, Józef Ignacy Kraszewski - Czarna perełka, Do poczytania, Kraszewski Ignacy, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Czarna perełka

 

 

W tej serdecznej Warszawie, jaką ona jeszcze przed ostatnimi była wypadkami, a nawet jaką jest dzisiaj, choć jej oblicze smutnie się teraz zmieniło, wśród świetnego i widocznego życia, ileż to się odgrywało dramatów na strychu i tragedii po poddaszach, których żadne nie oglądało oko, chyba po trosze odgadł je wzrok milczącego stróża, a wyczytał trumniarz, co lichą dźwigał po schodach zbitą z tarciczek trumienkę. Niekiedy ciekawsze oko mogło podpatrzeć tam życie i domyśleć się gry jego, tak zmiennej, tak różnej jak barwy opalu, w których się słońce, przeglądając, mieni,

Życie ludzkie… tak jednakowym wydaje się z dala, a tak dziwnie i nieskończenie rozmaitym, gdy się na nie patrzy serca i duszy mikroskopem. Naówczas ta czarna i różowa plamka rozkłada się w cały świat kształtów, świateł i cieni.

Z tych wzorów nieśmiertelnych życia tworzy fantazja obrazy, ale bezsilna jest jak dziecię, które z malowanej karty figurki wystrzyga… nowego nie potrafi urodzić, ledwie ze szczątków coś klei.

Dobrze jeszcze, kto posłuszny prawom niezłomnym, nie sili się daremnie na to, co niemożliwe, i odwzorowywa naturę, podziwiając jej cuda niewyczerpane… Te tylko obrazy życie przypomnieć mogą, które są z rzeczywistości czerpane. Można je bluszczem umaić, ukwiecić, oświetlić… ubarwić — ale cóż stworzyć potrafi człowiek, ograniczony żelaznymi ściany swojego organizmu cielesnego i duchowego!

Mówmy więc o tym, na co oczy patrzyły i co, przeżywszy rzeczywistość, ma prawo odrodzić się jeśli nie w pieśni, to w opowiadaniu zimowego wieczoru.

Jeden z dwóch pałaców rodziny Zamoyskich na Krakowskim Przedmieściu był przed rokiem 1861 podzielony na mnóstwo drobnych mieszkań, które dosyć tanio różnym osobom wynajmowano. Mieściło się tam i młodzieży wiele, i mniejszych a niezamożnych rodzin urzędników, i wszelkiego powołania ludzi, szukających bezpieczeństwa i schludności przy umiarkowanej cenie.

Na drugim piętrze jeden z pokoików szczupłych, z malutką sionką tylko, zajmowała od niejakiego czasu osoba… która ludność pałacu, złożoną w większej części z młodzieży, mocno zaintrygowała. Jak się ona tu potrafiła dostać, gdzie kobiet samotnie mieszkających nie przyjmowano, kto jej to mieszkanie wyszukał i najął, nie wiedziano. Nie postrzeżono nawet zrazu, kiedy się wniosła, a tak wychylała się mało za próg swego pokoiku i tak ostrożnie snadź, aby wejrzeń nie ściągnąć, iż nierychło jakoś oko ciekawego młodzika wyszpiegować ją potrafiło.

Było to późną jesienią; pan Zygmunt Haraburda, Rusin, uczeń malarza Simmlera (który prawie nie przyjmował uczniów i uczynił tylko dla niego wyjątek), wracając ku wieczorowi na trzecie piętro, gdzie się mieścił, spotkał na schodach niespodziane zjawisko…

Nie mógł dostrzec dobrze rysów twarzy, ale jako artysta, w półmroku ciemno zarysowującą mu się postać niezmiernego wdzięku, proporcji i gracji klasycznej, niby ożywiony posąg starożytny ź dzbankiem w ręku, posuwający się ku górze, ujrzał i stanął zachwycony. Szła nieznajoma owa lokatorka tak żywo, jak tylko mogła, jakby się szelestu kroków przelękła. Zygmunt pośpieszył, aby ją lepiej zobaczyć, ale nim dobiegł, pięknych kształtów dziewczę gdzieś mu jakby cudownym sposobem znikło…

Zygmunt, który oczyma się uczył świata i patrzył na wszystko z podwójną ciekawością młodzieńca i malarza, znał wszystkich mieszkańców tego domu. Każdego z nich nieco w karykaturze miał w swoim albumie, a dotąd tej prześlicznej kariatydy greckiej, a raczej kanefory nie widział.

Dotknęło to jego miłość własną. A że do projektowanego szkicu Racheli u studni potrzebował niewieściego wzoru, który mu mignął, tak drażniąco się kryjąc, nie mógł sobie darować, że szedł powoli i chwilę na widok linii tej postaci osłupiał.

Postanowił więc sobie dotrzeć koniecznie i wyśledzić, która z dziewcząt nosząca dzbanki ma taką kibić zachwycającą i taki wdzięk ruchów…

Niestety, ani nazajutrz, ani w ciągu tygodnia nie potrafił wyśledzić znikłego zjawiska… Dziewczęta, wychodzące po wodę z domu, były przerozmaitego wzrostu i postaci, ale żadna z nich w najmniejszej rzeczy nie była podobną do tego snu wieczornego. Na ostatek Zygmuś powiedział sobie, iż mu się przywidziało… że sam stworzył, a raczej przypadek te linie greckie wśród polskich prozaicznych schodów wiodących na drugie piętro.

Na tym się skończyło, gdy jednego ranka schodząc nieco później (był to dzień niedzielny), zobaczył przed sobą idącą tę samą kibić klasyczną, tę samą marzoną kaneforę… Tym razem wszakże nie niosła ona nic, prócz książki do nabożeństwa w ręku, a ubrana była acz skromnie, ale tak wytwornie, iż dzbanek w jej dłoni wydawał się anomalią. Pan Zygmunt potrafił ją wyminąć i zajrzeć jej w oczy, albo raczej zobaczyć twarz, wzroku nań bowiem nie podniosła. Stanął zdumiony we wrotach, aby ją jeszcze oglądać przechodzącą i przekonał się, że ona nie mogła nieść dzbanka.

W tej nie znanej panience było coś tak oryginalnego, dumnego, pańskiego i dzikiego razem, tak skromnie i majestatycznie przeszła koło niego, iż malarz sobie powiedział: nie, to nie ona! Ale, taż sama czy inna, piękna dziewica tak niepodobną była do ogółu twarzy niewieścich, oglądanych codziennie, iż Zygmunt westchnął, że jej odmalować nie potrafi.

Typ fizjonomii był wschodni może, a jednak nie hebrajski — różny od niego, dzikszy jakiś i energiczniejszy. Na tamtym tysiącletnia wypiętnowała się niewola, tu coś nieokiełznanego i tchnącego swobodą pustyni i lasów. Płeć miała smagłą, ciemną, ogorzałą niemal, oczy czarne, smutne i groźne, włos kruczy… a kształty kibici były uroczej budowy. Niegodziwe suknie nie potrafiły zeszpecić i zakryć tego chodzącego posągu Junony azjatyckiej.

Ubiór jej był taką zagadką jak ona. Składał się z kosztownych materiałów, widocznie poprzerabianych i zastosowanych na nowo do wymagań mody, bardzo zręcznie, a jednak niepospolicie. Nie ubrała jej lada modniarka, i strój nie był chwycony w pierwszym lepszym magazynku. Niosła go na sobie z godnością, ze smakiem, można by rzec, z uczuciem wrodzonym, pełnym nieopisanego wdzięku. Chód jej nawet był inny jakiś, nie miejski… Dotykała ledwie stopą bruku, sunęła się po nim, ale czuć było siłę w tym pochodzie pewnym siebie i śmiałym. Gdy malarz spojrzał na nią, na twarzy brązowej, podobnej do indyjskiego bóstwa, nie było wyrazu innego, oprócz głębokiego zamyślenia i smutku. Smutek ten nie skarżący się, jakby mimowolnie przeciskał się przez zmartwiałe rysy, nawykłe do poważnego spokoju.

Szła widocznie do kościoła i znikła mu z oczów.

Nie byłby artystą i dwudziestoletnim młodzieńcem pan Zygmunt, gdyby na widzeniu tym poprzestał… poszedł na zwiady… O nazwiska lokatorów dowiadując się pilnie, dośledził, że na drugim piętrze stała panna Lenora Zara, tak mu ją nazwano — samiutka jedna. Stróż, nieco wtajemniczony w byt i położenie lokatorki, poczęstowany papierosem, dodał, iż cały dzień siedzi zwykle zamknięta w swoim pokoju, że była ponoć jakaś trudność z umieszczeniem jej w pałacu, ale ta jakimś tajemniczym, wszechmogącym wpływem usunięta została… i że dalipan, więcej nic o niej nie wie… Nazwisko brzmiało jakoś cudzoziemsko; Zygmunt spytał stróża, czy mówi po polsku, a ten ruszył ramionami i zapewnił, że kilka jedynych słów, jakie z jej ust do jego ucha spłynęły, doskonałą były polszczyzną powiedziane. Na tym się skończyło i więcej już dowiedzieć się nie było podobna.

Nie ma podobno kraju, gdzie by piękna kobieta większą cześć odbierała i obudzała zajęcie gorętsze jak w Polsce. Często uwielbienie to bywa nawet niegrzeczne i natrętne, można je tylko dla pobudek wytłumaczyć, jest to zdegenerowana cześć piękna w ogóle.

Wkrótce też cały pałac wiedział o tej nieznajomej; badał ją i zajmował się odgadnięciem problematu: kto ona być mogła. Postać zapowiadała coś z wyższego świata, ubóstwo temu przeczyło; okrywanie się tajemnicą i życie zamknięte było niezrozumiałym.

Nigdy nie przemówiła do nikogo, nie obejrzała się, nie postarała o te sąsiedzkie, prawie nieuniknione stosunki, które się same zawiązują. Obok mieszkał biuralista z żoną, córeczką i służącą, graniczyli z sobą przez ścianę, a pan Melchior i pani Melchiorowa zaręczali, że u tej panny przez cały dzień ledwie jakiś szelest albo westchnienie słyszeli. Nikt a nikt u niej nigdy nie bywał. Kaśka, niezmiernie ciekawa służąca tych państwa, stawała na czatach, widywała ją przynoszącą sobie wodę do dnia, wychodzącą czasem wśród niego z wyraźnym staraniem, aby się z nikim nie spotkać, niekiedy wymykającą się ze dzbankiem wieczorem, zresztą… drzwi były na klucz zamknięte i cisza głęboka. Kaśka spostrzegła i to, że panienka chodziła w jedwabiach, że miała piękny szal, kilka chusteczek kosztownych i zawsze świeże rękawiczki.

— Co to to jest? — mówił pan Melchior, zażywając tabakę, systematycznie nogę prawą zakładając na lewą i lewą na prawą, aby nie drętwiały — to jest egipska enigma. W atłasach z dzbankiem po wodę? Oczywiście jakaś historia… jakiś dramat, który się wytrawia po cichu.

— Ale co ma być! — niecierpliwie przerywała sama jejmość, nie lubiąca poezyj i niewieścich zagadkowych egzystencji — co ma być! Zaraz ichmość robicie heroiny z lada wyszarzanego kawałka atłasu.

— A jak Boga kochani — zawołała z drugiego pokoju, głowę wystawiając, Kaśka z poufałością starej sługi — że ma takie szale i chustki… i suknie jakby jaka pani.

— A sama wodę nosi! — dodała, ruszając ramionami, pani Melchiorowa — to mi się podoba. Dajcież już temu pokój!

I nie tylko pan Zygmunt, państwo Melchiorostwo, Kaśka, ale cały pałac niesłychanie był zajęty ową panną, której nazwisko nic nie mówiło… a osoba tyle dawała do myślenia…

Zwykle w takich razach, gdy się ludzie śledzić uprą, coś na ostatek odkopią, prawdę czy fałsz, i tym się zaspokoją, tu niepodobna było nic się dowiedzieć.

Z geograficznego położenia i natury swych zatrudnień Kaśka była jeszcze może najlepiej uposażoną do podsłuchania i podpatrzenia czegokolwiek; jako narzędzie, miała niewieścią, słynną, po matce Ewie odziedziczoną ciekawość. Ale wszystko to nie pomogło. Próbowała parę razy nastręczyć się do małych posług, odebrała grzecznie podziękowanie tylko i nic więcej. Ale że była w dodatku bardzo poczciwą dziewczyną, której serce na niedolę biło, bo jej wiele w życiu przebyła — nie zraziła się odmową i z duszy pragnęła w czymś być użyteczną tej panience, której położenie litość w niej obudziło.

— Co tam ja — mówiła w kuchni — że ja ciężko pracuję, a na palca zawinięcie zarobić nie mogę… no to co? dyć to już było tak i z rodzicielami, ta i ze mną, bo na tośmy się rodzili z przeznaczenia Bożego; ale ta… czarna… chodziła ona zawżdy po wodę do studni? Przypadło na nią nieszczęście — ta to cierpieć musi stokrotnie, bo nie nawykła… Nieraz się patrzę, jak niesie tę wodę, albo coś z miasta — ona, to prawda, że pięknie nieść umie, człek by tak nie potrafił — ale co? czuć i widać, że jej to ciężar straszny, a oczy spuszcza ze wstydu… Ale dumna jejmościanka… ani piśnie. Kilka razym ją zaczepiła, ino główkę obróci, spojrzy tymi oczyma kieby węglami, a głos jak muzyka… jakby śpiewał… ino taki smutny, że się płakać chce.

