, Józef Ignacy Kraszewski - Głupi Maciuś, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
GŁUPI MACIUŚ
O tym głupim Maćku, o którym wam już nieraz może niańki i służące różne dziwne
historyjki opowiadały, powiem i ja wam jedną, której może nie słyszeliście.
Był sobie raz możny wieśniak, który miał trzech synów: dwóch rozumnych, a trzeciego
wszyscy za głuptaska mieli. Ojciec wzdychał, matka płakała patrząc nań, bracia się śmieli, ludzie
ramionami ruszali i mówili: ,, Co z tego biedaka będzie?"
Maciek miał dobre serce, powolny był, posłuszny, pracowity, ale wygadać się jak drudzy
nie umiał i co mu kto powiedział, wszystkiemu wierzył. Poszedł w pole do roboty, a miał z sobą w
kobiałce albo w dwojaczkach jedzenie, spotkał ubogiego albo nawet głodne psisko, zaraz
częstował, dzielił się, czasem wszystko oddał, a sam powracał na czczo. Ale śmiał się z tego i wesół
był. A drudzy też wyśmiewali się z niego. Nigdy się nawet za to nie pogniewał i powiadał im: „Na
zdrowie!".
Litowano się nad nim powszechnie, bo stary ojciec przewidywał, że gdy mu umrzeć
przyjdzie, a Maciek zostanie sam na kawałku gruntu, z gospodarstwem nie da sobie rady i zejdzie
wprędce na dziady. Na opiekę starszych braci niewiele można było rachować, bo ci go lekceważyli
a o sobie tylko myśleli. Matka też popłakiwała nad przyszłym losem jego, frasując się, co z niego
będzie.
Rodzice już nie byli młodzi, więc naprzód staruszce się zmarło, a ojciec, zatęskniwszy za
nią, wkrótce też obiegł i na śmierć się dysponował. Nim zaś nadeszła ostatnia godzina, zwołał
jeszcze synów wszyst- kich do siebie, starszym zalecając, aby nad Maćkiem opiekę mieli, nie
opuszczali go, pamiętając, że on im jest rodzonym bratem.
Po śmierci ojca, pogrzebie i stypie przyszło tedy braciom dzielić się ojcowizną. Maciek tam
oczywiście żadnego głosu nie miał, siadł pod piecem i mówił: „Co mi dacie, to wezmę."
Bracia, niedobrzy chłopcy, myśleli tylko, jak by się Maćka zbyli. Gruntu mu dawać nie
chcieli, pieniędzy się nie znalazło w skrzyni, a gdyby i były jakie, pewnie by ich Maćkowi nie
wydzielili... Z bydełka, roboczych wołów i koni co było, tego potrzebowali do gospodarstwa, które
między sobą na połowę rozdzielili. Maćka chcieli wykwitować lada czym i starszy mu rzekł:
— Co ty tu będziesz robił? Głupi jesteś, poszedłbyś w świat po rozum, może byś go na
drodze napytał. My cię za parobka wziąć nie możemy, boby ludzie na to sarkali... Ruszaj sobie
gdzie na służbę za oczy!
— Jużci, na drogę coś ci się da — rzekł młodszy — abyś nie biedował, póki służbę
znajdziesz. Dostaniesz kożuszynę przenoszoną, a bodaj i starą siermięgę po ojcu, a czapka też
nieboszczyka niezła, no i kij jego w dodatku, abyś się miał czym psom opędzać.
Nie bardzo się Maćkowi z tej chaty iść chciało, do której był nawykł, prosił się więc, aby go
choć za parobka lub pastucha u siebie zostawili, ale bracia się na to w żaden sposób zgodzić nie
chcieli.
— Z ciebie dla naszego całego rodu tylko pośmiewisko, żaden z nas żony nie dostanie, póki
ty tu w chacie będziesz. Ruszaj, gdzie cię oczy poniosą!
Naglili tak i nastawali, że w końcu zgodził się Maciek iść precz, byleby mu dali się czym
okryć i jaki grosz na drogę.
