, Józef Ignacy Kraszewski - Adama Polanowskiego dworzanina króla Jegomości Jana III, Józef Ignacy Kraszewski, ebook, pdf 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
ADAMA POLANOWSKIEGO
DWORZANINA KRÓLA IMCI JANA III
NOTATKI
Spis treści
WSTĘP
TOM PIERWSZY
TOM DRUGI
WSTĘP

Vade retro, Satanas!
Precz, kusicielu, ode mnie! nie dosyć ci, żem się długim życiem umęczył, chcesz, abym się
sam na tortury brał, spowiadając się z niego, kwoli waszej pocieszę i mojej konfuzji!
Widziałeś mnie zawsze prawie wesołym, choć bieda to hoc, jakbym albo najszczęśliwszym
był, albo sobie nieszczęście nie miał za nic — więc ci się zdaje, że mi żywot płynął jak po maśle i
uciechą będzie czytać, gdy wam o nim nakłamię. Ale — wieszże ty, czym ja, śmiejąc się, owego
lisa spartańskiego ukrytego nie miał na piersi, który mi ją gryzł i szarpał, gdym się uśmiechał? (Lis
był czy wilk proszę sprawdzić — o to idzie, że kąsał).
Myślisz, że życie własne, pełne omyłek, za które się pokutowało, drugi raz przeżyć na
papierze łatwo jest albo miło?
Na ostatek, sądzisz, że ja ci jak na spowiedzi — prawdę powiem? Choćbym chciał, nie
potrafię.
Jest w ludzkiej naturze, iż mówiąc o sobie człowiek zawsze kłamie, nawet gdy prawdę
mówi, bo
gnoihi seauton
— niemożliwa rzecz!
Więc po cóż się zdało biografię pisać? Z bajek ludzie tyle się uczą co dzieci — o
stworzeniach, jakich na świecie nie ma, i cudach, których nigdy nie bywało.
Wiem, co mi na to odpowiesz, że nie mojej mizernej biografii żądasz, bo ta ci do niczego,
ale chcesz, bym ci opowiedział, na com patrzał,
et quorum pars parva fui.
To znowu sprawa inna. Odpowiedz mi naprzód na to pytanie — czy człowiek, który widział
buty czyjeś, może wizerunek jego malować? Ja zaś w moim życiu często na widzeniu
historycznych butów musiałem poprzestać.
Na to trzeba daru osobistego, odwagi wielkiej i bezczelności niepośledniej, aby ludzi
odgadywać z małych próbek.
Z tym wszystkim, mój Jordanie, wystawiłeś mnie na pokusę, bo mi się teraz coś o oczach
moich pisać zachciewa i mówię sobie, prezumpcją byłoby chcieć być lepszym od drugich i kiedy
drudzy głupstwa po sobie
ad aeternam memoriam
zostawili, dlaczego ja mam od nich być lepszy?
Przy czym miłości własnej, zawsze trochę świerzbiącej, dogodziłoby się.
Zatem, nie będzie to ani biografia, ani historia, ani żadna taka rzecz, co by się na kopyt
zwykły wbić dała, ale coś swobodnego — nie roszczącego sobie prawa ani do tytułu, ani do
znaczenia... Luźne karty...
Nie żądaj ode mnie, abym pięknie pisał i przedmiot mój umiejętnie ci rozpłatał jak kucharz
rybę. Pióro puszczę, tak jak to się język puszczało przy kominie i ciepłym piwku — a co pamięć
przyniesie, to się na kartach zapisze.
Niech ci Pan Bóg przebaczy, żeś mnie do tego namówił.
Vale et me ama
.
Adam Polanowski
1698 r.
TOM PIERWSZY
Z młodszych moich lat — nie ma co pisać, bo ludzie są jako trawa, gdy się z ziemi wytyka,
wszyscy jednakowi; trudno poznać, czy to z tego będzie łopuch, czy sałata. Pamiętam tylko, że mi
dla zbytniej swawoli matka i ojciec prorokowali, iż się szubienicy dorobię, lecz, dzięki Bogu, nie
sprawdziło się, choć prawda, żem dokazywał srodze i kipiało we mnie, a spokojnie na miejscu
wysiedzieć nie było sposobu.
Rodzeństwa nas było troje: starszy brat Michał, powolny i nad wiek stateczny, młodsza
siostra Julusia, a ja w pośrodku.
Matka nasza najukochańsza, świeć Panie jej duszy, nie bardzo była dla mnie surowa i
mawiała (choć nie w mojej obecności), że młodość ma prawa swoje i — najlepsze piwo, gdy zrazu
szumi, więc przez palce patrzyła na wybryki i folgowała, gdy ojciec dyscypliną i rózgami groził.
Swawola też owa ograniczała się na znęcaniu nad ptactwem, do którego z łuku się strzelało, na
rybołówstwie, na dojeżdżaniu koni, od których niejednegom guza dostał i sińców napytał.
Do obiecadła, nad którym Michał rad siadywał, ani mnie było napędzić, ale przecież, gdy na
srom przywiązano mnie sznurkiem do ławki i kazano się uczyć — nie przychodziło mi to z
trudnością.
Bakałarza mieliśmy osobliwego, niejakiego Kleta Cygańskiego, który,
nomen omen
, choć
szlachcic, jako Cygan się włóczył ode dworu do dworu, to bakałując, to za oficjalistę służąc, to przy
kościołach rezydując, a nigdzie nie zagrzewając miejsca.
Człek był i na oko niepowszedni, drab jakby z samych kości zbudowany, skóra lśniąca na
nim jakby wyprawna, włosa tyle tylko, że korona dokoła łysiny, wargi odwalone ogromne, a oczy
gdyby ślipia kocie świecące. Nosił się nędznie, nie zawsze czysto około niego bywało, ale głowę i
gębę miał, że i statyście by ich starczyło. Powiadano o nim, iż tak ciekaw był, że żadnej książki z
rąk nie puścił, aby jej nie przeczytał. Oracją napisać komu jakąkolwiek bądź — jak orzech zgryźć
było dla niego i płacono mu za to, a pojono go i karmiono. Grosza by był mógł łatwo sobie
przyzbierać, ale potajemnie pił pono, a pod humor pieniądze rzucał ubogim i lada komu jak plewę.
Ja u Cygańskiego miałem łaskę, choć Michał był pilniejszy i stateczniejszy. Czasem mnie za
uszy wytargał, czuprynę mi wymiętosił, ale nigdy się nie pogniewał bardzo, a często i zataił przed
rodzicami, gdym co zbroił. Michałowi starszemu przepowiadał, co się sprawdziło, że do zakonu
wstąpi, gdyż w istocie potem o. Jan, brat matki naszej, do nowicjatu go w Lublinie wziął, już z
niego nie wyszedł, choć ojcu się to bardzo nie podobało.
Z rąk Cygańskiego oddano mnie do infimy w Łucku, a później razem z Michałem do
Lublina, z powodu że tam ojciec Jan, wuj nasz, rezydował i w zakonie miał znaczenie, a nami się
opiekował.
Tu Michał mój poczciwy, natura spokojna i łagodna, jak przylgnął do ojca Jana, jak sobie
upodobał życie klasztorne, tak już pozostał Bogu służąc, mnie zaś mamonie na łup dano. Uczyłem
się niezgorzej, chociaż o pierwszą ławę i laury nie ubiegałem, a swawola szła swoim porządkiem i
w tej celującym byłem zawsze. Rózeg nie brałem — bobym ich nie. zniósł, ale w karceresie na
rekolekcjach mało którego tygodnia nie siadywałem. Miano wzgląd na krew oną burzliwą, której
mi pohamować było trudno.
Gdy wreszcie Michał sobie stan obrał duchowny i odwieść go od tego postanowienia nie
było podobna, na mnie przypadło w przyszłości się do gospodarki a razem i do stanu rycerskiego
sposobić, bo co szlachcic — musiał żołnierzem być.
Jam sobie tym wcale nie przykrzył.
Śmiało mi się życie obozowe, o którym się nasłuchałem siła — wyprawy wojenne, potem
sejmikowanie a gospodarzenie około roli. Wszystko to we krwi już było. Od młodu się człowiek
nasłuchał, napatrzył, obyczaje te poznał i w nich kochał.
Nim do szkół mnie oddano, tom ci się już w szable umiał ściąć niezgorzej, na konium
jeździł jak centaur, a z łuku i strzelby celnie strzelałem i nikomum się wyprzedzić nie dał. Łuk
naówczas do parady więcej służył niż do boju, ale się nim zabawiano chętnie, równie jak
oszczepem. Pozostałości te były prastarych czasów, które konserwowano.
Pamiętam, że na tak zwane łuby, w których strzały pierzaste noszono, wysadzano się
chętnie, równie jak na ozdobne tarcze, choć oboje tylko na okaz służyły. Niejeden taki łub, w
którym ani śladu łubu nie było, perłami szyty, złotem dzierzgany, kamieniami sadzony, kilkaset
złotych wartał, tak samo tarcze, które albo giermek niósł, albo na sobie wieszano, lekkie, łacne do
przebicia, dla splendoru tylko chowano, a były malowane, złocone i roboty osobliwej.
Szlachcic około domu w kitlu płóciennym, w kozłowych butach i lada jako chodził, ale
każdy najuboższy, po dziadach i pradziadach, miał się w co odziać paradnie, gdy wystąpić było
potrzeba. Przechowywały się pasy, lamy, futra, delie z pokolenia w pokolenie. Dopiero za moich
czasów, gdy różne mody cudzoziemskie nastały, poczęto się też drogich pozbywać pamiątek i
przebierać szpetnie. Przy czym nieraz od tych, co obyczajowi staremu wierni pozostali, dostawało
się dobrze tym zniemczonym i sfrancuziałym po tebikach.
Pod koniec mojej szkolnej nauki wąs mi się już wysypywał, a okrutnąm niecierpliwość czuł,
aby się spod feruły wydobyć i w świat pójść.
Ale człowiek sam sobą nie dysponował, ojca, matki słuchać było potrzeba. Wyrwał się który
niecierpliwszy bez zezwolenia ich z domu, nie było już po co powracać. Rygor był wielki, ani
rzadkością to, że młodzieniec pod wąsem na kobiercu ręką ojcowską baty oberwał, za które karzącą
dłoń pocałować musiał.
Pod koniec mojej nauki szkolnej rodzicowi naszemu najlepszemu nagle się zmarło po
sejmiku w Łucku, czasu którego się namęczył i zirytował, tak że do domu powróciwszy obiegł
zaraz i już nie wstał.
Dano nam znać do Lublina, gdy już nadziei utrzymania przy życiu nie było, i śpieszyliśmy z
Michałem dniem i nocą po błogosławieństwo ojcowskie, aleśmy ojca już na katafalku zastali.
Pogrzeb z sumptem niemałym odprawiliśmy w Łucku u dominikanów, gdzie w refektarzu
chleb żałobny potem zastawiono, przy którym ja gospodarzyłem, bo Michał, choć starszy, już
kleryk, nie chciał się tego podjąć.
Kilka tylko dni w domu przy matce zabawiwszy, musieliśmy do Lublina powracać: Michał
do nowicjatu, a ja do szkoły, której porzucić matka nie pozwalała.
Z męstwem wielkim, choć sercem bolejącym, wzięła się sama do interesów i do
gospodarstwa, nie zapominając o wychowaniu Julusi, którym się sama zajmowała, a na wszystko
jej starczyło czasu.
Ale też niewiast takich jak ona, starego autoramentu, już wówczas niewiele było u nas.
W życiu jej marnej chwili nie było, wstawała z kurami — z nią się też wszystko we dworze
dó pracy budziło. Obchodziła wszystkie kąty nie wyręczając się nikim. Rzadko z rana czas
przysiąść miała, bo coś zawsze było do czynienia, co ją na nogach trzymało.
Przy pracy i przy modlitwie wspólnej ona przewodniczyła. Nierzadko jeszcze gość
nadjechał, proboszcz, kwestarz — trzeba go było przyjmować, regestra przepisywać, motki i talki
policzyć, wymiaru zboża jeśli nie dopilnować, to na niego najrzeć — i tak cały Boży dzień
schodził.
Przy czym i to dodać potrzeba, iż prawne interesa, na których nie zbywało, bo mało która
majętność albo spornej granicy, lub jakiego zastarzałego procesu nie miała — pani matka
nadzorowała sama i prawo jej nie było obce, tak że lada jurysta nie podszedłby był i nie oszukał.
A wszystko to szło, pamiętam, tak spokojnie, cicho, jak w zegarku, że ani słychać było, ani
widać wysiłku. Przybył obcy człek, witała go obliczem wypogodzonym, dla wszystkich uprzejma,
łagodna, chociaż w potrzebie surowa i gdy co postanowiła, nieprzełamana.
Na wakacje przybyłem już sam, gdyż Michał jak każdy zakonnik rodziny się wyrzekać
musiał, tak jak wyrzekał świata. Ze łzami na oczach powitała mnie, gdym jej w ganku do kolan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • paulink19.keep.pl