,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski BIAŁY KSIĄŻĘ Czasy Ludwika Węgierskiego Spis treści TOM PIERWSZY I II III IV V VI VII VIII IX TOM DRUGI I II III IV V VI VII VIII IX TOM TRZECI I II III IV V VI VII VIII V IX X TOM PIERWSZY I Było to dnia dziewiętnastego listopada, roku Pańskiego 1370. Pomimo wiatru mroźnego, który dął z północy i zimę nadchodzącą zapowiadał, cały Kraków wylał się w rynek i ulicę. Pomiędzy kościołami Franciszkanów, Świętej Trójcy i Panny Marii a katedrą na Wawelu drogi były, wzgórza, dachy i okna tak nabite, jakby głowy ludzkimi je wybrukowano. I mało co też więcej rozeznać było można nad głowy różnie pookrywane, odkryte i osłonięte, nad twarze, na których jeden wyraz boleści i trwogi jakiejś był odmalowany. Na żadnym z tych przemnogich obliczów promyka nawet przelotnej nie widać było wesołości ni płochego uśmieszku. Wszystko to stało ciche, skamieniałe, odrętwione, a na wielu zaczerwienionych powiekach ślady łez dostrzec można było. Ponad głowami tego tłumu, z powiewem nierównym wiatru, to głośniej, to ciszej, przerywanie, jęcząco odzywały się kościołów dzwony. Dnia tego ostatnią cześć oddawano pamięci wielkiego króla, po którym płakał kraj cały. Po żadnym jeszcze może łez się tyle nie wylało. Z nim krew Piastów schodziła z tronu, który się miał dostać obcemu; grzebano z Kaźmirzem cały ten szereg mężów żelaznych, co kraj piersią bronili, a sercem miłowali, Piastów, co byli ludu tego ojcami i dziećmi. Ostatni, jak by chciał pamięć wiekuistą zostawić po sobie wyrósł nad wszystkich, nie rycerstwem, jak drudzy, ale miłością wielką dla całej ziemi tej, którą zjednoczył, rozszerzył, obwarował i pokojem ubłogosławił. szone, złotem i srebrem przetykanym, na którym wokół spuszczały się pasma sukien szkarłatnych i purpurowych jedwabiów. Dokoła mar cisnął się tłum w żałobie, z głowy odkrytymi, zawodzący pieśń bolesną, dziwną, nie kościelną, nie zwykłą ani dźwiękiem, ni słowy, przejmującą, bo ci, co ją nucili, szlochali śpiewając, dłońmi zakrywali oczy, włosy darli na głowach i ręce wznosili ku niebiosom. A żal ich niekłamany, straszny, do kości poruszał tych, co byli świadkami, i płacz zaraźliwy wybuchał od niego w tłumach. O pieśni mówiono, że nieuk jakiś, wielkiego serca, z boleści niezmiernej wyśpiewał ją, a wszyscy za nim powtarzali słowa, na które mądrzejsi ramionami ruszali, bo były proste, jakby z ust ludu wzięte, a szły w piersi, jak żelazo ostrzeni bólu swego. Rozlegała się ta pieśń natchniona a nieforemna, głusząc psalmy, głusząc dzwony, i wtórem zwrotkę jej tłum cały z płaczem powtarzał: Rodzica ta ziemia straciła, Straciła rodzica... Żałobą się cała okryła... Ani herold, jadący przed marami, aby im szerszą uczynić drogę, i rzucający na prawo i lewo garściami szerokie grosze pragskie, nie mógł im łatwego przejścia uczynić, gawiedź ledwie schylała się po spadające na ziemię pieniądze, inni stali płacząc i popychać się dali, nie wiedząc, że na nich następowano. Żal był prawdziwy, powszechny, wielki. Dopiero straż królewska z wielkimi halabardami pozłocistymi, rozpychająca nimi gromady i wołająca: — Król! Król! — więcej siłą niż postrachem mogła ścisk wielki rozbić na dwie połowy. Oczy wszystkich zwróciły się teraz na tę żywą przyszłość... Orszak królewski był wspaniały i świetny, a sam on też, gdyby nie wspomnienie Kaźmierzowe, mógł wzrok pociągać ku sobie. Otaczali go duchowni: stary, na wpół ociemniały Bogoria, który resztę oczu miał z żalu po ukochanym Kaźmierzu wypłakać, Florian krakowski, Piotr lubelski, biskupi. Szedł we zbroi, z podniesioną dumnie głową, z wysoka, zimnym wejrzeniem mierząc tłumy, bez żalu i trwogi na twarzy, znudzony tylko i zobojętniały jaki, białą chustę często przykładając do białego a pięknego oblicza. Na hełmie świeciła mu korona drogimi kamieniami sadzona, płaszcz królewski z ramion zwisał. Ręką jedną na rękojeści miecza się spierał. Ani lud, któremu miał panować, ku niemu, ani on dla tych tłumów nie okazywał tego pragnienia i nadziei miłości wzajemnej, którą związek ojca z dziećmi mógł zapowiadać. Król patrzał obojętnie, na króla spoglądano z obawą. Wiedział zaprawdę, iż zmarłego chłopów króla nie zastąpi. Tylko okazałością dworu olśniewał i moc swą chciał dowieść. Świetnym bywał dwór Kaźmirzowy w ostatnich czasach, lecz nigdy Ludwikowemu nie zrównał. A jak zmarły pan miłościw był cały, tak i ci, co go otaczali, wszędzie i zawsze bratersko się a serdecznie okazowali. Ludwików dwór miał oblicza pańskie, a dumne, pogardliwie patrzące, jak on, rycerskie, ale groźne, nasępione, odstraszające. Dość było wejrzeń tych węgierskich magnatów, obszytych złotem, by gromady rozpędzić. Pogrzebowego też smutku ani Ludwik, ni oni nie przywdzieli nawet na ten dzień i chwilę — ledwie że się pokrzywionymi twarzami nie urągali, mówiąc zachmurzonym i płaczącym: — Teraz myśmy panami waszymi! Ta groźba panowania ściskała każdemu, co na nich spojrzał, pierś wzburzoną. Inne też postacie orszaku pańskiego ukazywano sobie, szepcząc po cichu. Szedł poza królem Władysław opolski, który i przy śmierci Kaźmirzowej tu był, i Ludwika nie odstępował. Ten też pańsko wyglądał i piastowska krew płynęła w nim, ale do starych Piastów serdecznych cale nie był podobny. W kolebce czy na zaraniu Niemcy go wzięli na naukę i na swojego przerobili, tak że mówiono, iż języka nawet swego z trudnością używał, a cale go nie miłował. Rozum, bystrość i męstwo patrzało mu z oczu, tylko miłości w nich nie było. Szedł za królem, nie patrząc na nic i nie widząc tylko jego, jak by czekał słowa, rozkazu, znaku. Niekiedy też Ludwik spoglądał ku niemu, jak by pytał: — Kiedy się to skończy? Z drugiego boku postępował za królem mąż piękny, wątłej postawy, niewieściego miłego oblicza, oczu czarnych, gorących, ruchów żywych i niespokojnych. Był to Kazko, książę szczeciński, nieboszczyka ulubieniec, wychowanek i wnuczę. Ten roztargniony stąpał, to tu, to ówdzie rzucając oczyma, a na niego ciekawie oglądało się wielu. Był swój, a teraz i on na obcych łasce. Szeptano cicho, że testament królewski, którym on wielu i to książątko obdarzył, łamać miał Ludwik, a nie myślał woli zmarłego spełnić. Dalej szły zasłonami czarnymi całe okryte niewiasty. Stara królowa wdowa węgierska, Łoktkowa córka, naprzód. Dziw było spojrzeć na nią. Ludzie lata jej wiedzieli i liczyli, syn też, czterdziestoczteroletni mąż, ją poprzedzał, a królowa jeśli nie wydawała się młodą, przynajmniej chciała nią być jeszcze. Wprawdzie na twarzy trochę marszczków gdzieniegdzie ją porysowało, ale lice było rumiane, świeże, białe jeszcze, oczy błyszczące, a spod zasłon widny włos nie okazywał siwizny. Jużci chciała mieć na ten dzień twarz smutną, a nie mogła. Rzucała wejrzeniami tu i ówdzie, dawała znaki, a szła, zapominając się, tak żywo, iż co kilka kroków stawać potem musiała, aby ci, co ją poprzedzali, oddalić się czas mieli. Obok niej stąpała powoli, z marmurową twarzą zastygłą, z oczyma spuszczonymi, wdowa Kaźmirzowa, Jadwiga, w czerni cała, zadumana, jak by myślami nie tu już była, ale gdzie indziej. Dwoje jej dziewczątek, córek pańskich, płakało i chustami twarzyczki białe zasłonięte miały, a potykały się coraz na kamieniach i słaniały biedne sieroty. Dokoła tłum Węgrów cisnął się, półgłosem, językiem nieznanym rozprawiając, palcami ukazując na ulice i domy, a nie czyniąc sobie żałoby z tego, co dla nich było weselem i rozrywką. A gdzie się tłum ku nim nasunął, wnet pięść podnosili nań i marszczyli brew, i za miecze się brali. Panami się tu czuli. Przed trzema kościołami zatrzymywał się pochód, mary i tłuimy, na ostatek na Wawel do katedry ciągnęło wszystko. Drogę do Wawelu, dziedzińce zamkowe, bramy, mury, wszystko już lud zalegał gęsto. Do kościoła ledwie dostojniejszych wpuszczano. Rycerstwo musiało cisnących się powstrzymywać, a krzyki stłumione słyszeć się dawały co chwila. Biskup Florian wyszedł przed ołtarz wielki, rozległy się pieśni i razem z nim do wszystkich, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|