Gdy Maćka już w podróż trzeba było wyprawiać, bracia poszli do komory i wybierali
odzienie co najstarsze i najgorsze, śmiejąc się a opowiadając, że to jeszcze dla niego aż nadto dobre
było. Maciek się ani spierał, ani napierał, brał, co mu dawali. Dostał więc, jak postanowili, starą
kożuszynę wynoszoną, po ojcu, starą jego siermięgę, czapkę baranią i kij, buty jedne podarte i parę
łapci na zapas.
Nie straciwszy mimo to serca do braci pięknie się z nimi pożegnał, starszego w rękę
pocałował, młodszego uściskał, nawet z psem Burkiem, który go za wrota przeprowadził,
przystojnie się rozgadał, no i poszedł w świat.
Na drogę dali mu bracia dziesięć trzygroszniaków.
Szedł tedy głupi Maciuś polem, borem, gdzie go oczy niosły, ale naprzód zawrócił pode
wsią na cmentarz, aby się na grobie ojca i matuli pomodlić. A był dzień wiosenny piękny i na tej
bożej roli tak kwiatki bujały i rosły, jak na najweselszej łące, i pachniało dokoła, i ptaszęta
śpiewały.
Znalazł Maciek w rogu cmentarza mogiłę, na niej krzyż, który on sam z drzewa wyciosał,
przykląkł tedy, zmówił Anioł Pański, a potem siadł odpoczywać i dumać. Kiedy tak sobie myśli o
ojcu i matuli, a o tym, co z sobą robić będzie i gdzie ma chleba szukać, patrzy, aż siadła na
ogrodzeniu sroczka i kiwa do niego główką, jakby się z nim witała. Maciek się też jej pokłonił, bo
sroka sroką, a każdemu dobrze życzył i nikomu chybić nie chciał. Patrzy on na nią, aż otworzyła
dzióbek i poczyna gawędkę:
—Jak się masz, Maćku?
— Zdrowa bądź, sroczko! Bóg zapłać.
— Coś ty taki markotny?
— Ano widzisz, szukam służby, nie wiem, czy znajdę, braciom trzeba było ojcowizny
ustąpić, idę w świat.
— No, no — odezwała się siedząca na płocie — przecież ty tak biedny nie jesteś. Ojciec
wiedział dobrze, że ci bracia dadzą pewnie jego starą siermięgę. Popatrz no w niej dobrze! Całe
życie w nią dukaty zaszywał. Porozparaj rękawy i kołnierz... Znajdziesz za co chatynkę i kawał
gruntu kupić.
Zakręciła sroka ogonkiem, zaśmiała się i poleciała. Myśli tedy Maciek: ,,A może i prawda?
Bo ptaki różne rzeczy wiedzą". Wziął się tedy do siermięgi i począł pruć, aż posypały się
obrączkowe dukaty, a było ich tyle, że w podołek od koszuli związawszy je, nabrało się z pół
garnca.
Podziękowawszy tedy ojcu poszedł wprost Maciek do bliskiego dworu i chatę z ogrodem,
jak należy, i z kawałkiem gruntu kupił, a jeszcze mu przygarść została na początek gospodarstwa.
Trzeba było i koni, i wołów, i owieczki, i świnki, i wszystkiego, co w podwórzu i chlewikach być
powinno. Musiał tedy iść na targ do miasteczka, a że mu bez chłopca w chałupie trudno być
samemu, a trafił się sierotka, wziął go sobie do pomocy. Dopieroż ani dnia, ani nocy nie szczędząc,
do roboty się jął Maciek, jako to na swym własnym, z wielką ochotą. A szło mu wszystko jak z
płatka. Nie wyszedł rok, gdy już głupi Maciek tak zasobny był, a tak u niego wszystko ślicznie się
udawało, że mu sąsiedzi zazdrościli. Już mu tedy i żonę swatano, ale nie chciał się żenić, dopóki się
dobrze nie rozpatrzył.
Jednego wieczoru, gdy na przyzbie sobie siadłszy chleb zajadał, a serem zakąsywał, patrzy,
drogą jedzie wóz, krowa chuda z wołem do niego zaprzężona, a na wozie jeden z braci jego siedzi
spity, drugi leży; jadą i kłócą się. Zobaczywszy Maćka, zdziwili się mocno i stanęli.
