie? Alboż nie wiedzą, że go obie kochamy, że obie mamy prawo do jego serca! Zresztą, trzeba gardzić przesądami! — Stój! — odezwał się głos na ulicy. — Ach! — Palmira struchlała i zakryła oczy rękoma. Był to głos jej męża. Woźnica posłuszny stanął; otwierają się drzwiczki karety. Palmira miała czas przybrać minę surową. Na ulicy pokazuje się kilka osób otaczających karetę. Otwierający drzwiczki mąż Palmiry był człowiek około pięćdziesiątletni, małego wzrostu, obłysiały, koło oczu miał czerwoną obwódkę, zwykły order pijaków i lubieżników. Na piersiach obwieszony był wstęgami i orderami, dwie gwiazdy zabrudzone wisiały mu u boku; minę miał sowią, a z otwartej gęby i poruszeń łatwo poznać było można, że wracał z obiadu, na którym wina nie brakło. Za nim długi, suchy, żółty, kościsty, w białym płaszczu hiszpańskim stał mężczyzna, nieruchomy jak król Zygmunt na Krakowskim Przedmieściu. Piersi jego okrywały także ordery, krajowe i zagraniczne, między nimi widać było order Maltański i Złotej Ostrogi. Za tymi dwoma stało jeszcze kilka figur; małych i wielkich, żółtych i czerwonych, bez orderów i z orderami; wszyscy wracali z obiadu, wszyscy byli pijani, i nie po dzisiejszemu; nie tymi winami, które jak ptaszek przelecą tylko i lekką mgłą mózg okryją, ale maderą, starym węgierskim, napojami, które oburącz chwyciwszy za głowę, trzymają ją pół dnia w swoim uścisku i ciążą na niej jak cetnar ołowiu. — A, dobry wieczór! — odezwał się otwierając drzwiczki karety mąż hrabiny Palmiry. — Dokądże się to panie wybrały? — Na przejażdżkę! — odpowiedziała prędko i niecierpliwie nieco pomieszana żona, spoglądając na swoją towarzyszkę. — Ależ mościa dobrodziejko! — odmruknął mąż podchmielony, oblizując się ze zwyczaju i odwracając się do tych, którzy za nim stali. — O takiej porze na przejażdżkę? Zimno i śnieg prószy! — Mdło mi było, więc... chciałam użyć świeżego powietrza — odpowiedziała Palmira. — A, i pani tu?! — zawołał w tej chwili suchy i długi mąż Emilii. — I pani jedzie na spacer! O, i pani! — powtórzył, zażywając tabakę z tabakiery emaliowanej, z królewskim portretem. — Jadę! — odpowiedziała cichuteńko Emilia. — I dokądże przecie? — Do... do... jeszcześmy się nie namyśliły, zapewne tak sobie... po mieście. — Ha, to dobrze — rzekł tłusty hrabia — i nam właśnie potrzebne jest świeże powietrze; gotowiśmy towarzyszyć paniom moim. — Ależ! — prędko przerwała, uderzając się po kolanie hrabina Palmira. — Mamy wstąpić do sklepów, do magazynów, do księgarni, do kościoła! Bóg wiedzieć gdzie! — O, o! To i my z wami! A przecież wart może z nas który, żeby dla nas to wstępowanie po wszystkich kątach na inny czas odłożyć! — Nam pilno... bardzo pilno... to być nie może! — Nie chcemy tego i kwita! — dodała druga. — Ba, ba! mościa dobrodziejko. A jeśli nareszcie o wstępowanie chodzi, my, gdzie będziem mogli, wstąpim lub podrzemiem, czekając was w karecie.— Wszystkie te projekta na nic się nie zdały — przerwała popędliwie Palmira. — Mamy z sobą zabierać sprawunki, na które miejsca nie będzie, jeśli zechcecie powsiadać i przykrość nam wyrządzić! — No, moja duszko — rzekł tłusty — kiedyż bo mnie nogi bolą! Śnieg prószy, zamoczę się lub zaziębię i całą noc stękać będę na tę przeklętą podagrę. Wszak wiesz sama, moja duszko! — Na cóż bo było odsyłać swoją karetę! Tymczasem weź najemną. — Nie mam pono pieniędzy, mościa hrabino! Zgrałem się w mariasza z księdzem biskupem. Wystaw sobie, że w ostatniej partii miałem kralkę żołędną, panfila i... — Oto masz mój woreczek — przerwała hrabina, z pośpiechem podając mu go. — A mąż wziął łapczywie, ukłonił się nisko i kładnąc do kieszeni, mrugnął na towarzyszów, szepcząc. — Pójdziem na węgrzyna. Lokaj przymknął drzwiczki karety, furman zaciął konie — mieli jechać... — Stój! — odezwał się głos drugiego męża, z drugiej strony. — Stój! — Chudy mąż hrabiny Emilii otwiera drzwiczki. — Mościa pani, kareta twoja, jak uważam, idzie z tyłu i zapewne ci nie potrzebna, bo jedziesz z hrabiną. Ja ją biorę! — Ach, broń Boże! Wiozę w niej sprawunki dla księżnej; pełna ich kareta. — A to, do diabła! — krzyknął, trzaskając drzwiczkami pan mąż. Polecieli czwałem. Odurzone jeszcze spotkaniem mężów, nie przemówiły ani słowa przez całą drogę dwie pojednane hrabiny, rozmyślały tylko z oczyma wlepionymi w przednie okna karety. Stanęły na koniec przed pałacem. Po cichu, ostrożnie, oglądając się, wysiadły obie panie, a naprzeciw nich wybiegł zaraz na wschody, uśmiechając się, ulubiony kamerdyner księcia. Ubrany był w galonowany i całkiem zahaftowany złotem frak, w czarne spodnie, w pończochy i trzewiki z wielkimi kameryzowanymi sprzączkami, świeżo i wytwornie ufryzowane miał włosy, a cały zlany był perfumami, które na kilka kroków od niego słychać było. Nie można policzyć, ile razy i jak rozmaicie ukłonił się, nim wprowadził obie hrabiny na szerokie, lśniące marmurowe wschody. — Więc wyjechał? — zapytała Palmira. — Wyjechał do Łazienek; powróci za godzin parę — odpowiedział, uśmiechając się białymi ząbkami Francuz. — Wybornie! — Doskonale! — odezwały się obie hrabiny, a grzeczny Francuz, cały w podskokach, zastępując swego pana, wprowadził i przyjął gości. Nie tracąc czasu, zaczęto natychmiast znosić paki i paczki, wyrzucać dawne meble, ustawiać nowe, nową porcelanę, zwierciadła, obrazy, srebra, biusta i mnóstwo tych bezużytecznych a pięknych drobnostek, które należą do ubrania wytwornego pokojów. Obie panie rozkazywały z zapałem, pośpiechem, a co większa bez sporu, jak ich kosztowne podarunki ułożone być miały. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|