,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski GET CZY LICHO TOM PIERWSZY I Drogą z Wilanowa do Warszawy pod wieczór wiosennego dnia pędził wielki wóz węgierski, co konie mogły wyskoczyć, po błotnistej drodze, bryzgając wkoło na przechodzących i przejeżdżających. A było ich niemało naówczas, bo król jegomość Jan znajdował się w Wilanowie, i pomiędzy stolicą a królewską willą ludzie jak procesją płynęli i odpływali. Na wozie siedziało trzech mężczyzn, z których dwaj, w pośrodku wziąwszy jednego, starali się go wszelkimi siłami utrzymać, choć się im gwałtownie wyrywał. Wszyscy oni byli ludzie młodzi, wnosząc z ubrania — wojskowi zapewne, a buta wielka patrzała im z oczów i postawy. Każdego z przejeżdżających uderzał widok niezwyczajny, bo niepodobna było wyrywającego się młodzika posądzić, aby nietrzeźwym był, a jak pijany szamotał się i wykrzywiał, usiłując uwolnić od tych, którzy go uprowadzali. Stawali jezdni, przypatrując się i namyślając, czyby w pomoc nie należało przyjść temu, któremu jawnie gwałt się dział jakiś. Wieziono go przeciwko woli. Nieprzyjacielskich zamiarów jednak ze strony uwożącyeh nie było widać, i owszem, ściskali go, zaklinali, łagodzili, ale z wozu nie puszczali, a na woźnicę krzyczeli: „Poganiaj!" Wpół drogi do Warszawy nalegania i prośby w końcu zdały się rozgorączkowanego młodzieńca mitygować. Przestał się wyrywać i rzucać, wybuchał tylko chwilami, a dalej już głęboki smutek twarz mu powlókł i owa furia opuściła go. Towarzysze jednak nie przestali reflektować i łagodzić, obawiając się, aby pierwszy szał nie wrócił. Konie, które cwałem biegły w początku, gdy z Wilanowa wyjeżdżano, potem jeszcze czas jakiś galopowały; na ostatek kłusem Wyciągniętym wpadły na przedmieście i małymi uliczkami do- wiozły trzech ichmościów do drewnianego dworu, parkanem opasanego, w którego wrota wóz się wtoczył. Wysiadając, wszyscy znużeni milczeli. Ten, który się tak rzucał w początku, szedł pogrążony w sobie i milczący; dwaj towarzysze krokiem go nie odstępowali. Wieczór wiosenny, przedłużony jak zwykle na północy, choć słońce już zaszło, był jeszcze widny bardzo. Wnętrze dworku tak wyglądało, jak wszystkie jemu podobne, które tu szlachta i panowie mieli w stolicy, nie mieszkając w nich i zajmując tylko naówczas, gdy na sejmy lub dla spraw swych zjeżdżali. Izby uderzająco były puste, sprzęt pospolity i niemal ubogi, ale obok tego rzeczy mnóstwo przywiezionych widocznie i złożonych tu czasowo — odznaczało się przepychem, wytwornością i kosztownością swoją. Obok bogactwa tego nieład, który cudzoziemcy zawsze Polakom wyrzucali, i tu do najwyższego stopnia był posunięty. Drogie, perskie kobierce, naczynia srebrne, broń zbytkowna, kołczany szyte srebrem i złotem, tarcze sadzone kamieniami, jakie dla parady przy siodłach zawieszano, aksamitem wyściełane i srebrem kute kulbaki, tysiące podobnych przyborów na kupy porozrzucanych, pod stołami, na stołach i stołkach, zalegały gdzieniegdzie podłogę, tak że przejść było trudno, zajmowały siedzenia tak, że spocząć niełatwo mógł kto gdzie znaleźć. Nie brakło służby, co by to wszystko uporządkować mogła łatwo, ale nikt nie myślał układać, gdy z dnia na dzień wszystko to znowu spodziewano się na wozy pakować. Każdy niemal majętniejszy szlachcic, gdy do rezydencji królewskiej jechał i miał się na dworze stawić, aby panu do kolan się zniżyć, brał z sobą mnóstwo potrzebnych i zbytkownych rzeczy, już dla godnego wystąpienia przed majestatem, już na podarki, które dawać i przyjmować było we zwyczaju przy lada znajomości i dobrej komitywie. Nie tylko wielka izba, do której ichmość weszli, ale i dwie sąsiednie tak samo było zarzucone, z tą różnicą, że jedna z nich zawierała łoże pysznymi skórami wysłane, a druga stołową być musiała, bo w niej nakryty długi, prosty, sosnowy, na krzyżowych nogach stół z ławami jeszcze był z misek i kubków nie uprzątnięty, choć wieczór już nadchodził. Zaledwie trzej młodzi panowie czas mieli wnijść do pierwszej izby, gdy w dziedzińcu tętent pędzącego konia usłyszano, głos w ganku natarczywie pytający o pana, i czwarty, nieco starszy mężczyzna, słusznego wzrostu, kształtnej postawy Wszedł da izby. Wszyscy, ilu ich tu było teraz zgromadzonych, liczyć się mogli do młodzieży, bo najstarszy zaledwie przeszedł trzydziestkę, i wszyscy wyglądali też świeżo, młodo, zdrowo: krew z mlekiem; a piękni byli, kształtni na podziw i urodziwi. Ten, który w czasie jazdy z Wilanowa tak się gwałtownie wyrywał, szamotał i krzyczał, a teraz stał zmarszczony i pogrążony w sobie, może z nich wszystkich był najpiękniejszym młodzieńcem. Do rycerskiej postawy łączył w sobie wdzięk i urok prawie niewieści. Blondyn z zaledwie wysypującym się wąsikiem, z dużymi, wypukłymi, niebieskimi oczyma, rysy miał klasycznie piękne, których w tej chwili nawet wyraz smutku i gniewu nie mógł zeszpecić. Nadał mu tylko jakąś dumę wyzywającą. Tej piękności rysów odpowiadał strój bardzo wykwintny i w ruchach a postawie coś, co wychowanie staranne, pańskie zdradzało. Można było zaręczyć, że młodzieniaszek ten z preceptorem już pewnie po dróż po Europie odbywał i po dworach z listami polecającymi przedstawiał się monarchom Zachodu. Dwaj towarzysze, którzy go, wioząc, mitygowali, również młodzi, niemniej bogato strojni, przystojni bardzo, więcej mieli szlachecko-wiejskiej rubaszności, mniej powierzchownej ogłady. Jeden z nich włos miał bujny, kręcony, czarny nad wysokim czołem, nos rzymski, oczy ciemne i płeć brunatną, a wąs olbrzymiej długości spadał mu niemal na piersi; drugi przysadzistszy, krępy, z małymi, piwnymi oczkami sprytnymi, minę miał szyderską, zmarszczki koło ust młodych częstym śmiechem zarysowane. Temu za wczesna trochę skłonność do otyłości baryłkowatą mimo lat nadawała postać. Najstarszy, a najpóźniej przybywający, wszystkich ich wzrostem przechodził, a piękność jego już ucierpiała — życiem i świeżością tylko jeszcze się utrzymywała. Pierwsi trzej weszli do dworku milcząc, lecz przybycie czwartego od progu już wrzawę wywołało tak gorącą, jak na wozie pod Wilanowem. Młodzik, którego gwałtem tu przywieziono, krzyknął podniesionym głosem: — Nie będę żyw, gdy mu łba nie rozpłatani! Zdrajcą jest niepoczciwym... — Słuchaj, podkomorzycu — przerwał ten, który wchodził — słuchaj i miarkuj się. Łeb rozpłatać albo i swojego nadstawić zawsze łatwo. Krew gorąca u każdego, do korda się porwać gotowym ja i ty, i wielu nas jest, ale trzeba rozum mieć. Młody chciał przerwać i rzucił się ku niemu, na co nie zważając ostatni przybyły począł, podnosząc głos cały: — Słuchaj, Walenty, potem mówić będziesz i kwerele swe rozwodzić. Najprzód, o co wam poszło? O kasztelankę? Tak? Cóżeś to ty z nią zaręczony czy przywilej masz, żebyś sam do niej cholewki smalił, a drugi się do jejmościanki zbliżać nie śmiał? Co ci Justyn zawinił? Taki on dobry, jak i ty. Panna i rodzice rozstrzygać będą, kto lepszy. Słuchając z przymuszoną cierpliwością, pan podkomorzyc Walenty wrzał cały. Pot mu występował na czoło, ręce ściskał, wargi mu się trzęsły, ledwie mógł Wytrzymać do końca i buchnął: — Dobryś ty, co mi Justyna bronisz, a sprawy nie znasz, a nie wiesz nic. Justyn, brat mój cioteczny, a kochałem go jak rodzonego. Dlatego mnie boli zdrada i przebaczyć mu jej nie mogę. Nie przebaczę i nie daruję! Rozerwaliście nas na razie, ale ja go znajdę, a wówczas — albo ja, albo on, jeden z nas głową nałoży. Nie taiłem się przed nim z moim afektem do kasztelanki, był powiernikiem moim — fidus Achates! Nigdy mi ani pisnął, że mu mogła wpaść w oko. Służył mi za pośrednika, bo gdym sam nie mógł się dostać do dworu królowej, która kasztelankę w opiekę wzięła, posyłałem go. I tak mi jucha usłużył pięknie, że teraz na mnie się krzywi, a z nim oczkuje, i rączki jej ściska! Przysadzisty towarzysz podkomorzyca zarychotał wielkim śmiechem. — Cóż Justyn winien, żeś ty, jak przysłowie powiada, kozła stróżem zrobił przy kapuście, wilkowi kazał paść owce. Człowiek nie lód. Posyłałeś go do panny... Sameś sobie tego piwa nawarzył! — Ja mu tego nie daruję! — zawarczał podkomorzyc. Najstarszy, który też najwięcej miał krwi zimnej, a może ju- rystowskiej żyłki (bo u nas co szlachcic był, to patron i jurysta), poszukawszy wolnego stołka, siadł naprzód, aby drugich do przybrania tej spokojniejszej postawy zachęcić, i począł wywód następujący: — Nie darmo mówią, że miłość jest ślepą, Więc primo loco (bo trzeba rzecz poznać z gruntu) skąd data , jakie dowody, że pannę ci Justyn zbałamucił? Kasztelanka, jak one wszystkie, może aby miłość gorętszą rozbudzić, zakrzywiła się na ichmościa, zimno przyjęła, a uśmiechnęła się Justynowi, i zaraz stąd dedukcja, że on ją zbałamucił! Oburzył się okrutnie podkomorzyc. — Cóżem to ja, ślepy, głuchy, głupi? Na kobiecych minach się nie znam? — począł, rękoma rzucając. — Co ty mi będziesz wmawiał? Zresztą — habeo confitentem rewm on sam nie zaprzecza. — Jako? Co?! — zaczęli wołać wszyscy przytomni, obstępując podkomorzyca. — Jakem zobaczył obchodzenie się jego z kasztelanką — wołał, ciągnąc dalej, Walenty — i to nie jeden raz, ale kilka razy, podchodząc ich tak, że mnie widzieć nie mogli — krew we mnie ! Niechby mi to kto inny zrobił, ale on! Justyn! Brat cioteczny... ten, któregom 'kochał! Dopilnowałem, gdy z altany ogrodowej wychodził, i wziąłem go na bok. Zaledwieśmy kilka słów do siebie przemówili, oho! Począł mi się bundziuczyć, a potem się wyśmiewać jeszcze ze mnie. Naówczas jakoś król nadszedł z ogrodu i musieliśmy się, nie rozmówiwszy, rozejść, 'bo go posłał do Jabłonowskiego. Ano dziś zdybuję go za altaną znowu, zeszedł sobie na stronę z kasztelanką i z ręką na sercu prawi jej komplimenta, a ta mu się śmieje i podaje paluszki. Gdybyście nas nie rozerwali, byłbym go tam w miejscu rozsiekał, bo mi śmiał powiedzieć w żywe oczy: „Przecieżeś z nią na kobiercu nie stał? Ani zaręczony, a i zaręczyny — pajęczyny!" Nie zechce wynijść ze mną, gdy go na rękę wyzywam, to się zasiądę na niego i posiekam na kapustę. Brat u mnie nie brat, kiedy swojemu najdroższy skarb wydziera. Starszy towarzysz ramionami zżymnął. — Nie ma logiki w tym, co mówisz — rzekł, oponując. -— Piękny mi to skarb, który się lada złodziejowi daje wziąć tak łatwo. A co ci po takiej? Ja bym Panu Bogu dziękował, że mnie od niej salwował, i jeszcze bym Justynowi za drużbą służył, hę! — Panna nie winna — wtrącił popędliwie Walenty. — Me byłaby taką płochą, gdyby on nie począł, gdyby nie mizdrzył się do niej. — A jeśli zbałamucił — począł przysadzisty przyjaciel — powiadasz, że się stało: baba z wozu, kołom lżej; nie ma za co krwi przelewać. Z Justynem nie chcesz się bratać, jak wola, a zabijać się nie ma racji. — Jest ta racja, że mnie jego krwi potrzeba! — krzyczał nie dający się ułagodzić podkomorzyc. — Gwałtem porwaliście mnie od niego, ale mnie w więzieniu trzymać nie będziecie, znajdę go, znajdę! — Pod bokiem króla, wiesz, czym to pachnie. — To mi wszystko jedno, ja żyć nie chcę, a zemstę muszę mieć. Tak stanowczo to wyrzekł podkomorzyc, że wszystkim zamknął usta. Z namiętnością nie było co walczyć na słowa. Zamyślili się, spoglądając po sobie. Wieczór już był nadszedł. W urządzonym po pańsku dworze podkomorzyca Korsaka nie potrzeba było osobnych rozkazów na to, aby wszystko przychodziło W swej godzinie. Słudzy już wnosili światło, a stary kredencerz z chłopcami szedł do jadalni wieczerzę przysposabiać. Widziano, że pan zły był, że się zanosiło na awanturę, nie przeszkadzało to wszakże potrzebie posilenia się. Jadano obficie po całych dniach i głodnemu pójść spać, aby się Cyganie śnili, trafiało się tylko, gdy wcale jeść co nie było. Pomimo zaklęcia wszyscy trzej towarzysze i przyjaciele Korsaka: pan Kamieński, słuszny ów brunet, przysadzisty Syruć i najpóźniej przybyły Szymański zaczęli łagodzić i uśmierzać gniew, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|