—Cóż to, ty tu służysz? A jak się gospodarz zowie, co cię wziął? Na to Maciek śmiejąc się
powiada:
—Tak się zowie jako i ja... Nie ma go podczas w chałupie, wstąpcie proszę, bo oto chłopak
wieczerzę sposobić będzie na nas trzech.
Bracia z wozu wylazłszy, do chaty szli dziwując się zamożności i porządkowi i posiadali za
stołem. Maciek piwa kazał przynieść i braci częstował. Gadu a gadu, począł im rozpowiadać o
gospodarstwie, o zbiorze, o dostatkach, aż w końcu śmiejąc się dołożył:
—Widzicie, że mi Pan Bóg poszczęścił, bo gospodarzem, u którego służę, ja sam jestem, a
wszystko, co tu widzicie, moje!
—Jakże to może być — zawołali bracia — kiedyś goły jak palec z domu wyszedł!

Ano, daliście mi przecie starą ojcowską siermięgę, a w niej znalazłem, co mi nieboszczyk
tatulo przeznaczył.
Porwali się bracia za włosy, widząc, że się oszukali przez chciwość swoją, bo chata i
gospodarstwo Maćkowe więcej było warte niż ojcowizna. Poczęli tedy krzyczeć i wymyślać, że
oszukał ich i okradł.
— Wiecie co? — rzekł na to Maciek. — Gorsza, mówicie, ojcowizna, gospodarstwo u was
podupadło, krowę, widzę, do woza zaprzęgacie. Mówicie, żem was pokrzywdził, głowa za głowę...
mieniajmy się.
Bracia poszli się rozpatrzeć. Maćkowa część lepsza była od ich obu razem.
— Zgoda! — zawołali. — Ruszaj ty do naszej chaty, my bierzemy twoją, a wynoś się zaraz,
jak stoisz!
— Tylko starą siermięgę ojcowską zabiorę z sobą i bywaj ta zdrowi! — rzekł Maciek. —
Milsza mi ojcowizna, choć nędzna, niż wszystko. Szczęść Boże!
Skinąwszy tedy na sierotę swego, poszedł do wozu krową zaprzężonego, chcąc go z sobą
zabrać, bo mu się on należał wedle umowy, ale bracia i tego nie dali. Przepędzili go kijem za wrota.
Szedł tedy Maciek znowu, ale coby się miał smucić, radował się wielce. Dopiero gdy do
chaty ojcowskiej dobił się, a zobaczył ją pustą, kołkiem podpartą, w oborach nędzę, w stodole
pustki, wszędzie brud i nieład — serce mu się okrutnie ścisnęło. Jeszcze obchodził powyłamywane
płoty dokoła, gdy na jednym z nich, patrzy, siedzi sroczka i ogonem wywija.
— Dobry dzień, Maćku!
— A nie bardzo on dobry — westchnął nowy gospodarz. — Widzicie, co tu za bieda, rąk
nie ma za co zaczepić, jak ja sobię rady dam?
— Ale ba! — odparła jejmość z białym kołnierzykiem. — A boża opieka? Jakoś to będzie.
W komorze w rogu podłubcie, jest tam garnuszek dla was, co go matula zakopała.
Rozśmiała się poczciwa sroczka i furknęła. Maciek, choć doświadczył, że nie kłamała, nie
bardzo chciał wierzyć. Jednak do komory poszedł, łopatą poruszył ziemię, no i garnuszek znalazł,
ale dukatów w nim nie było tylko talary, dobrą miarą około garnca. Panu Bogu tedy dziękował,
odwagi nabrał i dopiero całe gospodarstwo na nowo wielką pracą i zachodem począł podnosić. A
szło mu i tak jak z płatka. Nieraz zdawało mu się, że ojca i matulę koło siebie widywał, jak by
czasem mu co szeptali i podpowiadali, a cieszyli się. Niekiedy sroczka na płocie siadała i wesołą z
nim rozpoczęła rozmowę, a zawsze jakąś dobrą dała radę.
Sąsiedzi niezmiernie się dziwowali, że głupi Maciek był tak rozumny i szczęśliwy, ale że się
wygadać i chwalić nie umiał, nazywali go przecie głupim Maćkiem i żartowali z niego. Markotno
mu to było, bo już się dla gospodarstwa i z tęsknoty, że się sam jeden został, żenić chciał, a za
głupiego Maćka nikt córki nie chciał dać. Gdzie się tylko zeswatał, odprawiano go z kwitkiem, aż
jednego razu idąc poza wsią, pod płotem, patrzy, siedzi dziewczątko obdarte i płacze. Stanął tedy i
pyta:
— Co ty za jedna? Co tobie jest?
