, Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki. T. 1-2, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
BRATANKI.
Powieść z podania początku XVIII w.
Spis treści
I. CO LUDZIE PLOTĄ.
II. BRATANKI.
III. WESELE I SMUTEK.
V. PANAS.
V. PANOWIE I SŁUDZY.
VI. U WOJEWODZINEJ.
VII. ZMARTWYCHWSTAŁY.
VIII. TRAGEDYE DOMOWE.
IX. CO SIĘ DZIAŁO W BOŻEJ WOLI.
X. NA SZWALBBURGU.
XI. OKO W OKO.
XII. SPOWIEDŹ.
XIII. RYCERZ STARY.
XIV. SKRUCHA.
XV. W LESIE.
BRATANKI.
Powieść z podania początku XVIII wieku.
I. Z PANEM WOJSKIM.
II. NA SASKIM DWORZE.
III. WIĘŹNIOWIE I STRÓŻE.
IV. JAKAŚ MAGDA.
V. HRABINA ORZELSKA.
VI. NIESPODZIANKA.
VII. NA KOENIGSTEINIE.
VIII. NA SASKIM BRUKU.
IX. NIEMIRA I ZAGŁOBA.
X. ZWIERZ NA POLOWANIU SCHWYCONY.
XI. POSZLAKI.
XII. BUSSOWIE I STOLZOWIE.
XIII. W RACHOWIE.
XIV. ZMARTWYCHWSTANIE.
I. CO LUDZIE PLOTĄ.
Gospoda w dzień powszedni, a gospoda w niedzielę — są to dwie tak różne rzeczy, że
trudno uwierzyć, jak się z powszednich dni pustka mogła w tak wesołą a ochoczą, siedzibę
przemienić. W ciągu tygodnia zdaje się spać biedaczka, godzinami całemi i drzwi nie zaskrzypią; w
progu stado wróbli odprawia hałaśliwy sejmik, kury gospodarują jak w najlepsze, kogut bez
ceremonii włazi na okno i pieje nosem do błonia zwrócony... Gospodarz i gospodyni w alkierzu się
tulą... cisza jak mak siał. Ale ku wieczorowi w piękny dzień niedzielny, ani byś poznał
wczorajszego pustkowia. Od rana powymiatano skrzętnie, beczułki pełne, pomyte szklanki, wróble
się chowają pod strzechę, a kury pod piecem szwargoczą zamknięte drabinką; gospodarz,
gospodyni, dzieci, słudzy na nogach i drzwi, można powiedzieć, że się nie zamykają. Coraz to
nowy gość zawita. Brzęczą kieliszki, szklanki, kwaterki, ludek Boży obsiada stół, a gwar, a hałas, a
rozhowor głośny, a uśmiechy pukają, a piosnki polatują, a nogi niecierpliwie tupią. Jeszcze bardzo
szczęśliwie, jeśli z ochoty do kłótni nie przejdą biesiadnicy, a ze sporu do bitwy. Arendarzowi
wszakże nie ma, z czegoby nie mógł przy rozumie korzystać, jeśli człek z głową na karku, a z
kredką w ręku. Miłość i nienawiść haracz mu opłacać muszą. Pocałowanie zarówno i guz ciągną za
sobą w nieuchronnem następstwie kieliszek..
Kwaśni ludzie po wsze czasy na te zbytki krzyczeli, ba i z ambon na karczmiska i na
skrzypki nieraz było wołanie wielkie, że to tam wszelkiego złego siedziba i początek, ale złe lęgnie
się, kędy może, niekoniecznie w gospodach; a niechby ci, co przeciw niedzielnej ochocie kazania
prawią, popatrzyli na tygodniowy trud i pracę ludu, a. wejrzeli w życie jego i utrapienia — nie
dziwili by się, że szuka chwili wytchnienia i wesela pod wiechą. Boć jej gdzieindziej nie ma. A tu
się ludzie znijdą, i pogwarzą, i poradzą, i jeden drugiemu poradzi, i na sercu poweseleją, że im dalej
życie nieść jakoś lżej a raźniej. Wyjdzie z tego czasem i licho jakie, a no — gdzie go nie ma na
świecie?
Była tedy właśnie niedziela i miało się ku wieczorowi, słońce zapadało za sine lasy, a już w
oknach obszernej gospody, na końcu wsi podlaskiej Bożą Wolą zwanej, świecić się zaczynało.
Wioska, jakby wołyńska, ciągnęła się sznurem długim w dolinie i wyglądała zamożnie.
Miała nawet ku wygodzie mieszkańców i przejezdnych nie jedną karczmę, ale dwie po dwóch
rogach. Tylko jedna z nich Zelmanową zwana, właśnie ta, o której mowa, obszerna była bardzo, z
zajazdem wielkim i wyglądała już na austeryę, druga zaś maleńka, była sobie skromnym
szynczkiem, polującym na przechodniów. Zelman, arendarz, którego familia od stu kilkudziesięciu
lat zajmowała intratną tę sadybę, trudnił się oprócz tego handlera, odbywał dalekie podróże, miał
stosunki w kraju znaczne i powszechnie miany był za majętnego i uczciwego człowieka. On też
sam już nie zajmował się szynkiem, wyręczał go syn młodszy i liczna rodzina. Mimo bogactw, o
których mówiono, żydzi bardzo pilnie około drobnych swych interesów chodzili, targowali się
uparcie o dydka, i żyli jakby byli ubogiemi.
Co niedziela, szczególniej pod te czasy, gdy lud do zabawy jest skłonniejszy, sprowadzano
skrzypki lub cymbały i na tańce nietylko ludek z Bożej Woli się schodził, ale i z sąsiednich
wioseczek. Nigdzie tak ochoczo nie hasano jak tutaj.
I tej niedzieli zanosiło się na wielkie zbiegowisko. Był to czerwiec, i choć przednówek, a u
niektórych chleba dosyć, ale już zboże płowiało, żniwa były za pasem, a roboty około siana dosyć;
więc po znoju, i po głodzie może, ochota brała wypić i potańcować. Snać na to rachowano, bo choć
kilku ledwie starszych gospodarzy siedziało, gwarząc przy kwarcie za sto- łem, a wielka izba była
niemal pusta, już w końcu skrzypki się stroiły i ogromna basetla czerwona, z brzuchem do góry
wypiętym leżała, czekając na ławie, aż jej burczeć każą.
Za balasami przy szafie Sure i mały Icek oczekiwali na gości, cały ogromny patyk nad ich
głowami obwieszony był obwarzankami pozłocistemi. Podłogę czysto umiecioną wysypano nawet
żółtym piaskiem. Coraz też ktoś nowy próg przestąpił i grono poważniejsze się zwiększało. Szło to
jakoś powoli a przyczyną tego zapewne był wieczór pogodny, ciepły, spokojny i powietrze
wiosenne jeszcze, wonne, którem na podwórku odetchnąć było miło. Kupkami ludzie stali w ulicy,
lubując się miłej porze i nie śpiesząc do karczmy. Z pagórka, na którym stała Zelmanowa Wiecha,
widać było dobrze i wieś i okolicę daleko. Jeden to z tych podlaskich kątów szczęśliwych, do
których mało kiedy nieprzyjaciel zajrzał, i gdzie niejedno życie ludzkie, w zielony cień drzew się
przytuliwszy, przeszło błogo, jak senne marzenie. Dokoła stojące lasy zdały się pilnować, aby tu nie
weszło zepsute świata powietrze i zatrute jego oddechy. Pod ich osłoną na polach bujały płowiejące
zboża, i kryła się wieś szara ze swemi gruszami i lipami, ze swym kościółkiem poczerniałym wśród
jodeł i klonów, i ze dworem na pagórku, który zdala, jakby ładu dozorował, wyniósł się trochę
wzwyż i rozsiadł bardzo wspaniale. Kupa drzew koło niego oznaczała, że on tu już niemało rósł
czasu, boć musiał być ich rówieśnikami.
I rozrósł się też, rozramienił w prawo i lewo przybudowkami różnemi, szopami, dworkami,
dając znać, że tu jakieś niemałe państwo w nim zamieszkiwało. Ale smutno przeto wyglądał. Na
drodze ku niemu, ogromny, wyniosły krzyż, czarny cały, jakby pamiątkę jakiegoś nieszczęścia
poświadczał. I droga była ze wsi do dworu wysadzana na przemiany lipami a świerkami staremi,
jakby gościniec cmentarny. W drugiej stronie po pod lasy, było we mgle wieczornej widać parę
wioseczek małych i parę wiejskich cerkiewek. Boża Wola jakby królowała okolicy ze swojego
pagórka. W istocie była to najstarsza i najmajętniejsza osada, której włościanie słynęli z
zamożności i dobrego bytu, równie jak ze statku. Od niepamiętnych czasów nie było tu wypadku
zbrodni żadnej, ani nawet najmniejszej kradzieży, czem się cała włość chlubiła. I lud na Woli
osiadły miał jakby innego plemienia cechy, które mu stara dała zamożność; rosły był, jasnego
oblicza, białych twarzy, a parobki i dziewuchy gdyby młode dębczaki wyglądały. Kiedy się. dzieci
bawiły w ulicy, miło było spojrzeć na nie, tak na pulchne wyglądały pączki.
Powoli, powoli młodzież się ściągać zaczęła, starzy za nią; boć na dworze ciemniało, tłok
się nie mały zrobił w karczmie, a no i skrzypki ku ochocie poczęły, choć młodzież i nogami
potupując im wtórowała.
Nie było powodyra, któryby tany rozpoczął. Na ławie, przy stole, w siwych czapkach
baranich, rozsiadła się starszyzna, ten nad wódką, ów nad piwem; a gwarzyli, bo do gwaru ludziom,
co przez całe dnie czasem milczą, ochota potem jest wielka. Właśnie i ze dworu przyszło kilku, nie
gardząc włościańską zabawą, a z niemi stajenny świeżo przyjęty, Maciej Kubala. Na tego jakoś
koso patrzano, że był obcy, a gdzie to kto słyszał taką niesławę czynić wiosce, żeby się też już w
niej człek nie znalazł, coby raźnie choćby poszóstno powieźć potrafił, — i żeby trzeba było
niewiedzieć zkąd cudzych ludzi do stajen sprowadzać, a do tego jeszcze takich, co Niemcami
śmierdzą!! W istocie, ów Maciej Kubala choć mówił z mazurska, z niemiecka zakręcał, jakby czy
wśród Niemców się urodził, czy pośród nich żył. Więc się nań wszyscy boczyli zrazu, ale on to
zniósł cicho, spokojnie, a że był jakiś człek dobry, znać i bardzo stateczny, a koło sprawy chodzić
umiał, powoli się z nim oswojono i już mu zrobiono miejsce, zapomniawszy, że komuś tu swemu
chleb odjadał.
Kubala był wzrostu ogromnego, a zbudowany na hajduka, pleców szerokich, silny taki, że
szóstkę młodych rozhukanych koni jedną ręką w miejscu osadzał. Nie zbyt już młody, przystojny
jeszcze, małomówny, słowami nie szermował, słuchał chętnie, gadać nie lubił, a ludźmi nie gardził.
Co niedziela przychodził do gospody, a jak mu się z jednym, drugim pokumać udało, wszyscy się
doń zbliżyli. I tym razem przywitali go za stołem siedzący ochoczo. — Siadajcie, panie Macieju!
Siadajcie, panie woźnico! a no, jeśli nie tańcujecie, bo to wam już pono czas pląsów przeszedł, to
choć się na dziewki popatrzcie. To i staremu krew rozgrzewa. Jest bo u nas na co popatrzeć!!
W istocie, pośrodku gospody stało ich wiankiem kilkanaście, jak makowych kwiatków
polnych rumianych i ślicznych, na pół zasromanych, pół zalotnych, a drugiem kołem za niemi
parobcy, z nogi na nogę przestępując, śmieli się i szczerzyli do nich, aż się po gospodzie rozlegało.
Kubala ino spojrzał, głową pokiwał a ręką znać dał, że już mu tam po tem nic. I kazał postawić
kwartę piwa.
— Znacieście to w tym kraju żyli, kędy piwsko piją, rzekł jeden z dworskich, ale nasze wam
gębę wypaczy, bo nic potem.
— Ha, no, aby w czem było wąsy umoczyć i nie próżno za stołem siedzieć, mruknął Maciej.
— Za starego pana, Panie mu świeć, rzekł inny, i piwo u nas było sławne, sławne! Marcowe
do dworów brali, co go nastarczyć nie było można, a no teraz, jak wszystko, tak i piwo
pokwaśniało.
Inny, słysząc to, ramionami ruszył i mignął na mówiącego, aby dał pokój. Ale w gospodzie
przy kielichu, gdy się komu gęba otworzy, najniebezpieczniejsza ją hamować, bo się więcej jeszcze
rozpuści. Tak się też i stało.
— Co wy mi tam mrugacie? hę? podchwycił pierwszy, czemu nie mam mówić, że za
starego pana lepiej było, kiedy my to wszyscy przecie myślimy.
Tamten już nie odpowiedział nic, ino ramionami ruszył i wódką popił, ale Kubala się
odwrócił i zapytał:
— E! żebyście też mi raz onę historyę o starym panu powiedzieć chcieli? Com was o nią
pytał, com prosił, a jakbyście mi niedoufali... nic z was wyciągnąć nie mogę. Przecieżem ja nie jaki
człek, coby ludzi winował, że tak myślą tako chcą i czują. U mnie taki ów pan dobry jak i drugi.
— Czemużbym nie miał gadać? rzekł drugi podochocony. Przecież co ja wiem i co powiem,
to wiedzą wszyscy i gromada poświadczyć może. Wróbleć o tem na dachu śpiewają.
— O, no to tak, przerwał jeden ze starszych, ale ucz-że się młody wróblu ze starych wróbli.
Cyrkają one głośno na dachu, a czorta zjesz, żebyś ich zrozumiał. Wróbel nie wyśpiewa przed
wroną...
— Ojcze, przerwał Kubala, nie czyńcież mnie wroną, bo się urażę, jam taki wróbel szary jak
i wy, wierzcie mi.
— A cobym nie miał mówić? bronił się młodszy, cobym nie miał powiedzieć?...
Starzy dźwignęli ramionami, ten począł. Ścisnęli się tylko do kupki, aby kto niepotrzebny
nie podsłuchiwał.
— Za starego pana, mówił, lepiej tu było wszyst- ko — choćby i dziś nie najgorzej, ale co
prawda to prawda, za starego lepiej było.
— Za cóż go też starym zowiesz? odezwał się drugi, przecież młodym był.
— Młodym był, toć prawda; ale kiedy dziś inny na jego miejscu panuje, to go przez
poszanowanie tak zwę. A nieboszczykowi nic już potem, wiek miał lat, kiedy gdzieś na pogańskiej
ziemi kości jego leżą. Bo to macie wiedzieć, panie Kubala, pan był starodawnego rodu, Zagłoba się
zwał, z rycerskiej krwi i z ducha a z serca żołnierz, a rycerz. Za piecem mu wysiedzieć ciężko było,
jak drugiemu dziś z za pieca wyleźć, nie przymawiając. Widzieć go trzeba było — bo ja go pomnę
jako dziś... słuszny, prosty, szykowny, głowa w górę, oczy ogromne a iskrzące. Impetyk — ale
serca dobrego. Prawda i to, że mu się sprzeciwić, albo go podrażnić niebezpieczna była rzecz, bo w
pierwszej chwili gotów był ubić, lub pokaleczyć, a no kiedy kochał, to na rękach nosił. Złotem nie
sknerzył, — sypał po pańsku. Na konia tak nikt nie siadł jak on; szablą, koncerzem, rusznicą,
łukiem, kopią robił tak, że mu nikt nie sprostał. Siłę miał olbrzymią, a dobry był też jak baranek.
Wesołego był umysłu — złoty pan! Z nim polować, jeździć, choćby biedę znosić człek był rad, bo o
sobie prędzej, niż o kim, zapomniał.
— I dla tego też go tak rychło nie stało! przerwał cicho starszy.
— Zmarł, rzekł Kubala.
— Żebyż tak zmarł jak inni ludzie, albo z choroby, lub na wojnie, nie byłoby żalu... a no
marnie zginął...
— Jakim sposobem? spytał woźnica.
— Albo też to wiadomo? mówił młodszy. Ono by to najlepiej pono mógł o tem powiedzieć
dzisiejszy nasz pan a jego stryjeczny, bo oni z sobą byli jak rodzeni, i ten tam pono był, tylko mu
się szczęśliwie ujść udało.
— Jakże to było?
— Ludzie różnie opowiadają, podobno jeden Pan Bóg wie, jak się to tam stało. Naturę miał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl