,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski - Boży Gniew. Czasy Jana Kazimierza. Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski. Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Wincentego Danka, Oraz Pod Honorowym Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego. Część XXV. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza; Warszawa1973. Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak. Tom Pierwszy. Rozdział 1. Za panowania Władysława IV brat przyrodni króla jegomości książę Karol Ferdynand, biskup wrocławski zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z częścią ogrodu aż po Wisłę, ustąpione mu zostało. Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim mieścił się, zamykając jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była to jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książę Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków poświęcone. Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie w chwili, gdy straszliwa pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi, przez zbuntowane kozactwo zniszczonej - i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość. Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie, jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną wzniecały. Wojska reszty rozproszone, hetmanowie w kozackotatarskiej niewoli, zewsząd gromy lub nadciągające burze. Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch. Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał. Jedni drugich obwiniali, a wszyscy winni byli w istocie. Przychodziło do tego, że nie pogrzebionego jeszcze króla oskarżano o podbudzenie rebelizantów przeciwko szlachcie, która go słuchać nie chciała. — Dies irae! — - rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności Rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić się czym nie miała. Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od tego pogromu jedynym był jak najprędszy wybór panującego, który by władzę ujął w dłoń silną i ludzi około siebie skupił ku obronie. Godziny czasu nie było do stracenia. Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: ekskardynał Jan Kazimierz i Karol Ferdynand, biskup wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicyj, a tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet, żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem, na pierwszą wieść o zgonie brata, przybrawszy po nim spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał, naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną żądzą otrzymania korony. Jest to zagadka, kto pierwszy poddał biskupowi wrocławskiemu myśl starania się o tron, której on by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy, nie przyciągał ku sobie. Prawdopodobnie korespondencja, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w Szwecji, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła stamtąd może. Pozostanie to zapewne tajemnicą, jak się zrodziła myśl, lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że książę biskup będzie się też starać o koronę. Współcześnie z tą pogłoską na samym brzegu Wisły należącym do księdza Karola, tym samym prawym, co skrzydło, jakie w zamku zajmował, z rozkazu jego zaczęto spiesznie budować. Było to tym dziwniejszym, że po śmierci króla bracia mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskim w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać nie lubił. W miejscu na tę budowę przeznaczonym stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w Wiśle służyła i do spoczynku po nich. Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał. Z rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać na marszałkowskie sługi, tu byli poza murem i za okiem. Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie wiedział na co i dlaczego? Nikt też ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć, do czego przeznaczano nową szopę, nie wiedzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę słupami popodpieraną, a po rogach kilka pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb murowano dosyć obszerną piwnicę. Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia biskupa wrocławskiego, który sam parę razy z ogrodu swego chodził budowę oglądać i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru, resztą z drzewa ogromna gospoda stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i pomalowano, natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto, w bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy. Można się więc było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę. W istocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie, a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnię zaopatrywać. Łatwo się było wtedy domyślać, że zbliżająca się elekcja miała gospodę zużytkować, chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła. Do sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż do końca wyborów nie ustawało. Szli Mazurowie szczególniej tutaj jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił, a nikomu płacić nie kazał. Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali. Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista co dzień pachniała, a piwo i miód było doskonałe - ludzie ochoczo płynęli. Że tak skąpy pan nie żałował na to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem: - Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje. W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, z rana, od pierwszej mszy świętej izba wielka bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą. Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał - nie mówiono mu nic. Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i Niszczycki oratorami byli i rej wodzili. Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic. Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne, co się zowie. Na skinienie wzajem sobie pomagali. Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny, i choć chudy pachołek, miał prezencję taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go z dala każdy wziął za potomka wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy w istocie ani zagona nie miał. Ale głowę nosił, piersi nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko zawsze. Na ludzi patrzał z wysoka i spoufalać się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano, choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał, mruczał, pokrzykiwał - i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował. Ponieważ wzrost miał nadzwyczajny, tak że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i gdzie go było potrzeba, zjawiał się natychmiast. Wymowie postawa w pomoc przychodziła. Czyrski mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, taki że go z najcelniejszymi ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim porównywano, nieustannie w ruchu, w łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było - ośmieszać. Dowcip jego nie silił się na subtelność, rąbał jak siekierą, ale znał swych słuchaczy doskonale i nigdy nie chybił; zrozumieli go oni zawsze. Czasem znanego co powtórzył, ale tak przyłatał w miejscu, że uszło za jego własne. Najrozumniejszym i najwymowniejszym statystą był Niszczycki. Mówiono o nim, że się sposobił był do stanu duchownego i wyszedł potem z jezuickiego seminarium na prawnika. Trochę teologa, trochę jurysty czuć też w nim było. Mówił łatwo, dużo i nigdy go nikt nie skonwinkował. Gdy począł mówić, miał ten dar, że go słuchano, rozgniewał się, niczym dla niego było godzinę i półtorej wodę warzyć, przelewać jedno a jedno. Słuchacze, w końcu zmęczeni, mówili przy konkluzji: - Ma słuszność, ma słuszność. Ci trzej ichmoście byli tu w gospodzie co dnia. Zjawił się ktoś nowy, otaczali go troskliwością szczególną: pojono, karmiono, zabawiano i nie puszczano stąd, aż przyrzekł i sam powrócić, i drugich z sobą przyprowadzić. Czyrski szczycił się, że kasztelana chełmińskiego był powinowatym; Niszczycki sam miał tytuł chorążego bełskiego. Zresztą dostojniejszych tu napotkać było trudno, ale musiała gospoda księcia Karola być i potrzebną, i pożyteczną, gdy ją utrzymywał, pomimo że go niezmiernie wiele kosztowała. Nietopa człek był po swojemu uczciwy, ale nie byłby swego wieku dziecięciem, żeby się nie starał korzystać z położenia dla własnej kieszeni. Kucharza i spiżarni mimo dozoru bardzo trudno dopilnować. Ćwierci mięsa szły okrutnie pośpiesznie, a piwnica się opróżniała w cudowny sposób. Bywały takie dnie, że pod noc na miasto posyłać musiano, aby wstydu nie mieć. Wysocki zaś szczególniej nalegał na to, iż tu skąpstwo było nie w miejscu i perorował Szlązakowi na swój sposób: - Waszmość to powinieneś rozumieć, że tu albo tego... albo tego... albo starosta, albo kapucyn. Zbłaźnić się nie godzi. Mnie samemu księcia żal i jego talarów, ale kiedy chce królem być, to darmo! Jednego jesiennego wieczora tłumniej było w gospodzie niż zwykle i tak gwarno, że w nie opodal stojącym pałacu księcia Karola, który od gospody kawał placu tylko i mur gruby oddzielał, pewnie szum ten słyszeć musiano. Nie było prawie dnia, aby z tych pogromów kozackich, z tych pobojowisk sromotnych, z tych krajów zalanych przez motłoch pijany, nie zjawił się biedny zbieg jakiś, ranny, wyzwoliwszy się z niewoli lub tym podobne. Włosy wstawały na głowie słuchaczom, gdy ci nieszczęśliwi opowiadać zaczęli; ale tego dnia szlachcic Podlasiak, niejaki Szmerdowski, szczególniej wszystkich mocno zajmował: takie straszliwe dzieje, których wszystkich świadkiem był, opowiadał, nieznużony, od rana. Posądzali go wprawdzie niedowiarkowie niektórzy, iż srodze musiał fantazją nadrabiać, ale klął się i w piersi bił, i powtarzał ciągle: „Bodajem się tak z miejsca tego nie ruszył, jeżeli to wszystko świętą prawdą nie jest, którą na oczy oto te oglądałem”. Okrucieństwa szczególniej zbuntowanego chłopstwa przerażały. Pomiędzy innymi Szmerdowski też przyniósł jeden z pierwszych tę pogadankę, iż Kozacy się chlubili rozkazem nieboszczyka króla, który im krzywd się mścić na panach i szlachcie dozwolił. W niewoli będąc u Kozaków, z której cudem miał się wyśliznąć, na swe uszy słyszał to od starszyzny kozackiej i dodawał, że pana, bądź co bądź, co rychlej obierać było potrzeba, bo Kozacy tylko na imię króla i z nim układać się zechcą, a z panami - nigdy. Wszyscy też tu jednego byli zdania, iż król a wódz koniecznie był potrzebnym. Rakoczy, choć się i stręczył, i napraszał, nikt do niego smaku nie miał; o innych kandydatach nie czas było rozmyślać, pozostawał więc tylko wybór między Janem Kaźmierzem a Karolem. Trudne zadanie mieli ci, co ostatniego zalecać chcieli. Nikt go nie znał. Kazimierza zaś znano aż nadto. Tu w gospodzie nie oszczędzano go wcale i Czyrski, gdy ktoś o nim napomknął, parsknął śmiechem. - A toż nam drapnie jak Walezy - zawołał - jeśli, uchowaj Boże, wybór padnie na niego! Gdzież on kiedy wytrzymał? Mnichem był - zbrzydł mu kaptur rychło, okrył go papież purpurą - i tę mu odesłał. Znowu tedy świecką suknię wdział i ta go prędko parzyć będzie. Dacie mu koronę, niedługo ją ponosi. Któż go tu nie zna? Polaków nie lubi; Niemcy i Włochy to jego najmilsze towarzystwo, a papugi, małpy też i karły, bo z nimi po całych dniach siedzi, chętniej niż z panami senatorami! Pożytku z niego Rzeczpospolita mieć nie będzie. Całemu światu wiadomo, że książę nasz Karol oszczędnością i rozumem grosza sobie zebrał sporo, z tego już teraz nie czekając kilkuset ludzi uzbrojonych swoim kosztem posłał na obronę granic Rzeczypospolitej od kozaczej powodzi. Kazimierz grosza przy duszy nie ma, wprzódy zawsze zje, niż dostanie, bo u niego ładu nie pytać. Ani ich porównać można z sobą - ciągnął dalej Czyrski z zapałem wielkim - książę biskup człowiek poważny i stateczny, ten za