,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski DWA ŚWIATY Nieznajomym przyjaciołom posyła Autor Żytomierz, dnia 14 lutego 1855 Widziałem wszystko, co się dzieje pod słońcem: a oto wszystko marność i utrapienie ducha. Ecclesiastes, R. I. w. 14. Każdy z nas dźwiga swe brzemię... Anonim. SŁÓWKO WSTĘPNE 1854—1871. — Przed laty siedemnastą! przed laty siedemnastą, które spłynęły cierpieniem i nadzieją jak siedemnaście godzin — pisaną była na wsi, wśród pól i lasów ta powieść, do której autor ma niewytłumaczoną słabość. Byłażby ona słabą sama i budziła to uczucie, co dzieci ułomne? Ja nie wiem... Ona mi jest wspomnieniem lepszych a innych, a wielce odmiennych czasów. Były to godziny nadziei, nie dla siebie — ale dla społeczeństwa, które w pocie czoła zdawało się mozolnie na lepszą przyszłość pracować. Wołyńską jest ta powieść, bo z obrazów w tamtych stronach czerpanych się składa, ale zda mi się być polską, bo się one na naszej ziemi, prawie wskroś w głębi jednej, wynajdą nawet dziś jeszcze. Stan jednak ducha i stan społeczny nasz z 1854, jak niebo do ziemi do 1871 niepodobny. Smutną jest ta powieść, ale rzeczywistość byłaby stokroć smutniejszą, gdyby poza nią dalej duszą spojrzeć nie można. Świat nasz z r. 1854 miał i cel, i nadzieje i był jeszcze mimo walk wewnętrznych dla wyrobienia sobie jedności organicznej — dosyć spójny a cały w sobie. Dziś z rozbitego zostały — czerepy. Przyszłość je sklei, ale już nie za dni naszych, nie dla serc naszych i oczów... Jedno z dwojga, albo się rozsypiemy w niepowrotne gruzy, albo ta mnogość światów jednym się stać musi światem. Te dwa światy — dziś, dziś są tysiącem... podzieliliśmy się tak, iż nas już żadne wspólne uczucie zbliżyć nie zdoła, nawet w tym wspólnym jest tysiąc różnic i odcieni. Nie rozpaczajmy jednak, że drogą rozkładu idziemy do spojenia z sobą — prawa są niezłomne. Tak być musiało. Lecz naówczas, gdyśmy tę powieść pisali, inna obiecywała się droga, prostsza a łatwiejsza i krótsza. Wszystkie serca biły szlachetnymi porywy; rozumiano dobrze, co piękne i wielkie, i ta proza życia odartego ze wszystkich uroków, która nas dusi teraz, jeszcze była ze swym mefityzmem nie przyszła — a! dobre to były czasy! a gorące! a pełne ochoty do pracy, do poprawy, do działania... a pełne ciekawości nieciekawego jutra! Z tych ludzi, co wówczas żyli z nami — dziś większa część w mogile, mała część pozostała sobą, a wielu uległo metamorfozie Cyrcy... Są to odpadki nieuchronne w każdym takim przetwarzania się procesie. Na los, jaki tę powieść spotkał, wcale się uskarżać nie mamy prawa, drukowana naprzód w odcinku dziennika, czytaną była z zajęciem, a korespondencja nasza z tamtych czasów mogłaby być dowodem, iż zadanie poruszone tak lekko w niej, tak ostrożnie podjęte zostało przez niejednego myślącego człowieka, a najrozmaiciej rozwiązywane. Wywołała ona i polemikę, chociaż nie tak bolesną jak dzisiejsze, a dla piszącego zawsze pożądaną, bo świadczy, iż dotknął niezerwanej jeszcze struny żywota. — Jeśli się nie mylimy, jak wiele naszych powieści, była też tłumaczoną na język rosyjski. — Czytelnik najlepiej uczuje, co w niej jest wspomnieniem i historią, a co do dzisiejszych dni należy... Drezno, maj 1871 r. TOM PIERWSZY I Powieść! znowu powieść! znowu przed wami odsłonić mam cząsteczkę wielkiego obrazu, na którego odmalowanie w całości nie wystarczyłoby życia! Bądź wola wasza, choć ani serce po temu, ani znużone pióro ochoczo się bierze do niej... ale rozkazy słuchaczy są wszechmocne... Każecie bajarzowi rozpocząć historię, której drzemiąc, jednym uchem słuchać będziecie, i bajarz pocznie posłuszny. Warn, wam się zdaje może, że jemu stworzyć tak łatwo opowiadanie, jak wam go wysłuchać łatwo, by jutro zapomnieć? A! nie! nie, kochani czytelnicy... te czarne głoski, którymi biały, niewinny papier bruczemy, te chłodne dla was wyrazy, które zostawiamy, by wam myśl naszą przesłać z nimi, nie rodzą się bez trudu i boleści. Dobre to były czasy, gdy pisarz mógł suchych różnobarwnych ziarnek nanizać na jedwabną nitkę i rzucić ją ludziom jak zabawkę... dziś, wszyscyśmy więcej wymagający, my szczególniej, co piszemy... Na jedną lekką powiastkę, którą przeczytacie w godzin kilka, a zapomnicie w kilka minut może, ile krwi naszej, ile duszy wyzionąć musimy... Myślicie, że dość jest spojrzeć na świat; pochwycić kilka typów chodzących po nim w świętej niewiadomości o oryginalności swojej, wsadzić je na szpilkę, jak entomolog robaczka, a powieść się sklei! O! nie! nie! powieść to życie, powta- rzam po raz setny, a dając życie, trzeba je wyczerpnąć z siebie. Każdy obłamek świata, stworzony przez pisarza, kosztuje go więcej, niż wart może... musi mu dać duszę — myśl, musi dać serce — uczucie, i barwę, i prawdę, i całość... wy potem z tym niemowlęciem, siedząc wygodnie u kominka, przerywając sobie śmiechem i żartami, bawić się będziecie chwilkę tylko i nic nie wyczytawszy z jego oczu i szczebiotania, wypchniecie je za drzwi, gdy nadejdzie gość nowy... Szczęśliwa, co cudze dzieci, przystroiwszy trochę, puszczają je w świat za swoje; tych one ani łez, ani cząstki ich żywota nie kosztują... i nie zapłaczą po nich, gdy gdzieś w tłumie przepadną... Wiem, że siadając do nowej powieści, zawczasu mi się nad jej losem serce ściska... nie dziw... serce to ojcowskie... Któż by zabolał, jeśli nie ono? Na kilkuset czytelników, ilu ją zrozumie? ilu dokończy, ilu zapamięta! Zapomina się rzeczywistość, cóż dopiero to, co zowiemy zmyśleniem? Nie rozumiemy otaczającego świata, jakże wymagać, iżbyśmy wszyscy powieść zrozumieli i poszli do jej głębi po ostatnie słowo? I tak też smutno siąść i pisać, jak u kolebki nowo narodzonego myśleć o jego przyszłości: oko i serce widzi w niej zaraz trumienkę... spoza pieluch wygląda już róg całunu, w chrzcie jest zadatek ostatniego pomazania.. Ale do czegoż te lamentacje nad trochą zamazanego papieru? — spytacie... A! dla was to tylko zbrukana kartka, dla mnie to żywota cząstka, którą rzucić muszę na pożarcie obojętności, znużeniu, znudzeniu i kapryśnym wymaganiom strasznego nieznajomego, co się słuchaczem nazywa! I boleję dlatego tak głośno, tak śmiesznie może, żebym u was litość wyprosił, żebyście nie sądzili, że siadam chłodny, powtarzać to, com tysiąc razy powiedział, dlatego tylko, że mi nakładca zażądał zbrukanego papieru, że nie mam lub nie umiem robić co innego! Przy każdych urodzinach nowej powieści jam tak smutny i tak przejęty, choć wam zdaje się może, czytając, że ją wysnuwam śmiejąc się i z was, i z siebie. Są może szczęśliwi, którym rzucenie w świat cząstki swej duszy niewiele kosztuje; lecz ja bym pragnął wzbudzić w was wiarę, że inaczej z tym podarkiem przychodzę; że nie pierwszą lepszą myśl, podniesioną na gościńcu, którym wszyscy się snują, rzucam wam obojętnie na karmią, ale surowiej pojmując obowiązek choćby, powieściopisarza, widzę w nim coś więcej nad stan skoczka na linie lub kuglarza; chciałbym, żebyście choć trochę serca i duszy dali tam, gdzie ja całe serce i duszę wylewam... Jeszcze słowo... jeszcze maluczkie tłumaczenie... a otworzę drzwi, podniosę zasłonę i poproszę was do środka... Raz, dawno już temu... przechadzałem się zamyślony po bibliotece horodeckiej, dziś pustej i myszom podobno za plac igraszki służącej, naówczas jeszcze ożywionej duchem tego, co ją składał, co się nią cieszył jak dzieckiem swoim, bo innych nie miał dzieci! Przerzucałem z kolei druki i rękopisma, zadumywając się długimi godzinami to nad wierszem poety, to nad złoconą i kraszoną głoską miniaturzysty, jakiegoś mnicha XII lub XIII wieku, umiejącego zawczasu odgadnąć sztukę, jaką późniejsze stworzyły wieki; w tej przechadzce po bibliotece, która nieraz całe mi dnie zajmowała, dostarczając pokarmu marzeniom na lata całe, wpadłem z kolei na zbiorek sztychów z galerii Brühla. Brühl, za przykładem pana, miał piękną, dobraną galerię obrazów, i za pana przykładem także, gdy się Drezdeńska sztychowała, swoją też rylcem kazał uwiecznić. Były w niej szczególniej piękne pejzaże, śliczne flamandzkie obrazki i rodzajowe utwory szkół niemieckich; błądziłem po nich obojętnie, gdy odwracając kartę, wpadłem na sztych, który mnie zdumionego przykuł i zatrzymał. Był to obraz Spagnoletta, wystawujący śmierć św. Józefa Oblubieńca. Pojął malarz tę chwilę, którą cudownie odtworzył, jak nigdy może żaden z większych mistrzów nie zrozumiał połączenia rzeczywistości z ideałem; nie wiem zaprawdę, jak potrafił skleić ziemię z niebem w sposób tak ścisły i tak doskonały, to wiem, że zdumiony, przejęty, jak gdybym scenę ową miał przed oczyma, oderwać się od niej nie mogłem, rzucałem ją, wracałem do niej, czułem łzy na powiekach i dziś po upływie lat wielu, choć już od dawna arcydzieła tego nie widziałem, jeszcze mi ono tak pozostało przytomnym, jakbym je wczoraj podziwiał... Na niewielkiej kartce miałem przed sobą wielki, potężnie żyjący utwór, drgała w nim dusza... nikł malarz, artysta, tryskała jakaś dziwna prawda, spleciona z najpoziomszej rzeczywistości i najwznioślejszego ideału. Na lichym łożu, wystudiowanym z flamandzką ścisłością szczegółów, spoczywał święty rzemieślnik, dogorywający, usypiający po pracy i życiu ofiary... dokoła niego rozsypane narzędzia ciesielskie, jakby tylko co dłoń je pracowita rzuciła. Przy łożu Chrystus z nieziemskim obliczem, błogosławiący na podróż niebieską przybranemu ojcu, w głowach rozpłakana Matka Boża i stoliczek zastawiony flaszkami, miseczkami, przyborem choroby ubogim i smutnym, a poza nim dwaj aniołowie, czekający na białą duszę, którą do nieba zanieść mieli. Oto cały ten dziwaczny w opisie obrazek, któremu równego nie znam, bo żaden na mnie tak wielkiego nie zrobił wrażenia. Ci aniołowie i flaszki z lekarstwami, ten Bóg i cieśla, nimbusy wiekuistego życia i lichy przyrząd rzemieślniczy, nie wiem, jakim środkiem, w jakiej chwili najszczęśliwszego natchnienia tak w jedno zlał artysta, że cud wydawał się naturalnym i koniecznym, choć graniczył z najpospolitszą życia powszedniego proza. Aniołowie zdawali się tu nie zjawiskiem nadprzyro- dzonym, ale gośćmi codziennymi, a obok nich nie raziła pospolitość szczegółów, owszem prawda jedna drugą prawdę, wyższą, prawdopodobniejszą czyniła. Nie wiem, po wielekroć powracałem do tego obrazu, a za każdym razem nowe w nim upatrywałem piękności, i z duszy zazdroszczę temu, kto dziś to arcydzieło posiada lub sztychem przynajmniej z niego cieszyć się może. Co Spagnoletto — któremu nie zawsze się tak szczęśliwie udawało — dokazał w tym utworze, nie jest-li zadaniem powieściopisarzy? Nie schodzim-li powoli, malując rzeczywistość, do karykatury i niepotrzebnego odwzorowywania najpospolitszych zjawisk? nie należałoby obok narzędzi rzemiosła, obok flaszek i miseczek tworzyć anioły i świetnym nimbusem otaczać ich skronie? Powieść ma-li za cel przedstawić tylko życie, jak ono jest, czy żywot człowieczy jakiego w duszy pragniemy? ku któremu wzdychamy? Obok smętnej, w śmiertelnych potach zgonu rzeczywistości, leżącej na łożu boleści, czy nie brak oblicza jaśniejącego światły nieśmiertelnymi? czy obraz pełen być może, jeśli weń promyk z niebios nie spadnie? Nie wiem... nie wiem... ale pytanie moje rzucam jako wstęp do tej powieści. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|