Nierychło mu dla wielkiej żałości i płaczu poczęła rozpowiadać powoli, że ją matula
odumarła i tak sama jedna została na świecie. Serce mu się ścisnęło na tę niedolę patrząc, a że jej
sam skosztował, ulitowawszy się nad sierotą, wziął ją za rękę i poprowadził do sołtysowej żony,
Barciechy.
— Barciecho, matko — rzekł — oto biedna sierota jest, która przytułku nie ma. Mnie jej do
chaty brać nie godzi się, bo tam matki i opieki nie znajdzie, przyjmijcie wyją i hodujcie jak
najlepiej, a zapłacę... I choćby nie wiem co miało kosztować, niech u was sierocie dobrze będzie!
Zgodziła się na to sołtysowa zmiarkowawszy zaraz, że i posługę mieć będzie, bo jej sierota i
ziela przyniesie, i gęsi popasie, i wody zaczerpnie, i Maciek głupi zapłaci jeszcze.
Sierotka tedy została u niej, a Maciek się o nią raz wraz dowiadywał i tak mu w oczach rosła
a piękniała, że już myśleć zaczął, żeby się z nią żenić. Sierotka przez wdzięczność bardzo się do
niego przywiązała i gdy miał przyjść, czekała na niego na drodze z uśmiechem i dobrym słowem.
Sołtysowa też jej się odchwalić nie mogła, bo była pracowita, zręczna i roztropna.
Upłynęło parę lat, gospodarstwo Maćkowe szło znowu doskonale, a ojcowizna tak się
polepszyła, że mu sąsiedzi zazdrościli.
— Nie ma to jak głupim być — mówili. — Człowiek ma szczęście. Ot, i ten Maciek,
niezdara, trzech zliczyć nie umie, a tak mu idzie jak po maśle.
Jednego razu, gdy Maciek wracał z pola i chciał sierotkę swą nawiedzić, nie znalazł jej jak
zwykle w podwórku ani przy studni. Patrzy, w progu sołtysowa stoi i fartuchem łzy ociera. Tknęło
go coś, zbliżył się.
— Nie ma naszej Marysi! — rzekła. — Wczoraj jacyś wielcy państwo przyjechali i wzięli ją
jak swoją, powiadają, że ich była. Nawet się z tobą pożegnać nie pozwolili, z czego mocno płakała i
kazała tylko powiedzieć, że póki żywa, o tobie nie zapomni.
Poczciwy Maciek, coby miał się zgryźć, że ją utracił, począł Panu Bogu dziękować, że ją
szczęście spotkało, ale poszedł do domu jak struty. Nic mu już w smak nie było...
Jakoś wprędce potem, jednego dnia, kiedy siedział nad misą klusek i jeść mu się nie chciało,
posłyszał huk wielki... Wpadli do chaty bracia jego, którzy już gospodarstwo od niego odebrane
zmarnowali i precz go wygnali z ojcowizny jak przywłaszczyciela, odgrażając się, że zabiją,
jeżeliby się śmiał pokazać i o cokolwiek upominać. Maciek, nawet nie sprzeczając się, za kij wziął i
poszedł w świat.
Idzie tedy, idzie polem, aż szóstego dnia spotkał przy dworze dziewczątko, niby ową
sierotkę, ale tak wystrojoną i wypiękniałą, że mu ją trudno było poznać. Ta zaś Maćka z dala od
razu poznawszy, rzuciła mu się na szyję i gwałtem do swej rodziny zaprowadziła jako dobroczyńcę,
co ją w biedzie ratował. Został tedy Maciek przy dworze niby w służbie, a jak go lepiej rodzice
poznali, że sierotka bardzo go kochała, wydali ją za niego.
Trudno uwierzyć, ale tak ci było, bo i mnie na wesele prosili, i ja tam byłem, miód i wino
piłem, po brodzie ciekło, w gębie nic nie było... I koniec.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl