,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski
Orbeka
Powieść Maledeito quell’ora che t’ho amato!* Stornello* toskańskie
Wioseczka Krzywosielce, położona w okolicy Siedlec*, uważaną była, pomimo małej, stosunkowo do innych dóbr tej okolicy, rozległości swej, za jedną z najpiękniejszych i najwygodniejszych na kilkadziesiąt mil kraju wokoło. Liczono ją do tych posiadłości, które u nas zwyczajnie złotymi jabłkami zwano; ryby, grzyby, mąka, łąka, wszystko w niej było, czego tylko zapragnęła dusza, wyjąwszy, jak mówią, ptasiego mleka. Z owych jeszcze wieków, gdy stosunki dalsze były utrudnione, a ludzie zbliżyć się do siebie i towary nabywać mogli tylko na wielkich dorocznych targowiskach, pozostało nam to pojęcie dobrego majątku, przywiązane do ziemi, która mniej więcej wszystkie skromne potrzeby ówczesnego życia zaspokoić mogła. W owych też wiekach każda niemal wioska, co najwięcej z pomocą bliskiego miasteczka, obchodziła się sama sobą. Życie było proste i niewykwintne, a te droższe przedmioty niezbędne, których dom własny dać nie mógł, dziedzictwem spadały z pradziadów, nawet aksamitne szuby po kilka z kolei wdziewało pokoleń, wcale się tego nie wstydząc. Zbroje, choć drobniały barki, podkładano coraz grubiej łosiowymi kaftany, ale jeszcze je dźwigano, aż nieużyteczne, zardzewiałe, zawisły spoczywać na ścianie. Szlachecki dwór odległych kątów prowincyj jeszcze w XVIII wieku mieścił w sobie mnóstwo rzemieślników i wszystkie przemysły, powszedniemu posługujące życiu na małą skalę. Sycono miód, wylewano świece, warzono piwo, tkano sukna i kobierce; na wsi sporządzały się płótna i bielizna stołowa. Dwór miewał swojego kowala, ślusarza, cieślów, stalmachów, stolarzy, krawców, szewców, mularzy. Nie byli to zapewne rzemieślnicy zbyt biegli i wykształceni, ale po nich wymagano trwałości roboty więcej niż wytworu i sztuki; wychodziło to może drożej, ale nie opłacało się gotowym groszem, a pieniądz też był rzadszy i przeznaczeniem jego, aby nieco popluty szedł do mieszka. Tak się zbierały kapitały wprawdzie nie procentujące, ale nie roztrwaniane. Otóż Krzywosielce miały to do siebie, że w nich właściciel mógł się sobie zamknąć, odosobnić i niczego od nikogo nie potrzebując żyć tak, jak się to wówczas żyć było przywykło: bez zbytnich prywacyj i niedostatku pierwszych potrzeb średniego stanu. Mała wioska, ale zamożna, rozciągała się ponad rzeczułką, żwawo płynącą do Bugu, ponad nią leżały prześliczne jej łąki, okrążone majestatycznymi lasami, na pół czarnymi, wpół iglastymi. Zaoszczędzony starodrzew dosięgał tu nadzwyczajnych rozmiarów, których tylko na nizinach, jak Białowieska Puszcza, dochodzi. Sosny kupowano na maszty, a na pniu dębu ściętego dwóch ludzi mogło się położyć i wyciągnąć nogi wygodnie. Pola, wzniesione nieco, były żyzne i rodziły piękną pszenicę; ryb dostarczała żygawka rzeczułka i sadzawki około dworu. Starzy dziedzice Krzywosielec dobrze też sobie byli obrali miejsce na zabudowanie dworu i osadzili drzewa, które teraz otaczały go jakby gajem gęstym i zielonym: lip, klonów, kasztanów i jodeł. Dwór był more antiquo*, na podmurowaniu, ale drewniany, utrzymywano powszechnie, iż takie są zdrowsze. Drzewo wszakże, ścięte w porę, dobraną doskonałe, wyschłe, stało jak mur sto lat, nie wypaczając się i nie zsiadając, a Pan Bóg od ognia strzegł. Z dala od grobli jedno tylko czoło, ciemne, poważne, z dachem ganku na słupach rzeźbionych, widać było, przed nim, jakby na straży dworu, nieco opodal stał ogromny krzyż drewniany, czarny, który ramiony stare drzewa przenosił; z gąszczy drzew dobywała się dalej skromna wieżyczka domowej kaplicy; poza drzewami kryły się gumna i zabudowania. Nie było w tym wszystkim nic szczególnego, nic co by zwracało uwagę osobliwością jakąś, przecież przejeżdżając każdy sobie powiedział, w duszę spojrzawszy: — Jak to tu dobrze i zaciszno być musi! Tak, dawniej cisza, ten pokój, którego świat dać nie może, uważanym był za dar najdroższy; w ciszy chciano spędzać ten żywot Hiobowy, żywot prób i boleści, jak najmniej pragnąc, jak najmniej wywołując walk i przygód, byle się czysto i cało do brzegu wieczności przybiło! — Naówczas jeszcze była wieczność i nadzieja, dziś — ale to do powieści nie należy. Człowiek brał za młodu do sakwy pielgrzymiej tę najgłówniejszą prawdę kierowniczą, że tu jest gościem krótkim, że tu kruche i wątłe wszystko, że żywot znikomy, on sam i ludzie słabi, że wszystko zawodzi, i że, jak Kochanowski śpiewał, cnota tylko skarbem, którego nikt nie zabierze!* Wszystko się mu też w tym świetle wydawało inaczej, rzeczywistość była dla niego snem, a wiara w niebiosa rzeczywistością jedyną. Stąd wcale inna cena rzeczy ziemskich i żywot prawie zakonny, bez jutra… na obozowisku! Słabsi się zapominali, na noclegach życia, ale bicz Boży chłosnął i szli dalej z pokorą. Nikt się do zbytku nie przywiązywał, do tego, co roznamiętnia, rozgorączkowuje i oślepia człowieka na nietrwałość doczesnych rzeczy; szło się, byle z Bogiem, w pokoju, a do dobrego końca. W takim też świecie wiele ruchu, krzątaniny, zabiegów być nie mogło. Po co się starać? na co ubiegać o to, co jutro rzucić się miało wśród drogi? Dwór w Krzywosielcach i z dala, i z bliska takim się wydawał mieszkaniem człowieka, oczekującego wielkie,, godziny powołania do sądu i przejścia na świat inny. Otaczała go cisza, dziedziniec zarastał trawą, jedna ścieżka do kaplicy cokolwiek była wychodzoną i jedna cienista ulica w ogrodzie. W domu ciemno, pusto, głucho: jeden stary sługa, jeden chłopak do pomocy, stara klucznica i niemłody woźnica. W ciągu roku i lat tak się tu mało co zmieniło; wszystko szło tak jednostajnie swoim porządkiem, ze zwykłym trybem podobnej organizacji życia — choć dnie czasem bywały nieznośnie długie, lata biegły jak strzały. Jednego od drugiego rozpoznać nie było można ani dać pochwytać. We dworze mieszkał od lat przeszło dziesięciu, zamknięty jak anachoreta, człowiek nie młody, ni stary, w wieku średnim (miał czterdzieści lat podobno), pan Walenty Orbeka. Choć nazwisko brzmiało z cudzoziemska i pochodzenie też może było nietutejsze, rodzina ta bardzo już długie wieki gnieździła się w kraju, z nim zrosła i używała własnego herbu, a prerogatyw szlacheckich. Orbekowie mieli nawet wcale piękne koligacje. Dziad był jakimś miecznikiem, ojciec podczaszym ziemi liwskiej*, tylko pan Walenty, zwany przez grzeczność podczaszycem, niczym być nie chciał. Za młodu, skończywszy wychowanie, rzucił się był w świat gorąco, ale widać, że się tam na nim oparzył, bo po śmierci ojca wróciwszy do Krzywosielec już się stąd nie ruszył. Znajomości ani szukał, ani ich do zbytku unikał; przyjmował grzecznie, odwiedzał rzadko, i to tylko z musu, aby nie chybić sąsiadom; mówił mało, nie znano w nim fantazji żadnej, prócz że książki lubił i nad nimi całe dnie i noce przesiadywał. Grywał przy tym na klawikorcie, a gdy mu czytania i muzyki na zajęcie czasu było mało, mówiono, że malował także, choć jego robót żadnych w domu widać nie było. W kaplicy odprawiała się regularnie msza święta co niedziela i święto; uczęszczał na nią pan Walenty, a oprócz tego odwiedzał ją i w dni powszednie, ale uważano, że siedział zamyślony, nie modląc się, bez książki. Ze wszystkiego widać było, że na sercu jego spoczęła ciężka ręka boleści i niezgojone pozostawiła na nim rany; ale z życia jego przeszłego nikt nic prawie nie wiedział — domyślano się tylko. Pan Walenty był zresztą człowiekiem wychowania pięknego, słodkim, uprzejmym, lecz jakby z postanowienia chłodnym i ująć się nie dającym. Nikt z niego słowa gorętszego nie dobył. Jeśli w pierwszej chwili objawił zdanie przeciwne w rozmowie, w rozprawy dalej i dowodzenia się nie wdawał i jakby opamiętawszy się cofał, milcząc uparcie. Człowiek tego rodzaju, choć nie bardzo majętny, ale rządny, niestary, swobodny, obudzał naturalnie niejedną chętkę poznania go w ludziach bliżej zamieszkałych, niejeden też projekt niewieściej główki; ale to się okazało tak niemożliwym wkrótce, że o nim później prawie zapomniano. Żałowano go, ubolewano nad nim, jak nad człowiekiem straconym. Tak utrzymywały panie. Najgorętsze wejrzenia odbijały się od niego, jak od opoki; zdawał się ich nie widzieć i nie rozumieć. Zresztą pan Walenty, acz poważny i milczący, wcale się nieszczęśliwym nie wydawał, ani skarżył, ani za takiego chciał uchodzić, owszem oświadczył wszystkim, że mu na wsi, wśród tego spokoju, dobrych ludzi, starych drzew, mierności dostatniej, wygodnie było i niczego więcej nie żądał, tylko żeby tak dokończyć cichego żywota. Ciekawsi wiedzieli doskonale (bo to w sąsiedztwie, a przy braku zajęć każda drobnostka obchodzi), jak pan Walenty dnie przepędzał. Raz na zawsze jeden tam był i prawie niezmienny porządek. Wstawał nierano w złą porę, na wiosnę i latem dość wcześnie, stary jego kredencerz i sługa razem, którego Jaśkiem zwano, choć włosy miał siwe, przynosił mu kawę, a zastawał go już z książką w ręku najczęściej. Po tym śniadaniu albo w ogrodzie pod lipami, lub w pokoju, czytał pan Walenty do obiadu, który dawano obyczajem owych czasów najpóźniej o pierwszej. Jedzenie było bardzo proste, a do niego szklanka czystej wody lub rzadko jeden kieliszek wina. Po obiedzie zwykle grywał na klawikorcie do wieczora; szedł na przechadzkę, wracał na wieczerzę o dwóch potrawach i grał jeszcze albo czytał do późna w noc. Czy że nie mógł sypiać, czy że mu cisza nocna do pracy była najmilszą, długo przeciągał czuwanie i dwie świece woskowe, które Jasiek mu stawiał, nie starczyły prawie nigdy; spalał jeszcze zapaśne, które zawsze przygotowano dlań na kominku. Czasem wśród nocy ludzie słyszeli chód jego żywy po pokojach lub dziwną jakąś, burzliwą grę na klawikorcie. Jedyną zmianą w tym porządku bywało, że się puścił z książką w lasy i z ołówkami na przechadzkę, a w takim razie często obiadu nie jadł, ograniczając się wieczerzą. Zmuszony do wyjazdu na godzin kilka, powracał do domu z widoczną przyjemnością, z twarzą rozpromienioną i biegł zaraz do swoich książek. Nie miał on ich wiele, nowych kupował mało; trzymał gazetę jedną, najwięcej grzebał się w starych foliantach*, które mu z różnych stron przysyłano. Pożyczał też po sąsiednich bibliotekach, w Kodniu*, w Bieły, a nawet w Lublinie. Jasiek utrzymywał, że rzadko lub prawie nigdy nie widział go piszącego; robił notatki na małych papierkach, ale te potem garściami w komin rzucał. Komin ten, dniem i nocą podsycany olchowymi, suchymi drewkami, był wielką przyjemnością pana Walentego, nałogiem, bo nawet latem w pokoju bawialnym tlała zawsze kłoda olszowa. Ogień ten stawał mu widać za towarzysza; z książką na kolanach, z głową spuszczoną, patrzał w płomyki sinawe, zielone, fioletowe, różowe, które tylko sucha olszyna wydawać umie w tak pięknych barwach, i dumał a dumał bez końca. Jasiek, przywykły instynktowo do tej roboty, wchodził po cichu i gdy jedno polano gasło, drugie podkładał. W nocy znać on sam podrzucał drzewa, bo rzadko kiedy z rana na nowo to ognisko rozpalać było potrzeba. W niedzielę szedł pan Walenty na mszę, siedział milczący, często zapominał się i dłużej od innych tu pozostał, ale nie widziano go, żeby mu się usta poruszyły modlitwą. Czy źródła jej wyschły w nim, czy cała ona wewnątrz duszy się kryła? któż to wie? Ksiądz Porfiry, bernardyn, człek zacny i uczony, ba, nawet św. teologii magister, który ze mszą do Krzywosielec przyjeżdżał, postrzegłszy ten chłód w człowieku, dla którego miał szacunek, usiłował go trochę badać i duszę mu otworzyć, ale pan Walenty, z wielką go cierpliwością wysłuchawszy, odpowiedział: — Mój ojcze, nie sądźcie człowieka z powierzchowności, różne są usposobienia ludzkie, a często ten, co usta ma zamknięte, najrzewniej i najgoręcej się modli. I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, zostawił go w pokoju jego wewnętrznej modlitwie. Drugim razem, znając to jego życie, na pół żartem zagadnął: — A już też, podczaszycu kochany, moglibyście śmiało wstąpić do klasztoru, bo i tak zakonne życie prowadzicie, a widzę u was i św. Bernarda*, i Summę* św. Tomasza, i bollandystów*, i Chryzostomów* i Augustynów*, więc wam teologia miła… Stworzeni jesteście do celi! Pan Walenty się uśmiechnął. — Gdybyż to, gdyby tak było! — zawołał — ale was znowu mylą pozory, mój ojcze. Nie czuję się ja godnym tego powołania anim w takiej zgodzie z duszą moją, żebym ją mógł jako czystą złożyć Bogu na ofiarę. A kto wie, czy kiedy do tego dojdę? Wskazał na dopalone zgliszcze w kominku. — Patrz, mój ojcze — rzekł — nie powiedział żebyś patrząc na te siwe popioły, że tam już iskierki nie ma pod nimi? Poruszże je, a ujrzysz żar, który mocniej pali nad płomię, a dłużej nad nie trwa. Tylko że wiek przykrył go tym zimnym popiołem. I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, znowu zamilkł ale sobie pomyślał: — Biednyż to człowiek, jeśli tam w nim takie żary pozostały. A wieczorem na jego intencję odmówił litanią, potem był już spokojny. Tak się to wiodło w tych Krzywosielcach, a byli tacy, co panu Walentemu szczerze zazdrościli tego usłanego wygodnie gniazda i tak porządnie osnutego żywota. I niejedna młoda i ładna panienka, patrząc z dala na męską, bladą, dość pięknych rysów i szlachetnego wyrazu twarz człowieka tego, który miał wiele uroku w słodyczy charakteru, malującej się na obliczu, westchnęła sobie, myśląc: — Byłby dobry mąż z niego! Ale w tym właśnie był sęk, że pan Walenty grzeczny dla pań, jeśli się z nimi spotykał, nie okazując im ani wstrętu, ani obawy, jakoś tak zimno się obchodził, tak króciuchno kończył rozmowę, iż się do niego żadna przybliżyć nie śmiała. W braku wiadomości o żywocie i sprawach tego tajemniczego sąsiada, krążyły wieści po okolicy, nie wiedzieć skąd pochwytane, jedne dziwaczniejsze nad drugie; powtarzano je wieczorami, ale rozsądniejsi nie dawali im wiary. Kiedy niekiedy to pan sędzia Dostałowicz, to pan łowczy Wirczyński, to nawet podkomorzy Bukowiecki odwiedzali pana Walentego w jego tebaidzie*, jak ją nazywał ks. Porfiry. Zastawali go zwykle u kominka, nad jakąś książką, albo przy klawikorcie, który zamykał śpiesznie, bo się z muzyką wcale popisywać nie lubił; przyjmował ich uprzejmie, prawie wesoło, dobrą kawą, owocami w lecie, czasem kielichem starego węgrzyna; rozmawiał żywo i okazywał wielkie wiadomości, ale do dna człowieka nigdy się dobrać nie było można. Każdemu potem z łaskawych sąsiadów w tydzień, półtora, ceremonialną płacił wizytą za pamięć jego i zabawiwszy godzinkę, choć go tam zapraszano gościnnie, śpiesznie do Krzywosielec powracał. We święta i dnie huczniejszych zabaw w zamożniejszych domach, jak u podkomorzego Bukowieckiego, u którego się bawiono wesoło, bo miał trzy dorodne i posażne córki na wydaniu, zapraszany listami zawsze się niezdrowiem lub interesami jakimi wymówił, aby zgiełku i tłumnej kompanii uniknąć. Byliby mu zapewne wszyscy na ostatek dali pokój, zostawując jego losom, gdyż nikt dotąd na najmniejszą zmianę jego postępowania wpłynąć nie umiał, gdyby nie nadzwyczajny wypadek, który dolą szczęśliwego dotąd (inaczej nazwać trudno) pana Walentego wstrząsł spokojem jego zachwiał — na zawsze. Mówiliśmy już, że pan Walenty wypisywał sobie „Gazetę Warszawską*”, nie zerwawszy do tyla ze światem, żeby go już nic z niego obchodzić nie miało; rzadko bardzo przybywało co z poczty oprócz tego dziennika, po który raz w tydzień aż do Brześcia podobno posyłać musiano. Często też gazeta przywieziona kilka dni przeleżała, nie tknięta nawet, na stoliku, bo gospodarz, czym innym zajęty, nie był jej ciekawym. Jednego wieczora wszakże Jasiek, który ją przynosił, przerwał panu czytanie oznajmieniem, że z gazetą przywiózł służący gruby list z dużą pieczęcią. Pan Walenty niezmiernie rzadko listy odbierał. Kazał więc go sobie podać. W istocie pismo zwrócić mogło nawet Jasia uwagę; była to ogromna koperta, bardzo starannie zaadresowana i zamknięta niepospolitych rozmiarów pieczęcią herbowną. Adres był po francusku, bardzo dokładny, wyraźny, bez omyłki. Pan Orbeka długo papier obracał w ręku, nim się go otworzyć ośmielił, wiedział on z doświadczenia, niestety, jak rzadko list zwiastuje dobrą nowinę, jak często złą przynosi; był przekonany, że zła czy dobra wieść zawsze mu trochę spokoju duszy odbierze. Ale wreszcie potrzeba było zebrać się na odwagę, siwy Jasiek stał ze świecą i czekał, patrząc w oczy, i drugi towarzysz samotności pana Walentego, poczciwy jego przyjaciel pudel Nero, siedział także przed nim, badawczo patrząc na pana, jakby strapienie jakieś dla niego przeczuwał. Pan Walenty nie śpiesząc się oddarł pieczątkę, wydobył sążnisty list i, rzuciwszy na podpis okiem, przebiegł go wejrzeniem jednym, potem stanął jak wryty i nie dając po sobie znaku ani smutku, ani radości, stał jednak za długo, jak na całkiem chłodnego i przytomnego człowieka. Jasiek, który świecił, patrzał na pana i w końcu się uląkł tej jego skamieniałości, Nero począł łapą drapać go po nodze, jakby usiłował przebudzić. Walenty stał, myślał, w końcu z wolna list złożył na stoliku, skinął na Jaśka, aby sobie odszedł, a sam po pokoju przechadzać się zaczął. Nie umiejąc czytać ciekawy stary sługa nie mógł tajemnicy pańskiej podpatrzeć, zrozumiał wszakże łatwo, iż się coś ważnego stać musiało. Dano wieczerzę, poszedł do niej obyczajem swym gospodarz, siadł, ale roztargniony nic nie wziął do ust i wstał, żeby znowu chodzić po pokoju, prawie do białego dnia. Nero, który znał pana doskonale, zrazu mu w przechadzkach tych towarzyszył, jakby okazując współczucie i pewien niepokój, potem w ostatku poszedł na swe zwykłe miejsce przed kominem i kilka razy głęboko westchnąwszy, usnął. Nad ranem Jasiek znalazł pana ubranym wcześniej niż zwykle i na nogach, w głębokim zamyśleniu; a gdy przyniósł kawę i chciał odejść, pan Walenty go zatrzymał. — Słuchaj no, mój Janie — rzekł — będę musiał na czas jakiś wyjechać do Lwowa i do Warszawy, a tu u nas podobno do podróży nic nie ma. Wątpię, by która bryczka wytrzymała, konie stare… no, i Hrysza… jak go tu brać w drogę, kiedy niedowidzi? a prawdę rzekłszy, konie jego prowadzą, a nie on je. — A już to wszystko prawda — odparł Jasiek — bośmy się bardzo doma zasiedzieli. Ale chyba, z przeproszeniem pana, że o to pytać się ośmielam, nie ma tam w tym nic złego? Pan Walenty łagodnie się uśmiechnął. — Mój kochany Janie — rzekł — niemłody jesteś; wiesz to dobrze, że człowiek nigdy wyrokować nie może, gdy mu się co stanie — czy to na dobre, czy na złe wyjdzie, i któż to wie? Złe często ,się obraca w najlepsze, dobre w nieszczęście. Ale po ludzku biorąc to, co mię spotyka, złym nie jest. Wolałbym może, aby się to nie stało, ale przeznaczonym widać było. Gdybym ci mógł powiedzieć, o co idzie, byłbyś może bardzo uszczęśliwiony — a przecież… Jasiek złapał pana za nogi, a Nero, widząc go tak pieszczotliwie przystępującego doń, z łapami skoczył na kolana, bo był bardzo zazdrosny. — A, mój ojcze! jeżeliż tak — zawołał Jaś — powiedzcież mi, co to jest?… — Niepotrzebne ci to — rzekł pan Walenty — ależ wkrótce dla nikogo tajemnicą nie będzie. Rzecz bardzo prosta: mój dziad miał brata we Lwowie, pochodzimy bowiem z rodziny ormiańskiej, ten brat miał syna, który mi wypadał stryjem. Był to bardzo majętny kupiec, bezdzietny, do któregom się dlatego nigdy nie zgłaszał, aby ludzie nie posądzali o chciwość. Stryj umarł, zostawił parę milionów majątku, kamienicę we Lwowie i w Warszawie i wszystko to mi zapisał. Cóż ty na to? Jasiek, którego pan Walenty posądzał, że plaśnie w ręce, że się gorączkowo rozraduje, stanął ze zwieszoną głową. — Może to być dla was wielkie szczęście — rzekł chłodno i powoli — ale, ja stary, ja głupi, to tam jakoś inaczej rzeczy biorę. Było ci, mój drogi panie, dobrze i spokojnie, usłałeś sobie gniazdo, jakieś chciał, nikt ci nie przeszkadzał, życie płynęło jak u Boga za piecem, chleba nie brakło, na wygodach uczciwych nie zbywało, choć zbytku nie mieliśmy. Cóż ci przybędzie z tego milionowego majątku? oto może zazdrość i natręctwo ludzi, fałszywi pochlebcy i podstępni przyjaciele, nad których ja i Nero, cośmy ci służyli dotąd, pewnie lepsi jesteśmy. Więc bądź co bądź, daj wam Boże szczęście przy nowej doli, ale ona już tym, czym te spokojne dni wasze były, nie będzie. Pan Walenty wstał i uściskał go. — O! masz zupełną słuszność — zawołał żywo — wypowiedziałeś tylko to, co ja od wczoraj myślałem. Serce mi bije, wyrywa się, owłada mną już ta gorączka złota i siły, czuję się zmienionym, innym, gorszym. Kto wie, czy pohamować się —potrafię, czy użyć będę umiał tego majątku, czy?… Zakrył sobie oczy, a Nero, widząc niezwyczajne wzruszenie pana, aż skomleć począł, stary zaś Jasiek, któremu o łzy nie było trudno, po prostu się rozpłakał. — Jest to próba, której poddać mnie podobało się Bogu — rzekł pan Walenty — dobędę z siebie odwagi i postaram się jej podołać. Proszę cię, mój stary, wiadomość zachowaj dla siebie. Jasiek, ścisnąwszy pana w milczeniu za kolana, odszedł, a Orbeka zadumany wziął, nie wiedząc co robić, gazetę ze stolika i pierwszą rzeczą, na którą padły oczy jego, była następująca wiadomość: „Piszą nam ze Lwowa, że bogaty kupiec tamtejszy, ze znamienitej i starożytnej familii ormiańskiej Orbeków pochodzący, Rajca i Sekretarz J.K.M. pan Piotr Orbeka, zmarł dnia 5 maja, po krótkiej chorobie, mając lat wieku 65, Majętności swe w kapitałach gotowych, sumach na dobrach zahipotekowanych, różnych kosztownościach we Lwowie przy ulicy Sykstuskiej, jako też w Warszawie na Podwalu, nie mając bliższej rodziny przekazał wszystkie testamentem synowcowi swemu w okolicach Siedlec mieszkającemu w dobrach dziedzicznych Krzywosielce. Pan Walenty Orbeka, spadkobierca nieboszczyka, znanym był i u nas w Warszawie przed kilkunastu laty, jako jedna z ozdób salonów stolicy i człowiek nauki miłujący, dla których swobodniejszego uprawiania całkiem się w wiejskim ustroniu od niejakiego czasu zakopał”. Korespondencja ta była przykrą panu Walentemu, przekonywała go bowiem, że cały kraj już ma na niego zwrócone oczy, że mu naprowadzi natrętów bez miary i że jego dni samotne bezpowrotnie się skończyły. Jakoż nie dalej jak z południa tegoż samego dnia landara podkomorzego Bukowieckiego już się zatoczyła przed ganek krzywosielecki, a otyły sąsiad, wydobyty z niej z pomocą bratanka i sługi, wpadł z głośnym, gotowym powinszowaniem do skromnego domku, wołając: — A niechże tego szczęśliwego człowieka uściskam… a witajże nam, krezusie nasz! Niechże przypatrzę się, jakie to na waszeci uczyniło wrażenie, bo mnie — szelma jestem (było to przysłowie podkomorzego) podobna wiadomość nabawiłaby niezawodnie apopleksji. Na panu Walentym prócz smutku i zakłopotania nic nie widać było, podkomorzy też, spostrzegłszy, iż do innego tonu nastroić się wypadało, wysapawszy się po wyściskaniu gospodarza, spoważniał równie i wziął się do przywodzenia zdań o znikomości rzeczy światowych… Podkomorzy bowiem, acz całe życie pędził w hucznym gronie licznej rodziny i przyjaciół, rojących się około córek na wydaniu, dwóch kuzynek majętnych bawiących w jego domu i rezydentki jednej nadzwyczaj pięknej, acz nieposażnej — choć mało czytał i zdawał się nie mieć wiele czasu do myślenia, był bardzo rozsądny i praktyczny. Wiedział on, jak z kim począć, co komu powiedzieć, jak się do humoru zastosować i ująć sobie człowieka. — Mój mości dobrodzieju — rzekł po chwili przerywanej rozmowy — waćpan dobrodziej lepiej to pewnie wiesz ode mnie, że jak są gratiae status (łaski stanu), tak są i onera status (ciężary stanu)…. Majątek znaczny wkłada też wielkie obowiązki i publiczne, mości dobrodzieju, i społeczne, to darmo. Nie na to się go ma, żeby się lepiej jadło i piło, a wyżej głowę darło, lecz aby się służyło nim i krajowi, i braciom. Więc też darmo, nie usiedzisz asindziej, szelma jestem, w Krzywosielcach nad swymi książkami, musisz sobie i kółko pewne, ba, i towarzyszkę życia, sociam vitae*, dobrać, i… Pan Walenty głowę spuścił. — Na to tylko odpowiem panu podkomorzemu — rzekł — iż mi pono z nowymi obowiązkami i nowym życiem tak już dobrze i spokojnie nie będzie, jak mi tu przez te lata w Krzywosielcach było. Westchnął. — A to darmo! — wpół żartobliwie dodał Bukowiecki — accipe onus pro peccatis (weźmij ten ciężar za grzechy). Ej, ej! szelma jestem, cieszyłby się niejeden, gdyby na niego to brzemię spadło! Do niczego tak ludzie nie lgną jak do szczęścia, niech się ono zjawi gdziekolwiek, lecą jak na ognik; gdyby tak do niedoli, gdyby tak ze współczuciem i pomocą! Niestety… Jeszcze podkomorzy nie wygadał się, gdy trzask z bata, zajechał pan łowczyc Wirczyński, długa, chuda figura, śmiejąca się zawsze i uchodząca za dowcipną, ongi członek palestry lubelskiej, w sąsiedztwie pospolicie zwany Wygą. Od progu począł bić pokłony i sypać powinszowania zabawne. Mimo woli podkomorzy zobaczywszy go ramionami jakoś ruszył, nie lubili się bowiem, i rzekł w duchu: — Jest już, jak na lep… — a łowczy też pomyślał: — Już go tu przyniosło, sądzi pewnie, że go dla której córuni schwyci… — To tylko jedno asindziejowi powiem — odezwał się łowczy — że nie ślepa fatalitas*, jak mniemali poganie, rządzi światem, ale rozumna Opatrzność, i że quid–quid fit*, staje się zasłużenie. Nie mogła fortuna lepiej paść jak na naszego Sokratesa krzywosieleckiego. Zatem, gaudeamus* i Te Deum laudamus.* Nie dokończył jeszcze, bo mu się na daleko dłuższą perorę zbierało, gdy cichuteńko wsunął się sędzia Dostałowicz, człek małomówny, żółty, zazdrosny, podejrzliwy. Obeszło go to także, iż znalazł już podkomorzego i łowczego, bo każdy, acz sam jechał, brzydził się innymi dworakami złota, wszakże pokrywszy w sobie to wrażenie uścisnął rękę gospodarza z wielkim uczuciem i zdobył się na kilka słów powinszowania. Z sędzią Dostałowiczem przybył nawet ksiądz Porfiry, który u niego gościł, aby panu Walentemu złożyć życzenia, a może data occasione (przy podanej zręczności) i konwent przypomnieć. Biedny księżyna winszując rumienił się sam, że należał do tego grona ludzi, co złotemu cielcowi przyszli bić pokłony. Najprzykrzejszego wrażenia doznawał pan Walenty, czuł on w duszy, że te grzeczności, te pochlebstwa i czułości nie dla niego były, ale czcią siły, którą posiadł, potęgi tej grosza, tak niezłamanej i strasznej w rękach złych i słabych ludzi. Przerażało go to dla samego siebie, co chwila bowiem jaśniej postrzegał, jak ciężko mu będzie zadaniu życia podołać. W takim dniu już dla samego obyczaju krajowego na sucho się obejść nie mogło, choć pan Walenty nie cierpiał pijatyk i częstowania. Musiał wszakże kazać podać parę butelek starego węgrzyna i parę flasz nie mniej starego miodu. Wieczór był cudny, majowy, goście zasiedli w ganku, czas schodził szybko na gawędzie ożywionej, byliby może przydłużej zabawili, gdyby w końcu milczące usposobienie gospodarza nie zniewoliło ich do odjazdu. Czuli, ile ten człowiek miał do myślenia, może do walczenia z sobą, dyskrecja kazała poszanować ten poważny smutek, acz dla pospolitych ludzi niezrozumiały. — Podkomorzy, zaprosiwszy wszystkich na gospodarski obiadek pozajutro, ruszył się pierwszy, za nim inni, i choć pan Walenty zapraszał gościnnie na wieczerzę, nikt nie pozostał. Po wyjeździe gości zmęczony Orbeka wyszedł na ganek ku ogrodowi ze swoim poczciwym Neronem. Turkot bryczek niknął w oddali, cisza wiosennej nocy, stara znajoma, otaczała go znowu. Przed nim oblany światłem srebrzystym księżyca rozciągał się ów ogród stary, szumiący niezrozumiałą modlitwę, po którym łat tyle, dni tyle, wieczorów tyle samotnych przechodził, nie domyślając się nawet, by go co kiedy z tego zielonego kąta wyrwać znów na świat miało. Teraz więcej niż kiedykolwiek czuł on wartość tych dni upłynionych, tej swobody nie zakłóconej niczym, tej złotej tęsknoty pustelniczej, na której skrzydłach dusza leci ponad światy! Ze łzami na oczach prawie, powolnym krokiem zszedł do swojego ogrodu. Tu wszystko doń znajomym jakimś, zrozumiałym mówiło głosem; i śpiew słowika, i drzew szumy, dalekie szemranie wody obracającej młyn, i piosenki pastusze, i klekotanie bocianów układających się do snu zlewały się w jakieś istne oratorium ziemi pełne mistycznych dźwięków. Tu i jego dusza umiała się zlać i połączyć z chórem powszechnym stworzenia do zgodnej pieśni ku Bogu i niebiosom. Wieleż to niezabytych chwil ciężkich tu przebył, ukołysany tą harmonią powszechną do spokoju, jakiego świat dać nie może?! Pamiętał on te godziny walki, gdy mu nieposłuszna dusza, wspomnieniami oszalała, rwała się z gniazda w świat znowu, gdy wszystko, czym życie mami, widmami jasnymi przesuwało się przed nim, wabiąc ku sobie… gdy znękany, zbolały, opadał na siłach i zostawał wrosły do tego kątka ziemi, który mu tylko szare dni ciszy miał do dania. A teraz, gdy wrota na oścież stały otworem do wyjścia, droga złotogłowy usłana, jak straszno przestąpić było ten próg wyżłobiony w dniach dumań, poza którym wrzał bój ze światem, z sobą, z ludźmi, namiętnościami, fałszem, lekkomyślnością. Pan Walenty raz już przebiegł był po żarzących węglach innego żywota; młody, pełen ufności, a raczej niedoświadczenia, na dnie tych zachwytów młodzieńczych znalazł on gorzkie męty zawodów. Serce ludzkie, ten drogi kamień tak jasny, roztopiło się w jego dłoni jak lodu kawałek na trochę wody mętnej, w którą gorzka jego łza spłynęła. Spróbował on świata, ale się nie zużył, w piersi zostały mu posypane popiołami pragnienia gorące, czuł się niepewnym, słabym, wiedział z pewnością prawie, że głowa mu się zawróci, że będzie nieszczęśliwym. Ale życie, ach, to życie, nawet w boleściach ma uroków tyle! I rumienił się sam przed sobą biedny Orbeka, widząc, że tym wiatrem, co go na fale popycha, była garść złota szyderczo przez los nań rzucona. Było coś szatańskiego w tej próbie, na jaką został wystawiony, szczęśliwy, spokojny lub uspokojony przynajmniej, odrętwiały, zastygły… czuł się porwanym siłą fatalną z tego portu na morze. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Wątki
|