dziewkami biega jak młokos, tak że królowa od swego fraucymeru drzwi przed nim zamykać musiała. Słuchali wszyscy w milczeniu, aż jeden szlachcic z kąta, siedzący nad szklanicą piwa z grzankami, powoli począł: - Panie Boże odpuść! Nie szczęściło się nam z panami naszymi od czasu, jak Jagiellonów nie stało. Francuzaśmy wybrali ze strachu, aby Rakuszaninowi się nie dostać, a ten nam srom uczynił, uciekłszy precz. Przyszedł po nim z wilczymi żabami Szczepanek i począł cisnąć, a może by i ład zaprowadził, gdyby go śmierć nie zaskoczyła. Ale co i po nim było? Z Francuzem się żaden z nas rozmówić nie mógł, bo naszego języka nie znał ani się go uczyć chciał; z Batorym też kto po łacinie nie umiał, musiał przez Zamojskiego konwersować. Bóg ci jeden wie zresztą, kto panował naówczas, Batory czy Zamojski? Aż wybraliśmy sobie z kroplą krwi jagiellońskiej Zygmunta, co go nam zalecili, że się pacierza naprzód po polsku nauczył. Biliśmy się aż za niego, aby znowu Rakuszanina nie puścić! Co potem? Rakuszanin mu żonkę dał i jedne i drugą, a z żonami weszła niemczyzna i dzieci się pochowały na Niemiaszków. Byłby tak dłużej się rozwodził szlachcic, ale Niszczycki nie dopuścił zważywszy, że koniec końcem nie szło to na korzyść księcia Karola. - Hej! hej! - zawołał żywo - co tu przeciwko Opatrzności bożej i losom przeszłym rekryminować nadaremnie! Co się stało, odstać się nie może. Dziś peiiculum in mora, pana potrzeba co najrychlej. Dwu ich tylko do wyboru mamy, księcia ekskardynała, który się dziś już szwedzkim królem nazywać każe, znamy! To dosyć, aby go nie chcieć! Przepomnieliśmy też jedno, że dla tego tytułu króla szwedzkiego, o który się spierać będą, wojnę nam może naprowadzić. Niechajże sobie panuje w Szwecji, a my księcia Karola jednogłośnie na tron wezwijmy. Wszystko mówi za nim. Milczano dokoła, nikt jakoś nie przeczył, głuchy gwar tylko izbę napełniał. Część gości obstąpiła szlachcica, który o okrucieństwach Kozaków i Tatarów opowiadał i z gorączkową ciekawością, coraz nowymi pytaniami, coraz też straszniejsze i krwawsze wywoływał obrazy. Wtem od jednych drzwi ściśnięty tłum rozstąpywać się zaczął ze szmerem jakimś dziwnym i ponad głowami jego ukazał się wierzch tylko czaszki okrytej rozczochranymi jak krzak włosami siwymi, a zarazem z ust do ust podawać sobie poczęto: - Bojanowski! Bojanowski! Imię to miało jakby własność nakazywania milczenia, gdyż wszystkie usta się zamknęły, a oczy skierowały się w tę stronę, gdzie przez rozdzielające się dobrowolnie fale tłumu z wolna przedzierał się ów Bojanowski. Wysocki, Czyrski, Niszczycki zasłyszawszy o nim, wszyscy się znaleźli kupą razem, jakby czuli obowiązek zgromadzenia się ku obronie. Przez rozstępujące się ściany gości wyszedł na ostatek Bojanowski ów, którego długo tylko siwą, najeżoną włosami głowę widać było. Już z niej o wzroście jego wnosić było można; olbrzymim w istocie ukazał się, a wychudzenie czyniło go jeszcze na pozór roślejszym. Skóra to była tylko i kości, ale kości grube, potężne, na których pooplatane ścięgna i żyły jakby podskórną siatkę tworzyły. Ogromna, blada, przeciągła twarz z długą brodą siwą, tak rozczochraną jak włosy, spadała mu na piersi, na wpół obnażone. Mało kto mógł bez niepokoju i prawie że trwogi wejrzenie tego człowieka wytrzymać. Głęboko pod kośćmi czołowymi ukryte oczy, w tym cieniu sklepień obrosłych brwiami najeżonymi, świeciły, jakby w istocie ogień jakiś w nich gorzał. Rysy twarzy regularne, ostre, suche, miały wyraz pogardy i odwagi niewypowiedzianej. Wargi bledsze niż skóra, prawie białe, jakby spalone, na wpół tylko miał przymknięte. Pomimo że suknia, która go okrywała, prawie łachmanem się nazwać mogła, Bojanowski miał majestatyczną postać. Brunatnego koloru rodzaj opończy, przypominający zakonnym krojem mnicha, bez kołnierza u góry, w grubych, gęstych fałdach opadał mu na nogi okryte skórzanymi cholewami, które sznurkami były przytwierdzone. W pasie obwiązany był prostym sznurem, powrozem raczej, od którego zwieszony różaniec drewniany z gałkami ogromnymi i nieforemnymi za każdym poruszeniem wydawał jakiś grzechot niemiły. Pacierze te drewniane stukały jakby kości trupie. W jednej ręce niósł ogromny, gruby kosztur, którym się podpierał, a trzeba się było przypatrzeć tej ręce, aby zrozumieć, czym ten człowiek za młodu być musiał. Dziś jeszcze zdawało się, że gdyby kosztur chciał pocisnąć, woda by z niego pociekła. Szedł powoli Bojanowski, ale nie sam; z lewej strony pod łokciem jego sunął się mały człek, zdyszany, niespokojnymi oczyma patrzący dokoła: był to jego, nie wiadomo, sługa, towarzysz, uczeń, dość że nieodstępny cień. Podszedłszy ku środkowi izby, w której coraz ciszej na widok jego być zaczynało, Bojanowski stanął i oczyma swymi z głębi jam, spod cienia brwi, potoczył dokoła. Dla wszystkich niemal, co się tu znajdowali, Bojanowski przynajmniej z nazwiska i rozgłosu był znanym. Chociaż dziś ledwie się o nim pamięć uchowała, w owe czasy cała niemal Polska, a przynajmniej znaczniejsza część jej znała Bojanowskiego lub słyszała o nim. Głucho i różnie rozpowiadano o jego przeszłości. Wiadomo tylko było na pewno, że od lat wielu odprawiał pokutę, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, był w Rzymie, a teraz od jednego do drugiego cudownego obrazu pieszo chodził, po kościółkach się wiejskich zatrzymując, a zagadnięty - do pokuty pobudzał ludzi. Wymownym był, a śmiałym, że nikogo nie szczędził. Ciekawi go często byli ludzie, lecz się zarazem obawiali, osobliwie panowie i szlachta, których bez miłosierdzia chłostał i smagał. Łagodniejsi duchowni częstokroć próbowali go powstrzymywać od wybuchów i skłonić do większego pomiarkowania, ale Bojanowski, nie sprzeczając się z nimi, wysłuchawszy co mówili, bynajmniej postępowania swojego nie zmieniał. Rozpowiadano o nim, że tam, gdzie publiczne zgorszenie widział albo słyszał o nim, wędrował nieproszony i nawoływał do pokuty. Udało mu się niejeden raz tak nawrócić grzesznika i skruchę w nim obudzić, ale też i psami go czasem ze dworów wyszczuwano i kamieniami ciskano za nim. Chociaż wyglądał jak żebrak, Bojanowski nigdy od nikogo nic nie przyjmował, chyba że go głodnego nakarmić kto się ofiarował, ale i to jego jadło nikomu być nie mogło ciężarem, bo mięsa nigdy nie brał w usta, a lada polewką, chlebem, wodą, mlekiem głód zaspokajał. Towarzysz jego, którego znano pod nazwiskiem Warsza, pilnował, powiedzieć było można, aby postów zbyt nie przeciągał i czasem gwałtem niemal go karmił. Miano go za tak świątobliwego, iż po drodze, gdzie się ukazał, matki przyprowadzały mu dzieci, aby je błogosławił. Bronił się on tej czci i niekiedy oburzał. - Jam taki grzesznik nędzny, jako i wy - wołał zniecierpliwiony - widzicie, że pokutę za grzechy moje odprawuję. Nie pomoże wam błogosławieństwo skalanych rąk ani spalonych warg moich, módlcie się sami, a Bóg was wysłucha. Wtargnięcie Bojanowskiego do gospody było rzeczą zupełnie dla gości tutejszych i gospodarzy niepojętą, gdyż stary pątnik w takich tłumnych zgromadzeniach nie bywał nigdy, unikał ich, uciekał od nich. Wysocki i jego towarzysze wcale mu też radzi nie byli. Nie rozumiano, kto go tu wprowadził. Wtem zza stoła ów Podlasiak, który się mienił zbiegiem od pogromu i cuda owe rozpowiadał, ruszył się, ujrzawszy Bojanowskiego, jakby przelękły. Stary go szukał wejrzeniem, a raz znalazłszy, wlepił oczy w niego z takim natężeniem i siłą, że Szmerdowski jak skamieniały stanął. Milczenie coraz głębsze objęło izbę, jak była wielką i aż do końców jej z wolna się rozpostarło. Bojanowski stał i kijem uderzył w podłogę. - Mów - rzekł z wolna głosem silnym i głębokim - mówi Niechże i ja słyszę, jako Bóg nas karze. Mów! Tymczasem wymowny do zbytku przed chwilą Szmerdowski, języka zapomniawszy w gębie, bełkotał tylko coś niewyraźnie. Ci, co go wprzódy tak ogniście opowiadającego słuchali, poczęli rękami potrącać i szeptać. - Ano, mówże! Wysocki rad może, iż o nic więcej nie szło Bojanowskiemu, nakazującym ruchem Podlasiakowi dał znak, aby był posłusznym. Ale Szmerdowskiego cała odwaga i pewność siebie opuściła. - Już mi sił nie staje - odezwał się słabym głosem - a co oczy moje oglądały, to mi się samemu wydaje jako sen, nie do wiary. Cóż drugim, którzy o tym słuchają! ? Krew się lała i leje potokami, studnie trupów stoją pełne. Lasy całe na pale powbijanych dokoła miasteczek stoją. Żaden zwierz dziki tak się nie pastwi nad swą ofiarą. Gdy to mówił głosem drżącym Podlasiak, słuchał go starzec milczący. - Ani ty potrafisz wymyśleć - rzekł po przestanku - czego by sroga pomsta boża nie spełniła. Tak jest, niestety! Czyś oglądał, czy słyszał, czy śniło ci się tylko, wszystko to prawdą jest, było, stało się lub stanie! Wielkie były grzechy nasze, więc nadszedł dzień sądu i kary. Lat temu niemało proroczym głosem z kazalnicy Skarga, mąż święty, wszystko to przepowiedział. Niewolę u obcych, znęcanie się sług nad nami, rzezie, pożogi i sromotne zbiegi z placu boju i męczarnie, i rzeki krwi, i chóry jęków do głuchych niebios, bo je grzechy nasze dla nas zamknęły. Więc dopuścił Bóg i chłosta się poczęła, a trwać będzie nie jeden dzień - dies irae, ale wieki gniewu Pańskiego, tak jak wiekami ciągnęły się rosnące grzechy nasze! Bojanowski jęknął. Cały ten tłum, przed chwilą prawie rozweselony napojem i płochymi rozmowy, uczuł się przerażonym. Głos starca jakby z grobu wychodzący, poważny, potężny siłą tajemniczą, do głębi wszystkich przejmował. Ciężkie westchnienia i jęki nawet zaczęły się dobywać z piersi niektórym, innym łzy się toczyły. Starzec stał z oczyma wpatrzonymi jakby w dal, milcząc chwilę. - Pana myślicie wybierać - ciągnął dalej z wolna - i potrzeba go nam, zaprawdę... lecz któż z was słuchać zechce wybranego? Wysadzicie go, abyście mu się urągali, aby wam zapłacił, aby każdy z was z niego skorzystał, bo prywata u nas jedna w sercach. Urzędów pragniecie nie dla służby Rzeczypospolitej, ale dla jurgieltów, dostojeństw żądacie jako arendy, z której wam dochód płynąć będzie. Żołnierz nie słucha wodza, hetmani się kłócą z sobą. Po domach niezgoda, na sejmach rozerwanie, przed wrogiem i bitwą nieposłuszeństwo. Na wojnę ciągnęliście namioty złote i pierzyny, i kredensy srebrne wioząc z sobą, otóż je macie w kozaczych dziś rękach łupem! Męstwo nawet stare z piersi wygnała zgnilizna rozpusty. A przykład szedł z góry - i jedna ona łaźnia krwi nie obmyje ani uleczy. Kary bożej świt to dopiero i początek, pokolenia ją znosić będą, wieki ona trwać musi... Głos cichszy coraz zmienił się w niewyraźne mruczenie. Wszyscy stali pomieszani i strwożeni. Niszczycki, który jeden pochlebiał sobie, iż temu strasznemu prorokowi placu dotrzymać potrafi, zbliżył się nieco. - Nie należy nam męstwa odejmować - odezwał się - gdy go właśnie najwięcej potrzebujemy! Bóg da, nie pójdzie napomnienie jego na próżno. Poprawa już jest znaczna, wszyscy dziś czują, jakiego nam pana potrzeba i zgodni są, aby go obrać głosami jednymi. Bojanowski spojrzał nań długo, topiąc w nim wejrzenie. - Módlcie się, a czyńcie pokutę - rzekł. - Nie wiecie nic, ślepi jesteście, ani pochlebiajcie sobie, abyście moc mieli jaką. Ta siła dana jest tylko narodom zdrowym i niezepsutym. My już nie władamy sobą, będziemy losów, wiatrów albo raczej twardych owoców naszego grzechu ofiarą. Ani wybierzecie, kogo chcecie, ani pójść będzie mógł, jak zażąda. Zerwały się wodze i woźniki pędzą bez nich na przepaście. Módlcie się, a kajajcie! Módlcie się, a czyńcie pokutę! Podniesionym głosem, wymówiwszy wyrazy te, Bojanowski jeszcze raz powiódł oczyma po tłumie, w którym już szlachcica Podlasiaka nie dostrzegł. Zniknął on gdzieś i skrył się. Starzec postawszy chwilę, otoczony trwożliwym milczeniem, poruszył się, zawrócił z wolna i pokręciwszy wąsa, począł posuwać się ku drzwiom. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|