,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski DOWMUND (Karta z życia artysty) Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego. Niewielkiego wzrostu, niezręcznej postaci, długiej, bladej twarzy, z oczyma dużymi, niebieskimi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpnąć, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie. Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone - na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną. Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego: ducha i myśl cielesnym przywalone brzemieniem. Jak się dostał do Drezna - było tajemnicą z której się nie spowiadał. Zapytany, plątał się bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłumaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było. Drezno niegdyś słynęło ze swej Akademii Sztuk Pięknych, ale się od dawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani na ostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaleźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niej na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy wcale nie są pożądani. Z wielkimi nadziejami przybywszy, Dowmund znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia. Było nas wówczas więcej niż dziś Polaków w Dreźnie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział. Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X naówczas już, kiedy Dowmund, w lichej izdebce nędznej gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu. Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo. We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w której światła było mało, i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki... Kilka kopij z galerii, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzeć. Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym. Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla której poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co bądź, aby żyć, a potem? Życie znów oddać dla sztuki Mówić o niej, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale Gdy w galerii obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany nie potrafił zdać sprawy z wrażenia. Powtarzał z cicha: - Panie, tego! Cudowny! Panie! Klękać! Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale nie był człowiekiem słowa. Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony. Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł. Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widocznym tylko z nich było, i że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszej uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył; dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasnym kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych. Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niej obejść było można w najmniejszych akcesoriach. Wyśniwszy jakąś ondynę, rusałkę, świteziankę szukał jej potem na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę. Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z której mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na której opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższej potęgi... Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłumaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki: w śmiertelnym i znikomym dojrzeć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe... Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czym, biedny człek dzielił się ostatnimi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jej malowaniem... Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcarii Saskiej, ale tutejszy las po litewskim wydawał mu się ironią. Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci. Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było za późno. W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczej: albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, poty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym. Wstawał potem osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba wracał do pracy, która go tak samo upajała jak wódka. Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund też wyglądał straszliwie i patrzeć nań było bolesnym. Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby karmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Na próżno starano się go ugłaskać, przyswoić, spoufalić; dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą. W czasie, gdy prawie trzeźwy pracował z rana, bo nie zwykł był pić, gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał. X podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfozą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz - wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, potężniał i malując mruczał coś sam do siebie... Śmiał się do obrazu, odchodził, przybliżał, rozgorączkowywał. Pochwycony na uczynku, jak ślimak, który chowa rogi, natychmiast kurczył się, malał, milkł i ostygał... Malować przy nikim nie mógł. Proces ten dla niego był aktem tajemniczym, którego oko ludzi profanować nie powinno było. Przez dosyć długi czas połączone starania tych, co się nim zajmowali, niewiele skutkowały, lepszy byt lepszą tylko wódkę ciągnął za sobą, stopniami jednak Dowmund począł się wstydzić, zapragnął przezwyciężyć. Jak się później okazało, nie starania życzliwych, ale inna okoliczność podziałała na zmianę usposobień Dowmunda. Stancyjka w hoteliku, nędzna, była stosunkowo drogą, a w najwyższym stopniu niewygodną. Zaczęto go namawiać, że mógł i powinien był nająć parę umeblowanych pokoików skromnych, w odleglejszej części miasta, gdzie było taniej, i tam przenieść penaty. Opierał się w początku, leniwy był i do zmian nieskory; w tym kwartale, w którym zasiedział się, znały go dzieci i łatwo się do stania, jako modele, ściągać dawały. Któż wie? Miał może kredyt w jakim szynku, bo i to być mogło... Lecz na ostatek, gdy zamówiony obraz większych rozmiarów malować na poddaszu było niepodobna, Dowmund dał się skłonić do tego, aby szukać nowego mieszkania. Niewybredny wcale, zdawało się, że z pierwszym lepszym się pogodzi, ale stawało to na przeszkodzie, że wszystkie niemal mieszkania, które się stręczyły, miały wnijście wspólne z gospodarzami. Tej niewoli Dowmund się poddać nie chciał, upierał się przy wynalezieniu izdebek, do których by miał wnijście osobne i gdzie by go nikt nie kontrolował... Bóg wie! Powracał, czasem mocno napiły i wstydził się tego... X, który go raz w tym stanie złapał na ulicy, z trudnością poznał w nim nieśmiałego, milczącego Dowmunda. Napój zupełną w nim dokonał metamorfozę. Stawał się zuchwałym, szyderskim, wielomównym, a nawet, w co było najtrudniej uwierzyć; zarozumiałym. Gdy X nam o tym rozpowiadał, sądziliśmy, że obgaduje nieszczęśliwego, lecz mieliśmy sposobność przekonać się, że tak było w istocie. Dowmund zwykle unikał tego, aby z nami i przy nas sobie podchmielić! Wódki, nawet przed obiadem odmawiał, siedział u stołu milczący, i kwaśny. W tym roku właśnie, gdy się liczba ziomków w Dreźnie zmniejszyła, a domy, w których zwykle obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, znikły przenosząc się gdzie indziej, pozostała garstka nasza postanowiła na Wigilię Bożego Narodzenia zebrać się gdzieś, bodaj w niemieckiej restauracji, byle być razem. Niestety! Wigilii polskiej wedle starego obyczaju żadna siła ludzka tu na obczyźnie stworzyć nie mogła. Niemcy za pieniądze gotowi są wszystko w świecie wykonać podług obstalunku, nie zbywało im na dobrych chęciach, ale żeby ta wieczerza uczyniła wrażenie, którego wspomnienia pozostały z lat dziecinnych, brakło... wszystkiego!... począwszy od powietrza, aż do snopka naszego zboża w kąciku. Nasze odwieczne potrawy tu w parodiach jakichś występowały, siano na stole nie było naszym sianem, opłatki wyglądały inaczej, ryby niepodobne były do naszych, a kutia i makowe przysmaki nie dały się nawet strawestować na żarty. Cóż było robić przy takiej chybionej wieczerzy, której jedyną przyprawą była myśl, iż w tej samej godzinie gdzieś daleko szczątki rodzin naszych łamią opłatki i może... o nas pomyślą! Kropiono ducha butelkami wina, do którego wreszcie i Dowmund się dał namówić, ale pił je jak wodę i nie widać było, żeby go ono rozweselało nawet. Smutniejszym stawał się coraz. Dopiero gdy przy kawie przyniesiono koniak i likwory, a X począł do dużego kieliszka nalewać ich Dowmundowi i parę gwałtem zmusił wypić, zobaczyliśmy zupełną malarza metamorfozę. Otworzyły mu się usta, podniósł głowę, uśmiech twarz rozjaśnił - i począł mieszać się do rozmowy. Nastrój ogólny był ożywiony i wesoły. Dowmund, nie umiejąc się zastosować do niego, wpadł w zapał jakiś dziwny... On, który nigdy słów kilkunastu związać nią umiał w rozmowie, stał się prawie wymownym. X dolewający mu koniaku obrachował, że całą butelkę wyszafował na to obudzenie ducha... Rozmowa, nie wiem jak, zwróciła się do sztuki. - Co to mówić o sztuce? - zawołał przysłuchawszy się temu, co X zagaił ze mną - w tym przedmiocie nikt nie wie tajemnicy życia i nikt nie odgadnie tajemnicy sztuki... Prawidła! Tu nie ma żadnych prawideł! Nauka! Sztuki się nauczyć nie można. Przynosi ją z sobą człowiek w tym węzełku, którym go wyposażono z tamtego świata, albo nigdy mieć nie będzie... Ja, gdym się do życia obudził, wiedziałem, że malarzem być muszę... Nędza połamała skrzydła! Nie udało się. Nie wszystkie ziarna schodzą... Ktoś począł o Dreźnie i akademii. Dowmund się śmiał. - Jaka to akademia? - rzekł - jedyna prawdziwa to galeria a wszystko to, co o niej z katedr bredzą, funta kłaków niewarte.Najwięksi malarze pewnie się u nikogo malować nie uczyli, tylko u samych siebie. - Ależ technika! - przerwał mu X. - Każdy mieć musi swoję - odparł Dowtound - a kto jej stworzyć nie umie, nie jest artystą. Pożyczaną techniką nie zajedzie daleko. Machnął ręką, aż kieliszek próżny wywrócił, ale i to go nawet nie zmieszało, tak był rozgorączkowany. - Cała sztuka w duszy - zawołał. - Obraz trzeba mieć wprzódy w sobie, nim się go na świat wyda, a kto go szuka na płótnie, znajdzie tylko plagiat. Gdy mi się obraz śni, ja go węglem, palcem, nogą, błotem i gliną namaluję! Słuchaliśmy zdziwieni mocno. Dowmund, odrodzony, dumnie i z góry na słuchaczów spoglądał. Wkrótce jednak jakiś dysonans w rozmowie, jakieś niedostrzeżone słowo, które go otrzeźwiło, zamknęło mu usta. Wieczór ten dla nas był rewelacją człowieka, jakiegośmy w nim ani znali, ani się domyślali; na nieszczęście potrzeba było tego sztucznego środka, tego stanu nienaturalnego, aby się Dowmund objawił nam, jakim był wewnątrz. Skorzystałem z tego rozwiązania ust, aby mu dodać odwagi i niepowodzenia pierwiastkowe, męczarnie, na jakie tu był wystawiony, wytłumaczyć wyborem tego nieszczęsnego Drezna, które wcale inaczej się przedstawia z daleka, niżeli jest w istocie. Słuchając milczał. - Pan nie jesteś fatalista? - zapytał po przestanku. Nie odpowiedziałem na to pytanie, a Dowmund pochwycił zaraz: - Ja wierzę w przeznaczenie, nikt losu swojego uniknąć nie może. Mój był taki, że musiałem wędrować tu i tu się zadławić nędzą, ale czy to koniec? Ja nie wiem. Nędza, widzi pan; to jak komu: jednych zabija, drugich odżywia.Kto wie, co czeka dalej? Do późna w nocy trwały rozmowy i po zanuceniu "W żłobie leży..." rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tym, że się w nas wspomnienia rozkołysały. Gdym nierychło potem spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaleźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzeglem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna. Na wiosnę, zmuszony do dłuższej podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci. Ponieważ co roku sławna galeria drezdeńska powiększa się nowymi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekaw byłem, czy w czasie niebytności mojej coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków. Jednego dnia więc poszedłem znowu do galerii, poczynając mój obchód od Rafaelowskiej "Madonny". Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu. krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie później, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą. Przy tej sposobności zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego "Cmentarzu" i nacieszyć się małymi obrazkami. Szedłem do "Cmentarza", gdy z dala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda, zapatrzonego, pogrążonego w tej kontemplacji, obcego całemu światu... z rękoma jak do modlitwy złożonymi. Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym, i więcej jemu niż Ruysdaelowi się przypatrując. Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia. Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniej zamknięte. Ale zarazem krótki ten przebieg czasu okrutnie go zestarzał; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadła. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tym, że się składały z kości i skóry tylko... Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i nie poznając mnie siadł tu spocząć. Podałem mu rękę. Przestraszył się i drgnął cały... nie poznał mnie od razu, musiałem się przypominać. - Jesteś pan cięgle w Dreźnie? - zapytałem go. - Słyszałem, żeś miał myśl udać się do Krakowa. - A! Tak, do Krakowa - rzekł roztargniony - tak, lecz nie myślę teraz się stąd wynosić. Do Drezna, jakie ono jest, można się przyzwyczaić i przyrosnąć. - Jakże mu się powodzi? - zapytałem. Rozśmiał się smutnie. - Stosunkowo nawet nieźle - odparł. Z podziwieniem przekonywałem się, że był rozmowniejszy daleko, nie unikał rozmowy, śmielej się odzywał i słowa mu płynęły łatwiej, ochotniej. - Malujesz pan co? - A! Ja? Ja zawsze! Zawsze! - odparł. - Mam teraz wielki obraz w myśli... wielki, cudowny, ale mi się jeszcze tak przedstawia mglisto, że malowania począć niepodobna. Dobywam go dopiero z tych mroków... Po chwili spytałem, czy mi się pozwoli odwiedzić. Zmieszał się jakoś. - Ale bo - rzekł - widzi pan, ja tak mieszkam i daleko, i biednie, a u mnie tak mało do widzenia... Zakaszlał się znowu i nie dawszy mi swego adresu, chustką zatuliwszy usta, zniknął uchodząc jakby przed natręctwem moim. Kaszel jego nie podobał mi się, a zresztą zmiana, jaką dostrzegłem w nim, nie zdawała się na gorsze... Wolałem go teraz takim, jakim widziałem... Nierychło potem będąc u X zagaiłem o Dowmunda. - Co się z nim dzieje? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|