,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski CZERCIMOGIŁ Bylibyśmy niesprawiedliwi względem kraju naszego, gdybyśmy mu zarzucać chcieli z cudzoziemcami brak rozmaitości i jednostajność widoków; nie ma może bogatszej pod tym względem ziemi. Okolice Krakowa, podnóża Karpat, Sandomierskie, Mazowsze, Podlasie, Galicja, Poznańskie, Żmudź, Wołyń, Podole mają każde odrębną i silnie nacechowaną fizjognomię. Jest zapewne coś, co w wielką całość łączy rozpierzchłe rysy i daje im harmonijny koloryt; ale wpatrzywszy się tylko, co to tu szczegółów, ile barw rozmaitych i w swej prostocie tak pięknych! Nie mieniałbym tej ziemi, mglistym niebem pokrytej, borami odwiecznymi szumiącej, na najwspanialsze, najsławniejsze ziemice, których piękności poszły w przysłowie. Byle oczy, byle serce, byle uczucia trochę, a rajem ten śliczny światek. Wprawdzie i Lapończyk, jak mówią, kocha się w mchach swoich i kraju ze skał i topielisk złożonym, ale czyż i ten smętny ziemi zakątek nie ma także piękności swojej? Bóg stwarzając ziemię, na wielkim jej, różnolitym obrazie odmalował różne strony, różne rodzaje piękna, dał wzory wszelkiego wdzięku, wszelkiego sposobu, w jaki natura myśl Jego wykazać może; a przy każdym z tych widnokręgów odmiennych postawił człowieka, do którego duszy ta piękność przypada, który ją najlepiej rozumie i najlepiej ukochać może. 1 dlatego nie zazdroszczę wcale neapolitańczykom ich zatoki, ani Szwajcarom gór ich, ani Niemcom i Francuzom Renu, o który się kłócą... dość mi tego, na co patrzę... W tym złamku również odbija się myśl Boża, jak w wodach Orenoki, jak w falach Renu i płomienistych snopach podbiegunowej Zorzy. Uznaję chętnie wszelką piękność, ale gdyby mnie kto przeniósł na zawsze z ziemi, do której tak przyrosłem sercem i duszą, o! umarłbym z tęsknoty za sosnami, za szarym niebem i lasem naszym zielonym. A szczególniej za lasami. Bo według mnie nic piękniejszego nad lasy, gdzie brak drzewa: wody, skały, niebo, słońce, nic go nie zastąpi. I okolice, w których nie ma nic do widzenia oprócz borów i lasów, jeszcze są weselsze od najnieprzejrzańszego, wonnego stepu, po którym tęsknota chodzi jak po wielkim smętarzysku. Drzewa tylko że nie mówią, ale co w nich myśli! ile wdzięku! jaka rozmaitość barw, woni, fizjognomii! jakie w nich życie! Nigdy mi się nie uprzykrzyło jechać nimi choćby dni kilka ciągle, jak to się w Litwie zdarza; ale gdy raz stepem besarabskim półtora tylko dnia przewędrowałem na skwarnym słońcu, na całe życie miałem tego dosyć. Litwa to jeszcze kraj, na którym znać, że dopiero w XIV wieku wcieliła się do mocarstw europejskich i najpóźniej przeżegnała się krzyżem świętym. Co krok spotykasz pamiątki, z których zdać sobie sprawy inaczej, jak sięgając myślą w czasy przedchrześcijańskie, nie można. Wieje zewsząd jakaś woń prostoty na pół dzikiej, na pół patriarchalnej, którą odetchnąć po zadusze naszej miło. A przy tym kraj to ze swymi lasami, jeziorami, piaskami, rozsypanym pod nogami kamieniem, ze swymi jałowcami i jodłami, dziwnie poetyczny i piękny, do którego się można przywiązać, za którym tęsknić łatwo życie całe. Któż, raz choć w życiu przejechawszy Białowieską Puszczę, popatrzywszy na brzegi Niemnowe, podumawszy nad jeziorami, nasłuchawszy się gwaru lasów jodłowych, nie ujrzał ich później natrętnie mu się przypominających w snach i marzeniach? Kraj to ubożuchny i lud dość by powinien być ubogi, bo na pólku na wpół piaszczystym sieje hreczkę po życie, a żyto po hreczce, ledwie śmiejąc jałową skibę przewrócić, żeby się do szczercu nie dobrać, a przecież dzięki pracowitości swojej, dzięki pomocniczym środkom i przemysłowi, choć rola nie rodzi, chłopek rzadko doświadcza głodu. W okolicach wydmiastych i całkiem nieurodzajnych woda i lasy dostarczają materiałów do pracy i zarobkowania; a tam, gdzie coś zrobić można, Litwin tak uprawia, przewraca, gnoi, okopuje, osusza, że mu urodzić musi. Aż miło wjechać do wioski, tak w każdej wyczytasz zaraz, że tu pracowite i pobożne mieszka plemię. Nigdzie tyle krzyżów, tyle kalwaryj i Męk Pańskich nie ma co na Litwie, nigdzie tyle u źródeł kapliczek i figur na rozstajach. A krzyże te mają fizjognomię właściwą, ze swymi daszkami, przykrywkami i mnóstwem płacht, fartuszków, chustek, wstążek, paciorek, którymi je obwiesza pobożność. Nieraz w pośrodku wioseczki zobaczysz stos ułożonych kamieni polnych w jakąś systematyczną, piramidalną figurę, a na ich wierzchu wetknięty krzyż żelazny, a zasadzone drzewa ocieniające ten wiejski pomnik, któremu biała brzoza, stary jałowiec i jodła tyle dodają wdzięku, że żywcem się na rysunek proszą. Oprócz tego na każdym dachu wyszył wieśniak słomą krzyż pański, nad każdym oknem jest godło zbawienia, jakby się jeszcze bali Litwini, żeby do nich dawne bogi nie powróciły ukradkiem. Przebywszy cudowną wzniosłością drzew swych Białowieską Puszczę, która nie ma równej sobie w kraju całym, zmierzając ku Pińskowi, przebywa się dość smutną i mało komu znaną część Rusi litewskiej. Jest to płaszczyzna żyzna, miejscami przecięta mnóstwem rzeczułek, bagien, trzęsawisk, wydm porosłych jałowcem i tą białą trawą, która tylko na piaskach rosnąć lubi, uweselona łaskami brzóz białych lub borkami z sosen wysmukłych, podszytych gdzieniegdzie leszczyną. Na tej równinie, którą zewsząd zamykają lasy, gaje i borów ściany, tu i ówdzie poziome chaty długim szeregiem wyciągnięte, rzadko bielone, wyniosłe krzyże, szare kościółki wiejskie i młyny wietrzne, kiedy niekiedy dwór pokaźniejszy wstrzymuje rozbujałe oko. Drogi po większej części składają się z grobel, bo tu bez rowu żadne się pole nie obejdzie, a grobelki zwłaszcza po wioskach dadzą się podróżnemu we znaki. Pełno kamieni po polach, a że z nimi i z błotem nie wiedzieć co począć, zarzucają głazami tymi kałuże i doły, niekiedy wyściełają całe długie kawałki wąskich drożyn, tak że gdy przyjdzie przejeżdżać tego rodzaju budowę pierwotną, kości i powóz popamiętają. Kamienne owe grobelki są pomysłem ludzi, którzy całe życie chodzą piechotą, o tym wątpić nie można. Ale za to cóż to za śliczna rzecz kamienne płoty, którymi każda chata, podwórko i ogródek się zagradza! Kamień litewski nie jest to martwa, kantowata bryła, którą ręka ludzka świeżo odbiła z pokładu odwiecznego, nadając jej kształt ułamkowy, nieforemny, rażący ostrością rysów. Każdy z nich, tak jak jest, długie już przebył wieki, oszlifowały go wody potopu, pokryły go piękne mchy i porosty, a traf nadał mu postać często fantastycznie piękną. Niezmierna też jest rozmaitość kolorów tych brył kamiennych, czarniawych, sinawych, czerwonych, białych, żółtych, tak że gdy z nich ułoży chłopek płot, który okryją liście powojów, dyni, perestupów i chmielów, nic nad tę mozaikę barw widzieć nie można piękniejszego. Wpośród otaczającej ją zieleni grodźba ta niezmiernie odbija się malowniczo. Mnóstwo także kamieni różnych wielkości, użytych na progi chat, za słupy do bram, na siedzenia wśród drogi, zwracają oko rozmaitością kształtów i kolorytu. Wśród wiosek w ten sposób poogradzanych, pełnych brzóz i jodeł, wiedzie cię droga, którą przebywasz to gaje wesołe, to długie błota, ożywione ptactwem bez liku. Trzęsawiska te byłyby niezmiernie smutne, gdyby im Bóg nie dał licznych mieszkańców i nagradzając brak piękności nie kazał śpiewać na nich tysiącom stworzeń, co się gnieżdżą wśród kęp, wysepek, trzcin, sitowiów i osoki. Bąki, czajki, ogromne stada kaczek i zabawne owe bataliony, z których każdy jest inny i każdy co chwila do boju gotowy - przelatują nad głową, a wieczorem odzywają się dziwnymi głosami, jak strażnicy tych rozległych przestrzeni, które są ich królestwem. Czasem z milę ciągnie ci się grobla pełna mostków i dziur pełna, przez te błota nieskończone, a gdyś ją przebył, najlichsza karczemka stanie za najwygodniejszą gospodę. Tu znowu brniesz w piasku, ale bylebyś trochę kochał naturę i lubił się w nią wpatrywać, nie utrudzą cię one, bo i na nich są rośliny, są mieszkańcy, są ślady dziejów i ludzi. Nieraz z na wpół rozwianej mogiły naga kość cię przywita lub rozbity kawał popielnicy stare czasy przypomni. Właśnie tego rodzaju drogami zbliżałem się ku Pińskowi w roku 183... wpatrując się z ciekawością w kraj, który zmieniał się powoli i przybierał coraz nowe odznaczające go rysy, gdy na najszkaradniejszej z długich owych grobel mostek się pode mną załamał, konie mi pozapadały, powóz się popsuł, a ja w skwarny dzień biały osiadłem na tym pustkowiu bez ratunku. Potrzeba mi było samemu ze służącym wyciągać moją telegę, wyprzęgać poplątane konie i wydobywszy się z jamy, powoli na drągu wlec do karczmy. Kląłem też na czym świat stoi i rozrzuciwszy do szczętu zdradliwy mostek, pod którego belkami lęgły się mnogie węże, poszedłem przodem pieszo ku gospodzie, nie przypatrując się już nawet krajobrazowi, choć wkrótce zarośla z olch malowniczych otaczać mnie poczęły zieloną ścianą gałęzi... Szedłem tak zadumany grobelką, gdy: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - dało się słyszeć nagle i niemal mnie przestraszyło, takem się głosu ludzkiego na tej pustyni nie spodziewał. Obejrzałem się dość zniecierpliwiony. Na ścieżynce z drugiej strony grobli stał obrócony, w tęż co ja idący drogę żebrak, z łysą, obnażoną głową, trzymając słomiany kapelusz w ręku. Dziwna to była figura, niby coś na szlachcica i na dworaka zakrawająca, ale w wieśniaczym ubraniu. Twarz już niemłoda, poorana zmarszczkami pełnymi uśmiechu, z okiem siwym, z usty szerokimi, nosem nieco zadartym, brodą rzadko zarastającą i jasną, jeszcze nie posiwiałą, dość była miła i sympa- tyczna. Na policzkach jej kraśniało zdrowie, a fałdy ust i oczów dowodziły, że dziadek więcej zwykł był śmiać się, niż płakać. Chociaż mógł mieć z górą lat pięćdziesiąt, a może więcej, na wypełzłej głowie, na brodzie i wąsach nie widać było jeszcze ani jednego srebrnego włoska, a trzymał się prosto i krzepko i kij więcej mu służył do odpędzania psów niżeli nogom za podporę. Strojem zbliżał się do strojów z okolic Pińska; miał bowiem na nogach chodaki długie, po kolana rzemieniem i sznurkami obciśnięte, sierak brunatny, kapelusz życzką przewiązany i nie pierwszy już rok widać służący, przez plecy torbę skórzaną, a u pasa cały przyrząd, złożony z kaletki nabijanej guzami, kozika i krzesiwa. Zaczepiwszy mnie chrześcijańskim pozdrowieniem poglądał uśmiechając się i powoli szedł za mną, oczekując widocznie rozmowy, której zdawał się pragnąć. - Gorąco, jak toj kazau (jak ten powiadał, przysłowie w Rusi litewskiej u ludu pospolite), gorąco - odezwał się ocierając pot z czoła - a panoczek z daleka to na piechotę się tak wybrał? - Piechotą, ale nie z ochotą - odpowiedziałem - wasze to poczciwe mostki winne, że się piec muszę i dziś w... oczach nie stanę. - Ot jest, jak toj kazau! - zawołał żebrak - to pewnie koło Wężowego Ruczaju na mostku, podle Sroczej Wierzby łamać się pan musiał. - Kto go wie, jak się tam wasz ruczaj nazywa - burknąłem - ale niech go razem z wierzbą wszyscy diabli wezmą... - Niech biorą - odparł stary wesoło - ja nie przeszkadzam, niech biorą... a i w powozie pewnie się co ułamało? - Jakbyś tam był - rzekłem - a tu nie wiem, czy gdzie kowala słychać i kędy go szukać. - Bardzo niedaleko i dobry majster, ot za groblą tylko co nie widać, karczemka, a przy niej kuźnia. Prawda, że kowal Żyd Majorko, ale zna swoją rzecz. - A tyś, bracie, tutejszy? - zapytałem weselszy, dowiedziawszy się o kowalu. - Ja, panoczku, jak toj kazau, od świata, tutejszy i nietutejszy - odpowiedział powoli dobywając rożka z tabaką i długi niuch biorąc dziadek. - Włóczę się siędy i tędy a niby to z tej jestem okolicy, ale... I urwał nagle; ja nie pytałem więcej. Szliśmy tak groblą między olchami dobry kawałek drogi; wreszcie zawróciła się i zza drzew ujrzałem na piasku siedzące nad jeziorem sioło czarne, z wielkimi kilką krzyżami i karczmą drewnianą, przy której okiem szukałem zaraz kuźni. Widok, acz smętny, zwyczajny, płaski, nie był bez wdzięku; ogromne olchy ponad wodą, pomieszane z wierzbami, kościołek otoczony lipami starymi, poziome chatki, nawet karczmisko ogromne, składały się na krajobraz malowniczy. Tuż przy gospodzie kuzienka z dylów, darnią pokryta, mile mi się uśmiechnęła; żebrak pospieszył przodem szukać Majorka, na którym spoczywały całe moje nadzieje. Ja tymczasem usiadłem na obalonym pniaku pod olchą i spoczywając przypatrywałem się trzodzie pasącej nad brzegiem jeziora, której pastuch przygrywał na ligawce. Ligawka jest to ogromna trąba prosta z sosnowych wystrugana deszczułek, obręczami zbita, smołą wylana, której miły i donośny głos rozlega się po siołach litewskich. Kilka nut składają całą jej skalę, ale dźwięk ma w oddaleniu smętny, rzewny i zastosowany do kraju, w którym brzmieć zwykła. Ligawka, na której grał chłopak, większa była daleko od niego. Krążąc oczyma po okolicy, nim mój poseł powrócił od Majorka, na uboczu pod gajem spostrzegłem dwór, ale na pierwszy rzut oka zastanowił mnie, wydając się całkiem pusty... Cztery okna jego czarne, głębokie, jak doły w trupiej czaszce wyglądały... Płoty były poobalane, na budowlach dachy składały się z resztek krokwi i łat porwanych... a droga, która wiodła doń brzegami jeziora, całkiem była trawą zarosła. Stało jeszcze w miejscu wszystko, co dwór składało, rozeznać mogłem dom mieszkalny, stajnie, obory, sernik, spichlerz, ale nigdzie nie było śladu życia. Nierzadko u nas spotyka się podobne nieładem zniszczone wioski, ale całkowitej pustki trudno zobaczyć, i ta mnie też mocno zastanowiła. Smutek wiał od tego starego dworca, w którym niegdyś mieszkało wesele i dostatek, opuszczonego tak przez ludzi i rzuconego na łup bezbronny wichrom, słocie i niszczącej sile przyrody, która przerabia natychmiast w nową postać, co pod swe panowanie zagarnia. Zapatrzyłem się tak na ów dwór, żem żebraka, który już stał przede mną drapiąc się po łysinie, nie zobaczył zrazu. - A co, mój kochany, twój Majorko? - spytałem. - Ot... licho wie po co, proszę pana, powlókł się do Serebrzyniec za jezioro... - Trzeba było posłać po niego. - Konie na paszy, Judel pobiegł po siwą klacz na rozłóg, tam ją se, jak toj kazau, okiełzna i pojedzie. - A daleko to? - spytałem. - Ot widać kościołek za jeziorem - rzekł ręką wskazując - ale naokoło jadąc, będzie półtorej mili... tylko że Judel sprawny i siwa dobrego ma kłusa... - Czółnem by może prędzej było? - Czółno wziął Iwan Mielniczuk, bo ja to już o tym myślałem - odparł dziad - pojechał zastawiać więcierze, a drugiego nie ma. Posmutniałem na tę wieść, spojrzałem w słońce, które się pochylało w stronę zachodu, obrachowałem półtorej mili Judela, powrót z Serebrzyniec, naprawę osi i ze wszystkiego mi wypadło, że w tej wiosce nocować będę musiał... Karczma była ogromna, ale gdy przyszło ją obejrzeć z bliska, nie znalazłem w niej ani kątka, w którym bym się mógł przespać, wszystkie izdebki były pozajmowane, jedna kartofel resztkami, druga przędziwem, trzecia smołą, czwarta żydowskimi rupieciami. - A dwór to czyj? - spytałem żebraka. - Dwór? - powtórzył trochę zmieszany - tu nie ma dworu... - No, a cóż tam widać pod olszyną? - Był to dwór, ale to pustka - mruknął stary machając ręką. - Może by tam znalazła się izdebka, tamże przecie ktoś mieszkać musi?... - Ale nikt nie mieszka... ino ja czasem zajrzę westchnął dziad - a potem, gdzie by to pan tam chciał kocować. - Dlaczego? - spytałem zaciekawiony. - Albo to pan nie wie, że to Krasne? - Ja tu obcy i nic a nic nie wiem...- Bo też nie ma co wiedzieć - odparł żebrak ruszając ramionami - w stajni panu siana pościelą i tam się pan prześpi. Nie udało mu się wszakże zbyć mnie tak lekko, jak mu się zdawało. Konie nadeszły. Majorka ani słychać, ja uzbroiwszy się w cierpliwość, napoiwszy nowego znajomego, wydawszy stosowne dyspozycje służącemu, wyszedłem za karczmę na przechadzkę. Stary ów przybłęda już mnie nie odstępował, bawiąc wesoło pogadanką, która wcale przypadła mi do smaku. Dowiedziałem się już z niej był, że Paweł Żużel (tak się nazywał) rodem był z okolicy szlacheckiej, nie opodal od Krasnego; że służył dawniej w tym dworze, który teraz stał pustką, i że od lat kilkunastu wyszedł na dziadowski chleb, więcej z pobożności niż z potrzeby... Domyślałem się jakiejś ciekawej historii o tym pustym dworze i skierowałem ciągnąc ku niemu starego Pawła. Ale jak tylko mnie zobaczył zwracającego się w tę stronę, stanął i zawołał: - A po co pan tamtędy? jak toj kazau. - Pójdę do dworu... - I dałbyś pan pokój, nie ma tam nic ciekawego... droga zarosła... pustka i po wszystkim... po co? i po co? - Właśniem dlatego ciekawy, że mnie waść od niego odstręczasz - odparłem otwarcie - cóż u licha, czy mnie myślisz strachami durzyć? - Jakimi strachami - rzekł nieukontentowany że brak. - Wszak ja tam sam nocuję... ale co ciekawego pustka? Tak mówiąc szliśmy powoli, a Paweł tabakę zażywał i nosem kręcił, i usiłował jeszcze zawrócić mnie ku jezioru, do kościółka, bylebym nie szedł do tego zakazanego dworu; oczywiście, że mnie to na przekór pobudziło zarosłą drogą dotrzeć do miejsca. Nic smutniejszego nad nie wyobrazić sobie nie można. Ruina ta nie była jeszcze tak starą, by poważną się stała, ani znów tak świeżą, by jeszcze dźwignąć ją była nadzieja. Krzewy, chwasty, pokrzywy, trawy pokrywały rozgrodzony dziedziniec, budynki waliły się wszystkie. Sam dwór trzymał się tylko jeszcze, ale drzwi główne płotem zasunięte już się były wypaczyły ze ścianą, która groziła upadkiem... Nigdzie śladu mieszkania, nigdzie znaku dozoru i pieczy... Poza dworem był stary, zdziczały ogród dzikimi malinami w pas zarosły; a że przezeń ścieżka jakaś prowadziła z dziedzińca, poszedłem nią zamyślony. O kilkanaście kroków wśród gąszczy, osłoniony lipami i świerkami, ujrzałem szarą, ale porządnie utrzymaną kapliczkę, której drzwi były zamknięte. Tu widać było rękę ludzką i staranie. Paweł, który szedł za mną, mrucząc niezrozumiale, zbliżył się, gdy mnie aż tu docierającego zobaczył, nic nie mówiąc dobył klucz i drzwi nim otworzył. Weszliśmy w milczeniu do wiejskiego tego kościółka, bardzo starannie utrzymywanego, ale na wstępie uderzył mnie widok całkiem niespodziewany. Na samym środku, na czterech cegiełkach, stała prosta, sosnowa trumna, nadzwyczaj wielka i długa. Paweł, przodem wszedłszy, szybko pokląkł i począł się modlić, ja też odkryłem głowę i schyliłem czoło, oka nie mogąc oderwać od tej tajemniczej trumny. Z pozoru jej widać było, że nie dziś tu postawioną została, drzewo bowiem przybrało tę barwę szarą, martwą, którą się po latach dopiero okrywa, i znaki czarne, narysowane na wieku, spełzły tak, że ledwie ich dostrzec było można. Kapliczka wcale na smętarzową nie przeznaczona, wśród ogrodu, z trumną olbrzymią obok spustoszonego dworu, domyślać się kazała tajemniczej jakiejś historii. Toteż, gdy po chwili modlitwy powstał żebrak i wyszliśmy z nim oba, znów ścieżką wracając ku domowi, począłem go naglić pytaniami, aby mi wytłumaczył, co widziałem. Wzdrygał się długo i opierał, wymawiał, alem go nareszcie skłonił do wyspowiadania mi historii, którą tu w niczym nie zmieniając powtórzę. Lat temu kilkadziesiąt w Krasnem mieszkał Samuel Hawnul, przybyły skądś od Wilna aż, który wieś tę nabył od spadkobierców Krasniańskich, rodziny wygasłej zupełnie, a od wieków tu niegdyś zamieszkałej. Posiadała ona Serebrzyńce, Krasne, Obody, Smolne i przysiołek Żabie, co razem ogromną zajmowało przestrzeń ziemi, jakie parę tysięcy włók z okładem; ale stopniami ubożejąc i wyprzedając się Krasniańscy zostali przy Serebrzyńcach tylko i Krasnem, potem i Serebrzyńce sprzedali, aż wraz z majętnością przyszło i rodzinie wygasnąć. Na wiosce tej ostatniej zostało długów dosyć, fundacji pobożnych kilka, dożywociów i ponadawanych gruntów, spadła zaś na kilkanaście głów, tak że podzielić się nie było podobna. Ale że interesa trzeba mieć było z wielu, a Krasne już z lepszego obrane zostało i pokrajane nadaniami, o kupca nie było łatwo. Tymczasem administracje do reszty je wyniszczyły, a dziedzice byliby i tanio zbyli swe prawa, gdyby się kto tylko nadarzył. Już się to utrapienie wlekło lat kilka, gdy Samuel Hawnul zjawił się w tamtej okolicy. Nikt go tam nie znał ani wiedział, skąd przybył, on sam spod Wilna się opowiedział. Był to mężczyzna niezmiernego wzrostu, olbrzym, szeroki w plecach, barczysty, karczysty, silny jak wół, z miną zawiesistą, z wąsem czarnym za ucho zachodzącym, przystojny, czarnooki, rumiany, ale ponury i straszny, nie tyle postawą i siłą, ile wyrazem oczów i ust, jakby tlejącego gniewu pełnych. Bóg wie, co go takim uczyniło, ale nikt się z panem Samuelem zmierzyć okiem w oko, ani na słowo, ani na rękę nie mógł. Z oczów mu buchało gdyby ogniem, z ust potokiem się lały wyrazy, byle go podrażniono, a szabla w dłoni byłaby pewnie po staremu woła na pół przerąbała. Przyjechał najprzód do miasteczka, gdzie się w gospodzie roztasował, niby do sądu coś mając, bez dworu, z jednym człowiekiem, którego zaraz nazajutrz kędyś odprawił, i przysiadł, robiąc znajomości z palestrą. Z ludźmi był, kiedy chciał, choć do rany przyłożyć i umiał ich sobie pozyskać jak nikt, rzekłbyś baranek taki potulny, taki uśmiechnięty, ale niechże się mu kto choć lekko sprzeciwił, niech no wszedł, spojrzał, a krzyknął, a, o szablę dłonią brzęknął, najśmielsi bledli jak trusie. Tylko że w początku ten jego humor się nie wydawał .wcale, póki się jeszcze rozpatrywał, dowiadywał i wąchał. Szukał on niby metryk i dokumentów jakichś do podniesienia spadku po Huńcewiczach, gdyż się miał z Huńcewiczównej rodzić; ale około tego powoli chodził, i uważano, że się o majątek rozpytywał, a nareszcie otwarcie przyznał się, że mu się okolica podobała i rad by tu sobie osiąść, gdyby się tak co trafiło. Naówczas pan Żyrmuński, adwokat, który trzymał interesa dziedziców Krasnego, naraił mu ten majątek. Pojechali na grunt, pan Samuel obejrzał rolę po gospodarsku, mapę rozpatrzył, inwentarz pokonnotował, transakcje stare i nadania nowe spenetrował i jakoś namyśliwszy się począł o Krasne traktować. Tamtym nieborakom tego było i trzeba, położyli łapki i zdali mu się, że ich wziął jak sam chciał, zbywając tysiączkiem jednym, drugim, skryptem, procentem itp. Tylko pana Żyrmuńskiego podobno dobrze podsmarował, bo prawdę powiedziawszy cała rzecz w jego była rękach. .Nikt tego nie wiedział, jak się tam z sobą zgodzili, ale zaraz i przedugodne punkta podpisane zostały pod wielką zaręką i Hawnul zadatek wyliczył, a postanowiwszy ekonoma ze swojej ręki, właśnie Pawła Żużla, sam kędyś pojechał. Nie było go widać blisko pół roku, ani słychu o nim, już trochę się niepokoić poczynano, gdy jednego wieczora w dziedziniec dworu zajechały dwie bryki i z pierwszej wyskoczył, co go i po nocy po wzroście poznać było łatwo, pan Samuel. Tuż za nim wysadzono z bryki kobietę, choć nie wspominał o tym wprzód, żeby miał być żonaty, widać żonę jegomości, bardzo śliczną, młodą jeszcze i powolną a delikatną. Uderzyło to pana Pawła, że gdy nazajutrz przybyłych ludzi chciał dopytywać o swego nowego pana, już ich o świcie nie znalazł, bo wszyscy nocą poodjeżdżali, a dwie sługi, co koło jejmości zostały, tyle wiedziały co inni; jedną przyjął Hawnul na drodze w Słonimie, drugą wywiózł z Wilna. Hawnulowie rozgościli się na nowym swoim dziedzictwie po cichusieńku, pan Samuel wziął się do prawa naprzód, aby o nabycie ukończyć, potem żywo bardzo do gospodarki; ona zaś sama czy to chora, czy niezdatna do tego, ani się ruszyła do kobiecego w domu zarządu. Mało nawet widywano ją, bo cały czas prawie w swojej izbie zamknięta siedziała, a w sąsiedztwa nigdzie nie jeździli oboje. Tak się to poczęło w Krasnem, gdy Paweł Żużel, pierwszy raz własne na kłapciu ziemi porzuciwszy gospodarstwo, poszedł w ekonomską służbę do pana Samuela. Pan mu się mimo chmurnej krwi dosyć jakoś podobał, bo miał i dobre przystępy fantazji, a choć czasem, gdy się pogniewał, człeka zdaje się by rozdarł, bywały nań i lepsze godziny, w których. szczodrze to wynagradzał. To tylko, jak powiadał, zawadzało panu Pawłowi zawsze, że czy zły, czy łaskaw pan Samuel, nigdy się nie rozśmiał, nie pożartował, nie pobaraszkował, i choć, zdaje się, nic do szczęścia nie brakowało, bo i dostatek był, i zdrowie, i żonę miał potulną a wielce ukochaną przez siebie, przecież, jakby tam mu kto szczęście kołkiem zabił, nie znać było po nim, żeby go doświadczał. Kupiwszy Krasne, jak się wyżej powiedziało, rozmaitymi umowami ze spadkobiercami, powypłacawszy niektórym z nich, innych kontentując procentem, przybysz już całkiem się zajął urządzeniem majętności i rozpoczął życie, które się niczym nie różniło od pospolitego szlacheckiego. Przecież tkwiła w nim jakby tajemnica jakaś, bo pan Hawnul od świata stronił, z bracią szlachtą żyć nie chciał i stosunków unikał, w życiu publicznym żadnego udziału mieć nie żądał, w domu nie przyjmował i sam prawie nie wyjeżdżał, chyba do kościoła w niedzielę, jejmość zaś w wielkie święta tylko i to zakwefiona, że jej twarzy z początku nie widywano. W domu nie było jednak wcale skąpo, owszem dostatnio raczej, sprzęt piękny, grosza dosyć na potrzeby, życie wygodne, ale zaparte i smętne. Trafiło się li, że szlachcic do Krasnego zawędrował dla sprawy, interesu lub przypadku czy ciekawości, sam jegomość wychodził i tylko krótko go zbywał, a jejmość zawsze powiadano słabą i nigdy się obcym nie ukazywała. Uważał pan Paweł, że nowy dziedzic, choć pilno koło gospodarki chodził i miał ochotę się krzątać, ale obeznany z nią nie był, tylko ogólnie, jak u nas niemal każdy; owszem bąki strzelał w dyspozycjach takie, że czasem Żużlowi, gdyby nie respekt, rozśmiać by się zachciało; sama też ani się wmieszała do kobiecych rzeczy, zdawszy wszystko na klucznicę: motki, kury, płótno i ogrody. Całe dnie czasami pan Samuel spędzał w osobnym pokoiku z żoną na rozmowie i jakichś namysłach, naradach czy krotochwili, której dwór zrozumieć nie mógł; słyszano tylko na przemiany z izdebki, do której wchodzić bez pukania nikomu nie było wolno, to głos żywy pana Samuela, to żałosny lub cichy i powolny głos żony jego; Bóg wie, o czym gadali, ale się nagadać nie mogli. Dostrzeżono w początkach zaraz i tego, że byle zaturkotało w dziedzińcu, zrywał się niespokojnie Hawnul i biegł do okna, jakby przelękniony każdym przybywającym. Wszystko to razem wzięte, jak zrazu uderzało i naprowadzało na dziwaczne domysły, tak po chwili, stawszy się chlebem powszednim, przestało zwracać uwagę. Sąsiedzi tylko skarżyli się na dziedzica Krasnego, że im nie dopisywał, bo pociechy z niego nie mieli żadnej, najgorzej zaś pan Stefan Wilczura. Ten mieszkał w Serebrzyńcach, był wdowcem od lat dziesięciu, a że ludzi, towarzystwo, wesołość i hulankę lubił, i spodziewał się z przybyciem Hawnula [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|