Wzdychała Kaśka, że jej pomóc nie mogła, że się wkraść nie potrafiła… a nie straciła ochoty do swych psychologicznych studiów nad nieznajomą.

Pan Zygmunt, porwany wirem artystycznego żywota, zaniedbać je musiał, a państwo Melchiorostwo radzi byli, że mieli spokojną sąsiadkę.

W tych czasach, jakoś o św. Michale, wniósł się na pierwsze piętro kawaler wielkich nadziei, pan Roman Junosza Zarybski, miody dziedzic znacznej fortuny, którego rodzice wyprawili do Warszawy dla swobodnego ukończenia wychowania. Pretekstem były lekcje muzyki, gdyż był muzykalny, lekcje akwarelli u Kostrzewskiego, gdyż nieco malował, i prywatne różne studia, których wybór jemu samemu był zostawiony.

Roman pochodził ze szlacheckiej wprawdzie rodziny, ale niedostatniej dawniej, a dopiero w ostatnich czasach, gdy fortuny jak grzyby rosnąć się nauczyły, nagle zbogaconej. U nas rodzina, przychodząca do majątku, za pierwszy sobie zaraz poczytuje obowiązek zupełnym przejściem na łono społeczności arystokratycznej, europejskiej, zerwać z przeszłością i wkupić się do większego świata. Nie przychodzi to bez ofiar, ale czegóż się nie uczyni, aby zająć stanowisko przyzwoite! Skutkiem starań rodzicielskich o przyjęcie do bractwa było, iż syn najzupełniej do niego się wcielił.

Romanek, nie tylko że wyglądał arystokratycznie, nie tylko że mówił lepiej po francusku niż po polsku, że przywiązywał do prozapii i genealogii niesłychaną wagę i stworzył sobie wywód od dwunastu wojewodów, że był jak najgorętszym katolikiem nie z serca, ale dla tonu i z obowiązków stanu, chociaż młody, poślubił jeszcze konserwatywne przekonania i wstręt do rewolucji, agitacji, czerwoności, z którym lubił się popisywać wszędzie. Był ze wszech miar młodzieńcem wzorowym, uczęszczał do najlepszych towarzystw i tylko do domów znanych z rodu i usposobień pokojowych, ulicą się brzydził, a bez rękawiczek nikt nigdy go nie widział i bez nieposzlakowanego cylindra. Powierzchowności Pan Bóg nie dał mu wdzięcznej, był chudy, długi (nie wysoki, bo to inaczej wygląda), posępny, z nosem trąbiastym, włosy nosił gładko, a mimo młodości, arcy był poważny i — że studiował genealogię domów polskich, przeto inne lekkie literackie produkcje wcale dlań nie miały wartości. Znano go jako pełnego nadziei poczynającego archeologa, zaprzątnionego historią guzików herbowych… Znakomite do niej zebrał materiały.

Roman wyglądał nieco donkiszotycznie, trochę śmiesznie, ale nadzwyczaj przyzwoicie. Gdy kogo los zechce kompromitować, czyni to czasem w sposób tak nieznośnie drapieżny, żeby go można posądzić o chęć drwienia z ludzi. Roman stanął w pałacu Zamoyskich dlatego, iż mu się to zdawało przyzwoitszym niż gdzie indziej, a licho nadało, że na trzecim piętrze znalazł tu Haraburdę, dalekiego krewnego, bez którego by się był wyśmienicie obszedł. Drugiego dnia dopytała się do niego ciotka, która była zapomnianą przez rodzinę, a niestety! — razem z mężem zajmowała się sprzedażą mąki i krup!

Choć nie dał tego poznać po sobie pan Roman, ciężko go te dwa spotkania zgryzły i przybiły. A od Haraburdy się uwolnić i drzwi mu zamknąć nie było sposobu, ciotki się wyrzec zdawało niepodobieństwem.

Na dobitkę nieszczęścia, Roman miał kompleksję nader romansową, jak się o nim wyrażał kuzynek, i choć się z tym taił nieco, jednym z celów przybycia do Warszawy było… zawiązanie jakichś stosuneczków cichych, które by kawalerski żywot urozmaicić i zazielenić mogły.

Tradycje tego świata, do którego należeć pragnął, wcale się temu nie sprzeciwiały, wiedział tylko, iż należy zachować decorum. Wkrótce po zajęciu lokalu na pierwszym piętrze i umeblowaniu go tak, aby mógł choćby właściciela pałacu przyjmować, jednego dnia, schodząc ze schodów, Roman pracował nad prawidłowym włożeniem rękawiczek dziewiczej świeżości. Mozolił się nad nimi, gdyż łapę miał wcale nie pańską, a chciał, by uchodziła za kształtną i małą. Już był wcisnął palców czworo i pozostawał mu piąty gruby i niezgrabny klocek do wświdrowania, gdy… stanął i osłupiał… rękawiczka pękła… usta się rozwarły… i ogromne — ach! wyrwało się z nich.

Schodami szła od dołu żywo, pewnie nie spodziewając się spotkania, owa nieznajoma Lenora… dźwigając spore pudełko… Roman ujrzał ją — i po wstępnym: ach! zawołał:

— Pani tu! Mlle Lenora ici?

Panna podniosła czarne oczy bez podziwu i przestrachu, popatrzyła, jakby jej sobie trudno było przypomnieć tego dobrego znajomego i, lekko pozdrowiwszy go głową, nie odpowiadając nawet, poszła dalej.

Za Romanem szedł natrętny kuzynek Haraburda.

— A no! — rzekł — przecież się historii tej chodzącej zagadki dowiemy. Pozywam pana Romana, aby powiedział, co o niej wie.

— Co ona tu robi? — spytał żywo Roman.

— Ale ja ciebie się o to pytam! Mieszka na drugim piętrze, wodę sobie sama nosi, cały dzień siedzi zamknięta. Któż to jest?

— Ja nie wiem, kto to jest — rzekł Roman — to tylko wiem, że w domu starej wojewodzinej (jednej z ostatnich wojewodzin 1831 r.) widywałem ją na stopie dziecięcia domu, panią niemal samowładną, gdyż wojewodzina nieco była zdziecinniała. Wiem, że ona podobno zmarła, dalej nic…

— Czy krewną była?

— Czy krewną? Kto to może wiedzieć! — dodał — jedni powiadali, że krewną, drudzy, że córka… co było fałszem, a inni nic, jak my teraz, nie wiedzieli. Coś się stać musiało! — zawołał Roman — kiedy ona tu jest.

Młodzieńcowi oczy pałały, mówiąc, i pomimo pęknięcia rękawiczki, nad którym bolał wielce, bo był skąpy (to należy do tonu od niejakiego czasu), zapomniał się do tego stopnia, iż Harabudrę wziął pod rękę, wychodząc w ulicę.

— Tak wykształconych osób jak ona — dodał — mało w życiu się spotyka… gra, śpiewa, maluje, czyta… pisze… mówi językami wszystkimi… umie nawet po hiszpańsku… a rozum , a dystynkcja. A! — rzekł — to pewna, że w jej żyłach nie lada krew płynie.

— Sina! — uśmiechnął się Haraburda.

— Cóż to jest? Co ona tu robić może… osoba tak wysoce… głowę tracę! Boć mówiono powszechnie, że miała zapewnionego pół miliona posagu.

Rozmowa się na tym skończyła. Romanek poszedł na zwiady, tegoż wieczora zagadnął parę osób o losy Lenory, o wojewodzinę… a przez zaciśnięte zęby nikt nic wycedzić nie raczył. Spoglądano na niedyskretnego badacza dziejów ojczystych, a tym razem zbaczającego z drogi swych studiów, chrząkano i milczano…

Na pytanie o Lenorę ten i ów szepnął:

— A! vous parlez o „Czarnej Perełce!”

— A! Czarna Perełka!… — I wszyscy milczeli. Zdaje się, że to nazwanie Czarnej Perełki dała jej kochająca ją nad wyraz wszelki wojewodzina.

Nic dowiedzieć się nie było można.

 

Jednego dnia Kaśka, na przemian wzdychając i śpiewając, przymiatała nieco w korytarzu, przez miłosierdzie szerzej nieco szczotkę puszczając, tak ażeby i sprzed drzwi nieznajomej panienki pył ściągnąć, gdy leciuchno, ostrożnie drzwi się te otworzyły, tak że przez nie nic jeszcze dostrzec nie było można i po raz pierwszy Kaśka usłyszała:

— Moja panienko!

Uszczęśliwiona zbliżyła się do szpary… Drzwi otworzyły się nieco, ręka biała dała jej znak, aby weszła. W ręku tym bielała złotówka, jakby dla oszczędzenia słów i prośby o usługę małą… Twarz poczciwej Kasi oblała się rumieńcem… Przed nią stała nieznajoma panna w szlafroczku, wpółubrana, blada, mizerna i widocznie chora.

— Moja panienko — rzekła jej cichym głosem — tyś tak dobra…

Chciała jej wcisnąć złotówkę, ale Kaśka, rękami machając, cofnęła się aż do progu.

— Jeśli masz czas, bądź łaskawa, zanieś moją karteczką lub odpraw przez kogo do doktora… Mieszka niedaleko. Sama słaba, wyjść nie mogę, miłosierny spełnisz uczynek.

— Ale jakże… ale z najmilszą chęcią — zawołała Kasia, chwytając papier żywo — odniosę zaraz. I dalibóg, niech panienka nie robi ceremonii, państwa w domu nie ma… ja bym w czym usłużyć mogła… panna tak sama, no i słaba.

— Nic, nic, tylko proszę o doktora, bo istotnie czuję się niedobrze.

Kaśka popatrzyła, objęła wejrzeniem pokoik cały, rada by była w dłuższą wdać się rozmowę, ale piliło jak mówiła), zerwała się biec do lekarza… W istocie nieznajoma panna drżała osłabiona i chwiała się na nogach.

Pomimo krótkiego pobytu na progu przedpokoju, od którego drzwi do mieszkania były otwarte, Kaśka widziała wiele, a przynajmniej więcej niż ktokolwiek bądź. Ale była z tej oznaki zaufania tak dumną, iż się swymi wiadomościami wcale popisywać nie chciała.

Ludzie widzieli ją, gdy wchodziła i wychodziła przez zaklęte drzwi, ale gdy się jej pytali, okryła się tajemnicą, ruszyła ramionami i nie wydała, co tam zobaczyła.

W dwadzieścia minut może po powrocie Kaśki nadjechała karetka doktora i stary, zacny lekarz, znany całej Warszawie, żywo wbiegł na schody; panna Lenora, musiała go widzieć z okna, gdyż nim zapukał, otworzyła mu drzwi.

Wszedł do pokoiku i zdumiony powoli zbliżał się rozpatrując, jakby oczom nie wierzył.

— Co pani tu robi? — zapytał — co to jest?

— Nie pytaj mnie, kochany konsyliarzu, co robię, dlaczego tu jestem, czemu mnie samą i w tym stanie znajdujesz — radź mi, bom chora.

Przybliżyła się do kanapki i powoli, jakby zesłabła, zsunęła się na nią.

Doktor milczący wziął za puls, począł badać, czoło mu się zmarszczyło, ramionami ruszył.

— Przepraszam panią — odezwał się — nie jest to niedyskrecja, ale konieczność. Lekarz musi czasem być spowiednikiem. Ja nie poznam choroby, nie rozumiejąc jej położenia.

Czarnymi oczyma smutnymi spojrzała z wyrzutem jakby na doktora panna Lenora, milczała długo, a usta jej drżały.

Ręka jej, którą doktor puścił, bezwładna leżała na stole biała, wychudła, a piękna jakby na wzór dla artysty… leżała bezmyślnie rzucona i przez nią malował się stan ducha zwątpiałego, zobojętniałego na wszystko.

— Co pani tu robisz? — powtórzył doktor.

— Widzisz, jestem tu, mieszkam sama, pracuję.

— Dlaczegóż sama i tu? Co się stało z wojewodziną?…

Lenora milczała długo, ukryła twarz w dłoniach, poczęła płakać i łkać.

— Wojewodzina umarła? — spytał doktor.

— Nie żyje — cicho odparła kobieta — nie żyje matka moja i dobrodziejka… nie mam na świecie nic i nikogo… oprócz słabych rąk i obłąkanej głowy…

— Ale przecież pani byłaś w jej domu jakby własne jej dziecię, niepodobna, ażeby cię tak zostawiła.

— Ona! — zawołała Lenora — ona! ten anioł dobroci! ona! a! nie posądzajcież jej…

— A więc?

— Tak się złożyły okoliczności, tak obowiązki kazały, bym wyszła, jak mnie widzicie — mówiła dumniejąc, Lenora — nie pytajcie mnie, nie dręczcie mnie. Błagam was! nie mogło być inaczej! Jest dobrze, tak jak jest!

Doktor słuchał milczący…

— Pani nie jesteś chorą — odparł, namyśliwszy się — ale na drodze do choroby, która się może stać niebezpieczną. Zmiana położenia, praca nad siły, przejście z wygód do mniej regularnego życia… osłabiły ją… potrzeba spoczynku, uspokojenia ducha, wzmocnienia materialnego… Co pani jada?

Lenora się zarumieniła.

— Uczę się być ubogą — zawołała — jem chleb, czasem piję kawę, dużo wody… bułkę… niekiedy trochę mięsa.

Stary słuchał posępny, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jako lekarz, stał wobec położenia i okoliczności utrudniających misję, nie dozwalających od razu rozstrzygnąć zawikłanego zadania.

— Ale to właśnie i praca nad siły rodzi chorobę! — zawołał — siedzenie! zamknięcie!

— A cóż robią ludzie, jak ja ubodzy, i na pracę skazani?

— Oni są po większej części nawykli do niej i do niedostatku.

— A ci, których wśród dostatku spotyka nędza i narzuca się im praca?

— Ci tak chorują, jak pani — rzekł lekarz — często nawet, nie będę tego pani ukrywał, nagła zmiana wywołuje nie tylko chorobę, sprowadza śmierć.

— O śmierć! — odezwała się, ruszając ramionami — śmierć nie jest straszna; co istotnie trwoży, to bezsilność i choroba… — Załamała ręce.

— Mówże pani ze mną szczerze — po chwili wstając z krzesła i zaczynając się przechadzać, począł doktor. — Wiesz pani dobrze, jak święte i wielkie są obowiązki nasze, chciałbym je choć w części spełnić. Nie kryj pani przede mną nic. Chcesz sobie sama wystarczyć i pewnie chwytasz się pracy niewłaściwej, gdy z jej talentami, nauką, mogłabyś łatwo…

— Przepraszam cię, doktorze… chcę być samotną… nie chcę stosunków ze światem żadnych ani żadnych dlań zaciągać obowiązków.

Lekarz zamilkł.

— Ja się pani nie na wiele przydam — rzekł — popełniasz pani przez jakąś dumę rodzaj dobrowolnego samobójstwa. Co to pomoże, jeśli jej powiem: karm się mięsem, używaj ruchu i bądź wesołą.

— Ostatnie jest najlepsze — uśmiechając się, przerwała Lenora — admirowałam zawsze panów, zalecających pacjentom, ażeby się nie kłopotali niczym i unikali zmartwień, powinniście o to prosić Pana Boga!

— Lekarstwa innego do zapisania nie mam nad beefsteak… wino czerwone, zdrowy stół, świeże powietrze i ruch…

Lenora westchnęła. — To się równa wyrokowi na chorobę…

— Pani kochana — rzekł śmielej lekarz, siadając za stół znowu — powiedz mi szczerze swą historię, objaśnij położenie.

— Znasz je pan! widzisz ubogą sierotę bez żadnych zasobów, zmuszoną do pracy, zepsutą pieszczotami i wygodami; dumną, złą, upartą i bardzo biedną.

Wstał stary zniecierpliwiony, biorąc za kapelusz.

— Zostały pani z dawnego jej położenia znakomite stosunki…

— Nikomu nic winną być nie chcę… Doktor ruszył ramionami.

— Cóż znowu! — zawołał prawie gniewnie — co za niedarowane dziwactwa!

Na te słowa powstała nagle Lenora, zarumieniwszy się, ale po chwili padła na siedzenie, bo się na nogach utrzymać nie mogła. Lekarz, podbiegłszy, posadził ją, widząc większe, niż się domyślał, osłabienie.

— Nazywasz to pan dziwactwem — odezwała się — sąd jest surowy.

Odzywać się do ludzkiej pomocy może tylko ten, kto ma do niej jakieś prawa. Ja nie mam żadnych, ja żadnych nie roszczę, ja sobie samej chcę być winna przyszłość, jeśli ją mam jaką.

— Jest to choroba dumy — łagodniej dodał lekarz.

— Ale choroby są w naturze człowieka, i ta moja gnieździ się we krwi… inną, jak jestem, być nie mogę.

Zmarszczyła brew, coś dzikiego patrzyło z jej ślicznych rysów, którym osłabienie i wychudzenie nadawało wyraz jeszcze więcej uderzający.

— Pani kochana, po cóżeś mnie tu wezwała, abym był świadkiem chyba i z bólem stąd odszedł… Cóż ja ci mogę poradzić, jeśli się chcesz zabić?

— Nie, zabić się nie chcę — odpowiedziała słabym głosem — choć życie dla mnie jest niezrozumiale, choć nie pojmuję, na com się urodziła, rozumiem, iż nie przyszłam na świat bez celu, dla igraszki… Czuję więc obowiązek wypić czarę do dna…

Samobójstwo w jakikolwiek sposób jest świętokradzkim porwaniem się przeciwko wyrokom Bożym.

— Dlaczegoż nie chcesz pani pojąć zarazem, że jeśli życie ludzkie ma cel, nie może go mieć wzięte pojedynczo, zrozumieć je można tylko w związku ze społeczeństwem… A zatem od tej spójni dla dumy się odrywać, nie chcieć stosunków z ludźmi, jest także sprzeciwieniem się Bożym wyrokom.

— Sofista jesteś, doktorze — odparła głosem słabym… I spuściła głowę, i po kobiecemu płacz ją porwał, jęknęła, dodając: — Nie mogę! nie mogę!

— Co pani nie możesz?

— Nic! nic! już milczę! nerwy mam podrażnione — rzekła nagle, opanowując się — nic!

Doktor, człek zacny, w którym długoletnia praktyka ludzkich niedoli zamiast serce przygłuszyć, rozwinęła uczucie i wyrobiła miłosierdzie, nie mógł tak chorej porzucić.

— Jeszcze pytanie — rzekł. — Mówisz mi pani, że nie masz nic… że chcesz żyć z pracy.

— Tak jest…

— Z jakiej?

— Z pracy rąk… szyję… haftuję… Lekarz wzruszył ramionami.

— Ale to marnowanie sił! to potrafi lada dziewczę bez wykształcenia. Znasz pani muzykę, języki, literaturę, rysunek… z tym przecie z głodu się nie umiera.

— Tak, ale z tym trzeba iść w świat, żebrać zajęcia, spijać upokorzenie i narażać się na najfałszywszy stosunek… Jestem nawykła do swobody, trzeba się uczyć służbistości i uległości… Ja tego nie mogę… ja przede wszystkim nie mam siły wejść w ten świat, w którym żyłam na stopie niepodległości i równości, jako służebnica zapłacona.

— To duma, brak siły moralnej, siły ducha — rzekł surowo lekarz — to uznanie słabości.

— Co chcesz! prawda, alem słaba! — kryjąc oczy ręką, zawołała Lenora — nie mogę. Drugiego dnia wybuchnęłoby ze mnie oburzenie… duch buntowniczy, który we mnie mieszka. Pieszczona, zepsuta, dobrocią na stos się dam zaprowadzić, siłą ani na tron!

Doktor zamilkł

— Dość — rzekł — tego gadania, pani się męczysz bezpotrzebnie… na dziś egzamin skończony. Od lekarza możesz śmiało przyjąć obiad, który ci przyślę… bo go zapisuję jako receptę…

Zaczerwieniła się Lenora i załamała ręce.

— Na miłość Boga! nie czyń tego, otrujesz mnie — zawołała z ogniem w oczach — ja mam za co kupić kawałek mięsa… nie czyń ze mnie łaską żywione żebraczki!

— Dobrze! dobrze, nic nie przyślę — pospiesznie rzekł doktor — ale jeśli znajdę robotę w domu mogącą się odbywać, stosowniejszą dla pani…

— Wymodloną? przez miłosierdzie? doktorze! — krzyknęła Lenora.

— Nie proszoną, ale o którą pani się będą prosić. Cóż to znów za szaleństwo! — dodał groźno.

— Zobaczymy… zobaczymy…

Podała mu rękę, zatrzymała chwilę dłoń doktora, podniosła oczy łzawe i szepnęła:

— Doktorze! upokorzona, ucieknę… skryję się… oszczędzaj chorobę duszy mojej, choćbyś ją potępiał… Mów sobie, żem chora i zasługuję na litość i poszanowanie.

Stary nie powiedział słowa, uścisnął jej rękę i wyszedł krokiem powolnym zamyślony głęboko, jak ten, który dotknął rany nie uleczonej i nie wie, co z nią pocznie.

Drzwi się za nim zamknęły, a w korytarzu cisza była znowu, i z samotnej izdebki żaden głos nie dochodził. Kaśka ośmielona zapukała, puszczono ją, poszeptała coś...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl